❝EPILOGUE❞
POCHOWALI JĄ POZA GRANICAMI MIASTA. Na kwietnej łące, z której dało się zobaczyć góry i spadający wodospad. Było to piękne miejsce i Joel wiedział, że Jorie byłaby zachwycona tym widokiem.
Powinna być tam obok niego.
Cała. Zdrowa. Żywa.
Nie pochowana siedem metrów pod ziemią, jakby nigdy nic nie znaczyła.
Jakby nigdy nie istniała.
Jednak to nie była prawda.
Jorie znaczyła o wiele więcej, niż inni. Jorie żyła i walczyła, dała mu córkę i kochała go do samego końca, nawet jeśli na to nie zasługiwał.
Joel miał wrażenie, że los sobie z niego zadrwił. Przez dwadzieścia lat uważał, że jego żona nie żyje. Opłakiwał ją przez cały ten czas, gdy okazało się, że wcale nie powinien tego robić, bo Jorie żyła. I teraz... Teraz gdy miał ją przy sobie, gdy w końcu się pogodzili, a on pragnął spędzić z nią już każdy kolejny dzień, los tak po prostu ją mu zabrał na zawsze.
— Joel? — Odezwał się cicho i niepewnie Chris. Young sam nie potrafił zrozumieć, że to wszystko działo się naprawdę. Zależało mu na Jorie, była jego najlepszą przyjaciółką i teraz gdy jej nie było zaledwie od kilku godzin, czuł pustkę. — Musimy ruszyć dalej. Jeśli ktoś ze Świetlików przeżył, to...
— Ruszajmy — przerwał mu chłodno Joel. Odwrócił się od niego i ruszył w stronę samochodu.
Tam w środku Ellie ciągle była nieprzytomna. Nie było wiadome kiedy się wybudzi i trudno było sobie wyobrazić to, że będą musieli przekazać jej tak złe wieści. Natomiast Josie leżała z głową opartą o szybę, twarz miała zapłakaną i co chwilę pociągała nosem. Od wyjazdu ze szpitala nie odezwała się ani słowem, wyglądała tak, jakby utknęła w swoim świecie. Joel jej tego zazdrościł, bo potrafiła w jakiś sposób wyrzucić z siebie smutek i ból, który teraz czuła.
On sam nie wiedział, jak to zrobić. Nie był w stanie płakać, a wściekłość, która go rozsadzała, nie mógł nigdzie skumulować, bo wszyscy, którzy mogli być odpowiedzialni za śmierć Jorie, byli tak samo martwi. Czuł, jak bolała go klatka piersiowa i miał wrażenie, że jego serce przestało normalnie funkcjonować, że zostało zabrane i zniszczone w momencie, gdy Jorie wydała z siebie ostatni oddech.
Mimo tego ciągle oddychał. Ciągle żył.
Jednak jaki był sens w dalszym jego życiu?
Nic nie miało już dla niego znaczenia. Bo to umarło wraz z Jorie. Po raz kolejny zawiódł. Miał do wykonania tylko jedno zadanie w swoim życiu – chronić bliskich – i nie potrafił tego zrobić.
Zawiódł, tak jak zrobił to dwadzieścia lat wcześniej, gdy to Sarah umierała mu na rękach.
KIEDY ELLIE SIĘ OBUDZIŁA, NIE WIEDZIAŁ, CO JEJ POWIEDZIEĆ. Z początku chciał ją okłamać. Wymyślić jakąś historię o tym, że na szpital napadli łupieżcy, że musieli uciekać, że było o wiele więcej odpornych i po prostu przestali szukać lekarstwa, bo nie miało to dalszego sensu. Chciał jej oszczędzić świadomości tego, że została zmanipulowana i po prostu chcieli ją zabić.
Nie mógł tego zrobić, bo gdyby nie poznała prawdy, to nie mogłaby się dowiedzieć, dlaczego Jorie zginęła.
— Chcieli usunąć grzyba z twojego mózgu, co doprowadziłoby do twojej śmierci.
Joel uważał, że może był zbyt oschły i bezpośredni. Był pewny, że gdyby Jorie ciągle przy nich była, to od razu by go skarciła za to jak traktuje nastolatkę. Niemal słyszał jej dźwięczny głos w swojej głowie, tak jakby faktycznie była obok niego i przeklinała go w każdy możliwy sposób.
— O...okej — odpowiedziała niepewnie Ellie. Nastolatka nie do końca potrafiła przetrawić słowa Joela i nie była pewna, czy powinna nim zawierzać, zwłaszcza że Marlene mówiła jej coś zupełnie innego. Miała wiele pytań i wątpliwości, ale odeszły one w zapomnienie, gdy zobaczyła, że wśród nich kogoś brakuje. — Gdzie jest Jorie?
