Epilog

Nie trafiłam do piekła. Nie trafiłam również do nieba. Na początku to, co słyszałam — nieznajome głosy, lamenty, czasami i krzyki — uznałam za czyściec. I to też w nim uparcie doszukiwałam się, w czerni, płaczu małego dziecka. Krążyłam, nasłuchiwałam wołania Charliego, lecz tutaj go nie było. Nie było go w czymś, bo zasługiwał na bycie na górze. Trafiłam tu sama oraz miałam spędzić tam wieczność, pośród nieznajomych dusz. Miałam być targana przez wichry, zmarznięta w poszarpanej sukni, niegotowa, by trafić w lepsze lub gorsze miejsce. 

Teraz jednak nic z tego, co znałam, nie przypominało celi z wierzeń chrześcijańskich. Świat pojaśniał przed oczami, a oczy podrażniły jarzeniówki w oddali u bram sufitu. Ręce przestały być bezwładne, jednak pozostawały ograniczone przez coś szerokiego, co uniemożliwiało ich podniesienie. Ciało pozostawało w bezruchu, lecz było poruszane przez siły z zewnątrz. Do uszu docierały głosy, ale ich słowa były niezrozumiałe. Mówili w języku, z którym nigdy dotąd nie było mi dane się zapoznać. 

— Charlotte, uciekaj — usłyszałam Jamiego. Natychmiast skierowałam spojrzenie na krewnego, idącego przy łóżku szpitalnym. Nie wiedziałam, dlaczego, ale nosił na sobie biały fartuch, w których chodzili lekarze. — Oni chcą mi cię odebrać. Eksperymentują na Charliem. 

Rozejrzałam się wokół, nie rozumiejąc, o czym do mnie mówił. Szło koło łoża pięć osób, wyglądających na chirurgów. Każde z nich, bez wyjątków, pchało łóżko, wkładając to wiele swojej siły, a także rozmawiali w nieznanym języku. Czasami mężczyźni, w różnym wieku, się uśmiechali oraz zerkali na mnie porozumiewawczo, jakbym była wątkiem ich rozmów, na co zaciskałam usta. 

Otoczenie za nimi pochłaniała wszechogarniająca biel. Ściany, obrazy, stoliki metalowe, drzwi — niekiedy ciężko było mi je rozróżnić. Wszystkie o jednakowym odcieniu, wydawały się zlewać ze sobą, nawet przy wyrazistym świetle. Dzięki temu sprawiały wrażenie panującej czystości w budynku. Przywodziły na myśl sale szpitalne, ale bardziej wysterylizowane, w których można było niemalże jeść z podłogi, bez obawy, że mogłoby to źle zadziałać na organizm. 

Wzdrygnęłam się, kiedy męska dłoń zacisnęła się mocno na mojej własnej. Powędrowałam wzrokiem na jej właściciela, a moje brwi ściągnęły się, gdy brat posłał w moim kierunku gniewne spojrzenie. U jego boku wędrowała Daisy w błękitnym dresie, lecz nie patrzyła na mnie. Jej wzrok skupiony był na punkcie przed nią. 

Gdzie był Charles, skoro nie umarłam? 

— Charlie żyje. Znalazłem go, ale oni robią na nim eksperymenty. Musisz się wyrwać — rzucił, nieco nerwowo. — Szybko, zanim wejdziemy... 

— Gdzie wejdziemy? — zapytałam, zerkając na drzwi na końcu korytarza, do których się zbliżaliśmy.

Jamie zadrżał, jakby sama myśl o tym miejscu, go przerażała, po czym się skulił. Jego ręka wyrwała się z mojego uścisku po to, by następnie przesunęła się po jego włosach. 

— Do krainy czarów. Do krainy czarów. Do krainy czarów. 

Chodźcie, małe dzieci, przyszedł czas na zabawę, tu, w moim ogrodzie cieni *— zanucił najstarszy mężczyzna, nie kryjąc uniesionych kącików ust. 

Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale zamknęłam je, gdy przed wrotami pojawiła się Rebecca. Kobieta w szarej garsonce uchyliła drzwi z lekkością, jakby pomimo grubej postury, były lekkie niczym piórko. Nie ukrywała przy tym uśmiechu, a co najdziwniejsze — poruszała się delikatnie, przypominając mi wróżkę z baśniowej krainy. 

Zaraz po przekroczeniu progu, moją uwagę zwrócił McCartney. Dech w piersiach zapierała oszpecona twarz, na której połowie, skóra wydawała się spływać z mięśni. Obrzydliwe zaczerwienienia z sączącą się krwią i płynem surowiczym, brudziły białe ubranie mężczyzny, ale jemu to nie przeszkadzało — szeroki uśmiech nie świadczył o tym, by odczuwał ból. Wydawał się szczęśliwy ze stanu rzeczy, przez co w rękach obracał pokrętło metalowego urządzenia, prawdopodobnie służącego do mielenia mięsa. Z niewiadomych powodów to właśnie ono wzbudzało największy niepokój. Nie psychopatyczny wzrok Charlesa, lecz sterylny przedmiot. 

— Kochanie, dotarłaś — rzucił słodko, rozkładając ręce w moim kierunku, jakby pragnął mnie uścisnąć. — Moja laleczka wróciła! 

— Charles, co się dzieje? — odpaliłam, próbując podnieść się do pozycji siedzącej. Jednak pasy mi to uniemożliwiały. 

Machnął lekceważąco ręką, a jego wzrok skierował się na mojego brata. Gwałtownie wycelował w niego palcem, jakby wybierał do nieokreślonej zabawy, przez co moje dłonie porwały się w górę, jakby pragnęły go przed tym ochronić. 

— Niiiic — bąknął przeciągle. — Tylko się bawię z Charliem. Teraz pobawię się z twoim bratem. A na końcu z tobą, Lottie... Oby wtedy nas obu nie zalała krew. 

♦ ♦ ♦ 

Chodźcie, małe dzieci, przyszedł czas na zabawę, tu, w moim ogrodzie cieni * — tekst piosenki „Come, little children" autorstwa Donny Hathaway

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top