Josie zamarła słysząc imię swojej matki, a później podciągnęła kolana do klatki piersiowej i schowała twarz. Dziewczyna zaczęła cicho łkać – a może po prostu nigdy nie przestała? – gdy świadomość o śmierci matki, znów do niej wróciła ze zdwojoną siłą. Chciała krzyczeć, wyrzucić z siebie całą wściekłość za to, co się stało, ale nie potrafiła przestać płakać. Miała nadzieję, że to wszystko było tylko jakimś złym koszmarem, który jej się śnił i tak naprawdę jej matka ciągle żyła, czekała na nią, by zeszła na dół do kuchni, by mogły zjeść razem śniadanie, tak jak robiły to zawsze.
Jednak to nie był sen.
Jej matka została zamordowana na jej oczach, a ona musiała nauczyć się z tym żyć.
— Ona... — próbował odezwać się Joel, ale głos ugrzązł mu w gardle. Pojedyncza łza spłynęła po jego policzku. Nie mógł zmusić się do tego, by wypowiedzieć to na głos. Tak, jakby to właśnie był moment, w którym wszystko, by się urzeczywistniło. Jakby powiedzenie na głos, że Jorie nie żyje, całkowicie przypieczętowało ich los.
— Została zamordowana — wyznał za niego Chris.
Joel nie wiedział, czy powinien mu być wdzięczny za to, czy wręcz przeciwnie. To on powinien przekazać tę wiadomość Ellie, bo wiedział, jak mocno była z nią związana. Ale nie był w stanie tego zrobić. Tak samo, by zmusić się do tego, by spojrzeć w lusterku na nastolatkę i zobaczyć jak się trzymała.
— Kto...? — Zapytała Ellie, ale jej głos był tak cichy, że trudno było zrozumieć, czy cokolwiek powiedziała. Joel zobaczył, jak jej oczy zaszły łzami, a ręce zacisnęła w pięści.
— Marlene.
Po słowach Chrisa w całym samochodzie zapadła cisza, której nie mógł przerwać. Gdyby Jorie znajdywała się razem z nimi, to ona jako pierwsza próbowałaby załagodzić sytuację. Przemówić Ellie do rozsądku, by dokładnie zrozumiała to, co się stało, dlaczego ją uratowali i nie mogli pozwolić na to, by ją poświęcono.
Jednak Jorie była martwa, a cała czwórka została z pustką, która miała towarzyszyć im do końca życia.
JOEL UWAŻAŁ, ŻE TO PRZEKAZANIE ELLIE WIADOMOŚCI BĘDZIE NAJTRUDNIEJSZE. Zapomniał o tym, że w Jackson Tommy i Maria czekali na ich powrót, a przecież wiedział jak jego brat był związany z Jorie. Byli przyjaciółmi na długo przed tym, jak on sam zaczął zwracać na nią uwagę. Był przy tym, jak wylądowała w szpitalu, wspierał ją, gdy tego potrzebowała, a przede wszystkim zaopiekował się nią, kiedy on nie mógł tego zrobić.
Nie spodziewał się jednak, że Tommy będzie pierwszą osobą, z którą się spotkają po przekroczeniu bramy Jackson. Może powinien, bo przecież wiedział, że jego brat musiał być ciekawy tego, co się wydarzyło i jak powiódł się ich plan. Czekał na ich powrót od wielu dni, dlatego gdy brama do miasta się otworzyła, mógł go zobaczyć z szerokim uśmiechem. Tommy obserwował ich, przyglądając się każdemu po kolei i z każdą chwilą, jego uśmiech malał, gdy dostrzegł, kogo brakowało.
— Jorie? — Zapytał Tommy.
Nie był w stanie mu odpowiedzieć i wcale nie musiał, bo Josie wysunęła się do przodu i wtuliła się w ciało młodszego Millera. Tommy objął ją ramieniem zbyt zszokowany tym, czego się dowiedział i co się działo. Joel patrzył na nich tylko przez chwilę i po prostu wiedział. Mógł być biologicznym ojcem Josie, ale to nie jemu ufała tak jak Tommy'emu. Tommy uniósł swój wzrok znad ramienia swojej bratanicy, bo czuł i domyślał się, co mogło teraz chodzić po głowie jego brata, ale jego nie było już w miejscu, w którym wcześniej stał.
Joel nie wiedział, co miał robić. Ból po śmierci Jorie był ogromny, a teraz, gdy dotarli do Jackson miał wrażenie, że jeszcze mocniejszy. Na każdym kroku widział jej cień, jej obecność tak mocno, jakby niemal zaraz miała wyjść ze skrzydła szpitalnego, odnaleźć go gdzieś na uliczkach miasteczka, a później z uśmiechem zapytać, co robił. Nie był w stanie wrócić ani do domu, w którym wcześniej nocował, ani do tego, w którym przez tyle czasu mieszkała sama z Josie. Może dlatego jego kroki nieświadomie poprowadziły go do miejsca, w którym najczęściej przebywała.
Gdy Albert go zobaczył, bez słowa pozwolił mu zostać samemu w skrzydle szpitalnym. W tym samym pomieszczeniu, w którym Jorie jeszcze nie tak dawno go opatrywała. Wtedy obydwoje byli na siebie źli i wściekli, nie zachowywał się w stosunku do niej, tak jak powinien. Gdyby wtedy wiedział... Gdyby wiedział, że ich los tak się potoczy, to od razu by ją przeprosił. Padłby jej do stóp, powtarzając, jak ją kocha i jak nienawidził siebie za to, że tak ją traktował. Zmieniłby wszystko to, co wydarzyło się między nimi od momentu, w którym zobaczył ją po raz pierwszy w Bostonie.
Joel spojrzał w bok i dojrzał, jak na wieszaku w rogu pomieszczenia wisiał szereg białych fartuchów. Wszystkie były takie same, ale jeden z wszytym, kolorowym motylem na ramieniu, szczególnie zwrócił jego uwagę. Może się mylił, może to wcale nic nie oznaczało, ale po prostu to czuł, że akurat ten musiał należeć do Jorie. To w nim każdego dnia opatrywała rannych i robiła wszystko, by ich uratować. Potrafił wyobrazić ją sobie krzątającą się od jednego pacjenta do drugiego. Albo to jak w szczególnie dobry dzień podśpiewywała swoje ulubione piosenki w trakcie pracy.
Z trudem podszedł do wieszaka i sięgnął po fartuch z motylem. Nie pomylił się, bo na przedniej kieszeni na wysokości klatki piersiowej dostrzegł kolejnego motyla i jej imię. Przejechał palcem po szeregu szyć, które tworzyły napis i zastanawiał się, czy to ona sama go zrobiła, czy może jednak poprosiła kogoś o pomoc, bo przecież pamiętał, że nigdy nie była dobra w pracach ręcznych. Joel sięgnął po materiał i kiedy przyłożył go do twarzy, mógł poczuć jeszcze jej zapach, który rozpoznałby wszędzie.
Tak odnalazł go Tommy. Jego młodszy brat zawsze miał w sobie o wiele więcej empatii, niż on. Nie powinien być zdziwiony, że tak jak ostatnim razem odnalazł go w momencie, gdy potrzebował czyjegoś wsparcia bardziej, niż to przyznawał.
Tommy nie musiał o nic pytać, ani nic mówić. Wyszeptał cicho jego imię i kiedy Joel na niego spojrzał... Szara rzeczywistość uderzyła w niego podwójnie.
— Ona nie żyje, Tommy — powiedział drżącym głosem. — Jorie... Ona...
W jego oczach zalśniły łzy i Joel tym razem nie próbował ich zatrzymać. Przez całą drogę do Jackson nie był w stanie płakać, poza tymi kilkoma minutami, gdy trzymał jej martwe ciało w swoich ramionach. Odpierał od siebie każdy moment słabości, by nie tylko doprowadzić ich bezpiecznie do domu, ale przede wszystkim dlatego, że nie mógł zaakceptować tego, co się wydarzyło.
To było jak sen... Jak koszmar, które niejednokrotnie przeżywał w nocy, gdy wciąż na nowo widział, że tracił wszystkich, których kochał.
— Wiem, Joel — Tommy wyszeptał cicho, sam pełen emocji. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Przecież jeszcze nie tak dawno widział Jorie uśmiechniętą i szczęśliwą, tak jak kiedyś, gdy wszyscy byli młodzi. I teraz po prostu jej nie było. — Wiem.
— Zawiodłem ją. Obiecałem jej... To było moje zadanie, by ją chronić, a ja... Nie mogłem... Nie widziałem... Byłem zbyt wolny... I... Straciłem ją na zawsze. To powinienem być ja... Powinienem...
Tommy nie potrafił znaleźć słów, które mogłyby pomóc Joelowi. Było niewiele osób, które najlepiej potrafiły zrozumieć to, przez co teraz musiał przechodzić starszy Miller, i Tommy był jedną z nich. Może nawet jedyną, która faktycznie widziała na własne oczy to, jak Joelowi i Jorie zawsze na sobie zależało. Ich miłość, chociaż niejednokrotnie usłana przeciwnościami, była prawdziwa. I było pewne, że niewiele osób na świecie mogło powiedzieć to samo – że odnaleźli tę jedną osobę, która potrafiła zabrać ich serce na zawsze.
Tommy objął swojego brata, a Joel pozwolił sobie na ten uścisk. I na płacz, który wstrząsnął całym jego ciałem.
— To nie była twoja wina — oznajmił Tommy, ale wiedział, że jego słowa nie były w stanie przedrzeć się przez rozpacz i poczucie winy swojego brata. — Ona nigdy, by...
— Ona nie wróci, Tommy. Straciłem ją na zawsze... Nie powiedziałem jej...
— Ona wiedziała — powiedział Tommy, domyślając się to, czego Joel jej nie powiedział. Jak mocno ją kochał, jak mocno mu na niej zależało i jak nie wyobrażał sobie życia bez niej. — Zawsze to wiedziała.
— Nie wiem, co mam robić — zapłakał Joel. — Bez niej nic nie ma sensu... Myślałem, że... Że będziemy mieć więcej czasu, a teraz jej nie ma. A bez niej nie ma i mnie.
— Jestem z tobą bracie — Tommy chwycił twarz Joela w swoje dłonie i spojrzeli sobie w oczy. Obydwoje cierpieli, łzy błyszczały na ich policzkach, ale nie zwracali na to uwagi. — A ty musisz być przy Josie. Nie rób nic głupiego, proszę. Ona cię teraz najbardziej potrzebuje.
Do Joela wróciło to, jak jeszcze nie tak dawno opowiadał Josie i Ellie o tym, jak próbował popełnić samobójstwo tyle lat temu. Wtedy to Jorie wyciągnęła go z tamtej ciemności i obiecał jej, że nigdy więcej czegoś takiego nie zrobi.
Nie spełnił żadnej ze swoich obietnic, które jej złożył.
Może przynajmniej tę uda mu się wypełnić.
Ale czy miało to jeszcze jakieś znaczenie?
Nie wierzył w to ani przez chwilę.
JOEL NAUCZYŁ SIĘ ŻYĆ BEZ JORIE. To nie był pierwszy raz, gdy żył myślą, że stracił ją na dobre. Wtedy przechodził z jednego dnia do drugiego, pamiętając, że jego młodszy brat ciągle go potrzebował, a później Tess, która przez lata była jego oddaną przyjaciółką. Teraz skupiał się na tym, by wypełnić ostatnią wolę swojej żony – opiekował się Josie, a przynajmniej starał się to robić, bo ich córka była już dorosłą kobietą i uważał, że wcale go nie potrzebowała. Nie było go przez niemal całe jej życie i nie sądził, by jego obecność coś teraz zmieniła. Jednak nie mógł odpuścić. To była jego ostatnia obietnica do Jorie, którą miał zamiar dopełnić. Poza tym Josie ciągle była jego córką. Kochał ją. Pragnął jej szczęścia. Miała przed sobą całe życie, nawet jeśli musiała żyć w tak przeklętym świecie.
Może chodziło o to, że byli do siebie czasami zbyt mocno podobni. I nie umieli rozmawiać o emocjach, tak jak potrafiła robić to Jorie. Ale się starał, i Josie również. Krok po kroku szli do przodu. Może nawet wychodziło mu to lepiej, niż uważał i Josie potrzebowała go o wiele bardziej, niż to do siebie dopuszczał, bo koniec końców zawsze do niego przychodziła ze swoim problemem. Nie do Tommy'ego, nie do Marii, ale właśnie do niego. Tak jak teraz, gdy siedział naprzeciwko niej w kuchni i czekał, aż sama zdecyduje mu powiedzieć o wszystkim, co ją dręczyło. Josie wykręcała palce pod stołem i nie patrzyła mu w oczy i nie było to jej normalne zachowanie. Joel od razu zaczął wymyślać czarne scenariusze tego, co się wydarzyło. Miał sześćdziesiątkę na karku, ale nawet wiek i to, że był coraz wolniejszy, a migreny, które od jakiegoś czasu nie dawały mu spokoju, stawały się gorsze do przeżycia, nie byłyby w stanie przeszkodzić mu w tym, by zabić każdego, kto zranił jego córkę.
— Chris i ja... — zaczęła w końcu, ciągle na niego nie patrząc. — Jakby to powiedzieć...
Joel powstrzymał się, by nie wywrócić oczami na dźwięk imienia jej faceta. Cały czas za nim nie przepadał, ale starał się go tolerować ze względu na nią. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu była z nim szczęśliwa. Gdy na nich patrzył, nieraz zastanawiał się, czy ojciec Jorie myślał o nim w ten sam sposób. Musiał uważać, że wykorzystywał jego jedyną córkę dla własnych przyjemności. Jednak jeśli tak było, to nigdy tego mu nie pokazał, a kiedy pytał się go o zgodę na ich ślub, pamiętał, że jedyne, co wtedy mu powiedział, to że chciał, by jego córka była szczęśliwa. Wtedy zapewnił go, że poświęci całe swoje życie na to, by Jorie była przy nim szczęśliwa.
— Jeśli coś ci zrobił, to...
— Co? — Josie spojrzała z szokiem na swojego ojca. W ciągu tych czterech lat zdecydowanie dojrzała. Zresztą tak samo jak Ellie, która nie była już tą samą przestraszoną nastolatką, kiedy spotkał ją po raz pierwszy. — Nie, to nic z tych rzeczy, tato. Wiem, że go nie cierpisz, ale wiesz dobrze, że nigdy nie pozwoliłabym, by zrobił coś takiego. Nie jestem głupia. Prędzej sama bym go ukatrupiła, niż kazała ci to robić.
Joel mruknął cicho i okręcił kubek z kawą na stoliku.
— To, co się dzieje?
— Nic złego — zapewniła go od razu. — Tak sądzę.
— Tak sądzisz? — Joel uniósł brew do góry.
— Sama jeszcze nie wiem, co do końca o tym sądzić... I chyba trochę boję się, jak zareagujesz.
Joel wyprostował się na swoim krześle i poczuł ukłucie na samą świadomość, że Josie mogła się go bać w czymkolwiek. Młoda kobieta od razu zobaczyła zmianę w jego zachowaniu – coś, co nauczyła się w ciągu tych czterech lat, gdy nieświadomie weszła w rolę własnej matki, która zawsze dbała o samopoczucie Joela. Wiedziała, że Jorie by tego chciała – by nawzajem się sobą opiekowali.
— To nie kwestia tego, że ci nie ufam — szybko wyjaśniła, łapiąc go za dłoń, którą ciągle trzymał na swoim kubku. — Po prostu... po tym wszystkim, co się wydarzyło... Potrzebuję cię i nie chcę, byś się na mnie gniewał.
— Nie mógłbym — odparł szybko, klepiąc ją delikatnie drugą ręką po dłoni. — Powiesz, co się dzieje, czy chcesz doprowadzić swojego staruszka do zawału?
Josie zachichotała krótko. To było prawdopodobnie najbliższe, co usłyszała od niego jako żart w ciągu tych lat.
— Nie jesteś taki stary — zapewniła go, a on tylko skinął głową. W rzeczywistości naprawdę czuł się staro. Był zmęczony tym życiem i każdego dnia zmuszał się do tego, by wstać z łóżka. Co ranek powtarzał sobie, że musiał pokazać, że może być w Jackson, że musi dopilnować tego, by ci ludzie byli bezpieczni, skoro to on odebrał im osobę, którą tak wszyscy uwielbiali. Duch Jorie ciągle był żywy w mieście i z tego się cieszył, bo wiedział, że jak go zabraknie, to będzie więcej osób, które miało ją pamiętać. — Chris... On... Jesteśmy razem już jakiś czas i... Poprzedniej nocy mi się oświadczył, a ja się zgodziłam.
Joel potrafił wyobrazić sobie reakcję Jorie, gdyby teraz to usłyszała. Z początku by nie mogła w to uwierzyć i pewnie otwierałaby kilka razy swoje usta, by znaleźć dla Josie odpowiednie słowa. Ostatecznie – już kiedy by zrozumiała, co dokładnie się stało – porzuciłaby jakiekolwiek zajęcie, jakim była zajęta i ze śmiechem skoczyłaby Josie w ramiona, gratulując i ciesząc się jej szczęściem. W międzyczasie rzuciłaby jakimś żartem albo historią o tym, jak on sam jej się oświadczył.
Gdy spojrzał do góry, gdzieś nad głowę Josie, przez chwilę miał wrażenie, że widzi Jorie. Była młodsza, opierała się biodrami o zlew, a ręce miała założone na klatce piersiowej. Uśmiechała się do niego niemal wyzywająco i patrzyła na niego z zadziornym błyskiem w oku.
— I co teraz zrobisz, Miller?
Był pewien, że słyszał jej głos nie tylko w swojej głowie, ale w całym pomieszczeniu. Jakby cały czas żyła i stała dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją widział.
— Tato? — Josie ścisnęła go mocniej za dłoń. Joel zamrugał oczami i kiedy znów spojrzał w tym samym kierunku, po Jorie nie było śladu. — Proszę, powiedz coś.
— Jesteś szczęśliwa?
— Tak — skinęła głową i potrafił dostrzec ten sam błysk w jej oczach, który widział u Jorie za każdym razem, gdy patrzyła na niego z całą swoją miłością. — Chcę tego.
— Dobrze — skomentował krótko. — Jeśli ty jesteś szczęśliwa, to jest dla mnie wystarczające.
Joel nigdy nie sądził, że słowa usłyszane od ojca Jorie tyle lat temu, teraz on sam będzie powtarzał. Próbował się uśmiechnąć, by potwierdzić jej to, co powiedział, ale od śmierci Jorie nie umiał tego robić. Ellie niejednokrotnie próbowała go zagadać swoimi gównianymi kawałami, których wymyślanie szło jej coraz lepiej i czasami naprawdę uważał je za zabawne. Wtedy jednak zawsze patrzył w bok, chcąc zobaczyć, co Jorie o tym sądziła i kiedy nigdy nie mógł jej dostrzec, tak całe rozbawienie mijało w jednej chwili.
— Okej — Josie powiedziała niepewnie, spodziewając się zdecydowanie innej reakcji.
— Byłaby szczęśliwa — oznajmił niespodziewanie i spojrzał jej w oczy. — Twoja matka.
— Była — poprawiła go, a Joel zmarszczył brwi. — To nie był pierwszy raz, gdy mi się oświadczył. Wcześniej... W noc przed tym, jak wyruszyliśmy z Jackson do... — przerwała, ciągle nie będąc w stanie opowiadać i wspominać to, co wtedy się wydarzyło bez łez. — Mama wiedziała.
Było w tym coś pokrzepiającego.
Joel niespodziewanie wstał ze swojego miejsca. Josie nie wiedziała, co spowodowało u niego taką reakcję. Przez chwilę nawet myślała, że może wcale nie zaakceptował tego, co mu powiedziała, ale później wyciągnął do niej rękę.
— Chodź ze mną — poprosił, a ona ruszyła za nim bez słowa.
Wspięli się po schodach na pierwsze piętro, a później Joel zaprowadził ją do swojej sypialni. Była w tym miejscu jedynie kilka razy i zawsze zaskakiwało ją to, że za każdym razem potrafiła dostrzec nowe drewniane figurki. Wiedziała, że w wolnym czasie rzeźbił je dla relaksu, a przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, bo zdawała sobie sprawę z tego, że nie do końca był w stanie odnaleźć się w spokojnych czterech ścianach.
— Chcę ci coś dać — oznajmił, a później podszedł do komody, która stała naprzeciw łóżka. Josie dostrzegła zdjęcie swojej matki na szafce nocnej i przez chwilę nie mogła oderwać od niego swojego wzroku. Tęskniła za nią każdego dnia. — Tobie bardziej się przyda.
Gdy Josie spojrzała z powrotem na swojego ojca, dostrzegła na jego dłoni obrączkę i pierścionek, które przez tyle lat widziała na szyi własnej matki. Pamiętała, jak chciała się ich pozbyć, ale ona schowała je, bo wiedziała, ile dla niej znaczyły. Później przekazała je swojemu ojcu, a Joel czekał na odpowiedni moment, by oddać je Jorie.
Nigdy nie miał na to szansy.
— Tato... Nie wiem, czy mogę... Wiem, ile one dla ciebie znaczą.
Joel prawie się uśmiechnął, gdy przypomniał sobie o tym, jak przez trzy miesiące odkładał każde możliwe pieniądze, by uzbierać na pierścionek zaręczynowy dla Jorie. Od samego początku chciał jej się oświadczyć we własne urodziny, dlatego się śpieszył i kiedy ciągle brakowało mu kilka stówek do wymaganej kwoty, Tommy go uratował. Zakazał mu oddawania ani grosza, mówiąc, że wystarczy mu jak Jorie powie tak – co wtedy już obydwoje wiedzieli, że na pewno zrobi – a później zostanie jego świadkiem na ich ślubie.
— Gdyby tutaj była, sama by ci je przekazała. Jestem tego pewien.
Josie skinęła głową, a w jej oczach zalśniły łzy.
— Dziękuję — kobieta wzięła do ręki pierścionek i obrączkę, a później przytuliła się do swojego ojca.
Tak, Joel nauczył się żyć bez Jorie.
Ale nikt nie powiedział, że to zaakceptował.
GDY TRZYMAŁ PO RAZ PIERWSZY MAŁEGO MARCUSA, W KOŃCU SIĘ UŚMIECHNĄŁ. Syn Josie przyszedł na świat w ten sam dzień, w którym świętowaliby kolejne urodziny Jorie. To musiał być znak, że ona ciągle przy nich była. I może faktycznie tak było, bo kiedy patrzył w brązowe tęczówki Marcusa, tak miał wrażenie, że patrzył w te same, które kiedyś same na niego patrzyły. To było wyjątkowo dziwne uczucie po takim czasie znów trzymać w ramionach coś tak niewinnego i kruchego. Był szczęśliwy, na tyle na ile potrafił i miał nadzieję, że uda mu się dojrzeć jak najwięcej z życia Marcusa, mimo tego, co oznajmił mu Albert.
Uważał to za wyjątkowo ironiczne. Przez lata w każdej chwili mógł go zabić grzyb lub inni ludzie. Jednak to chyba była cecha każdej epidemii – skupiano się na powstałym problemie, a zapominano o całej reszcie chorób, które atakowały nieprzewidzianie. Albert nie był w stanie stwierdzić do końca, co mu dolegało, ale pogarszające się bóle głowy i migreny, problemy z oddychaniem i kilka innych rzeczy, nie były tylko objawem tego, że był stary. Zostawało mu kilka miesięcy lub lat i chciał spędzić ten czas ze swoimi bliskim.
Jednak nie czuł się gotowy na to, by umierać. Teraz gdy w końcu odnalazł swój mały cud, trudno mu było myśleć, by zabrakło go w życiu Marcusa. Los był nieprzewidywalny i nic nie był w stanie z tym zrobić. To on sprawił, że w jego życiu pojawiła się Jorie, to on odebrał mu ją na dwadzieścia lat, po to, by później znów ich połączyć, dopóki ponownie jej nie stracił.
Joel spojrzał w bok i chociaż i tym razem nie zobaczył obok siebie swojej żony, tak jego uśmiech tylko odrobinę posmutniał.
POTRAFIŁ ROZPOZNAĆ ULICĘ, NA KTÓREJ SIĘ ZNALAZŁ. To na niej widział jak za dzieciaka Jorie biegała w kolorowych rajstopach całych w błocie i tymi dwoma przeklętymi warkoczykami. To tutaj obserwował niejednokrotnie jak Jorie i Sarah jeździły na rowerze albo pomagały jej rodzicom w pielęgnowaniu ogrodu. To tutaj stał jego stary dom, w którym się wychował razem z Tommym, a później zamieszkała w nim również i Jorie. Ten dom był pełen wspomnień – szczęśliwych i tych mniej, ale każde miało znaczenie.
Gdy dostrzegł uchylone drzwi, natychmiast popchnął je do przodu. Przeszedł przez próg i od razu usłyszał dźwięk muzyki z radia, a przede wszystkim wesołe śmiechy, które dochodziły z kuchni. Nie myślał długo nad tym, tylko od razu skierował się w tamtą stronę. Jego serce zatrzymało się, a później zabiło tak mocno, jak nie spodziewał się, że może bić jeszcze w jego wieku. W kuchni przy stole stała Jorie. Wyglądała o wiele młodziej, niż w dniu swojej śmierci. Była dokładnie taka, jak ją zapamiętał, kiedy byli razem najmocniej szczęśliwi. Światło, które wpadało przez okno, sprawiało, że tworzyło wokół niej jasną aurę i wyglądała niemal, jak jego prywatny anioł. Miała na sobie zwykłe szorty i białą koszulkę na ramiączkach, a kręcone włosy opadały na jej ramiona. Mógł dostrzec na jej dłoni pierścionek zaręczynowy i obrączkę. Jorie poprawiła zawieszkę na szyi i zaśmiała się na coś, co powiedziała Sarah.
Sarah...
Ich widok razem i żywych, sprawił, że Joel poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Nie sądził, by jeszcze kiedykolwiek miał okazję do tego, by zobaczyć taki obrazek. Tymczasem, to musiało się dziać naprawdę. To nie mógł być tylko i wyłącznie kolejny sen.
— Joel — Jorie uśmiechnęła się szeroko, gdy w końcu go zauważyła. On sam miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi na ten gest. Był pewny, że go pamiętał przez ten czas po jej śmierci, ale teraz, gdy znów go widział, wiedział, że pamiętał tylko jakiś jego fragment. — Czekałyśmy na ciebie.
— Jestem — przytaknął i niepewnie podszedł do nich bliżej. Bał się, że zaraz obie zniknął, ale kiedy położył dłoń na głowie Sarah, tak ona ciągle siedziała na swoim krześle i patrzyła na niego z tym swoim zabójczym uśmiechem i mądrym spojrzeniem. — I nigdzie się nie wybieram.
— Jakbyś miał gdzie pójść — odezwała się zadziornie Sarah. — Kochasz nas i uwielbiasz być nadopiekuńczy w stosunku do nas. Masz to wpisane w genach.
— I za to cię uwielbiamy — dodała Jorie. Podeszła do niego, a później owinęła swoje ręce wokół jego ciała i położyła policzek na jego klatce piersiowej. Joel tęsknił za tym, by móc mieć ją w ramionach i teraz gdy w końcu znów to się działo, już nigdy więcej nie chciał jej wypuszczać. — I kochamy. Cieszę się, że tutaj jesteś z nami. Na Josie i Ellie musimy jeszcze trochę poczekać.
Joel poczuł krótkie ukłucie na świadomość tego, że gdzieś tam Josie i Ellie musiały zmierzyć się z kolejną stratą. Jednak ta myśl z każdą chwilą oddalała się od niego coraz bardziej, bo wiedział, że gdziekolwiek by nie były, cokolwiek by się nie działo, to były silne, o wiele silniejsze, niż on sam i będą się wspierać.
— Tęskniłem za tobą — wyznał cicho Joel i pocałował ją w czubek głowy. Było wiele rzeczy, które chciał jej jeszcze powiedzieć, ale teraz już miał cały czas świata, by jej to powiedzieć. Później spojrzał na Sarah, która przyglądała im się z radością. — Za tobą też Sarah. Chodź tutaj.
Nastolatka nie potrzebowała większej zachęty, Od razu wstała i podeszła do swoich rodziców, którzy wspólnie ją objęli ramionami.
JOSIE WIEDZIAŁA. Gdy patrzyła na kamienny nagrobek swoich rodziców, wiedziała, że po tym wszystkim znów musieli być razem. Szczęśliwi, bez żadnych kłopotów i trosk, które sprowadził na nich ten świat.
I to była dla niej wystarczająco pocieszająca myśl.
Byli razem, tak jak zawsze to powinno być.
THE END
⸻ ✯ ✽ ✯ ⸻
A/N:
Z jednej strony mam ochotę powiedzieć: w końcu! W końcu udało mi się skończyć ich historię, która miała wiele zlotów i upadków. Z drugiej wiem, że będę tęsknić za pisaniem o nich. Na zawsze staną się jedną z moich ukochanych par, o których pisałam.
Miałam wiele pomysłów na to, jak ciągnąć ich historię. W niektórych mieli mieć swoje szczęśliwe zakończenie, w innych inspirowałam się mocno tym, co dzieje się w 2 części gry i tak zawsze ktoś ginął w tragiczny sposób. Był też pomysł, by uznać, że to wszystko było tylko i wyłącznie snem, a Jorie nie pamiętałaby nic o tym, co ją łączyło z Joelem po wybudzeniu. Jak uwielbiam szczęśliwe zakończenia, tak chyba od samego początku podświadomie wiedziałam, że oni nie są w stanie takiego mieć. Przynajmniej nie w takim określeniu, jak wszyscy znamy. Nie ukrywajmy – to świat The Last Of Us, prędzej, czy później ktoś zawsze zginie, zostawiając po sobie pustkę w sercu.
Pisząc to ze łzami w oczach, chcę podziękować wszystkim za to, że przebrnęliście ze mną przez tę historię. Za każdą gwiazdkę, komentarz i wiadomości. Gdy zaczęłam pisać to ff, nie spodziewałam się, że zajmie mi ono, aż tyle czasu. Miała to być krótka historia, którą miałam szybko zakończyć. Jednak los bywa przewrotny i skończyło się na tym, że mamy tutaj prawie 60 rozdziałów! Pobiłam chyba swój własny rekord, bo nawet Word odmówił mi w pewnym momencie posłuszeństwa i powiedział, że osiągnęłam limit dostępnych stron w jednym pliku.
Cieszę się, że Was tutaj miałam. Mam nadzieję, że nikogo nie zawiodłam takim zakończeniem. Jeśli jednak sami macie pomysły, jak ich historia mogłaby się zakończyć, dajcie znać w komentarzach. Z chęcią poczytam Wasze spostrzeżenia i wrażenia po całej tej historii.
Korzystając z okazji, chcę przypomnieć, że to nie koniec ff z Pedro u mnie, bo na profilu ciągle prowadzę ff z Mandaloriana, na którym teraz będę się skupiać, jak już skończyłam Forsaken.
Skończyłam Forsaken...
Nie spodziewałam się, że będę to pisać ze łzami w oczach.
Elliaze ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top