56 | ❝KEEP YOU WITH ME❞
JOEL MIAŁ TYLKO JEDNĄ MYŚL W GŁOWIE. By odnaleźć dziewczyny i zabić każdego, kto miał mu w tym przeszkodzić. Nie przejmował się tym, że miał przed sobą cały szpital i garnizon uzbrojonych po zęby Świetlików. To wszystko było niczym w porównaniu z bezpieczeństwem tych, na których mu zależało.
Kiedy zaatakował, działał automatycznie. Niemal nie jak człowiek, a maszyna, która była zaprojektowana tylko do jednego. Tak szybko udało mu się pokonać dwóch ochroniarzy, że nawet sam Chris był w szoku z powodu tego, co zobaczył. Przez chwilę może nawet sam zaczął się go bać i tego, co mógł zrobić, ale pewne było to, że nie działał bez powodu.
— Musimy je odnaleźć jak najszybciej — odezwał się Chris, wyciągając zapasowy pistolet z kamizelki trupa. — Ich jest trzy, nas dwóch. Musimy się rozdzielić.
— Marlene mówiła, że Ellie i Josie były razem — przypomniał Joel. — Pediatria jest na szóstym piętrze.
— Wątpię, by przeklęta królowa mówiła prawdę — mruknął Young. — Znajdź Jorie i Ellie, a mnie zostaw Josie. — Joel otwierał usta, by zaprzeczyć, ale Chris mu szybko przerwał. — Wiem, że masz problemy z tym, co mnie z nią łączy i prawdopodobnie gdybym był na twoim miejscu, to zachowywałbym się dokładnie tak samo. Jednak kocham Josie i jestem w stanie oddać własne życie, tylko by ona mogła żyć. Zaufaj mi. Znajdę ją.
Joel bił się z własnymi myślami. Chciał sam osobiście je wszystkie odnaleźć, ale wiedział, że Chris miał rację. Mieli mało czasu, a po ich ataku i tak cała reszta Świetlików została już poinformowana o tym, że uciekli i potrzebowali działać szybko. Joel jedyne czego pragnął, to odnaleźć je wszystkie i zniknąć z tego miejsca, jak najdalej. Zapomnieć, że kiedykolwiek tutaj trafili.
Gdy spojrzał na Younga, zobaczył go w nowym świetle. Do tej pory uważał go za zadufanego w sobie gnojka, który chciał wykorzystać jego córkę. Nie mógł uwierzyć w tę jego wielką miłość, ale mimo wszystko cały czas ją widział. Szukał jednak najmniejszej rysy w zachowaniu Chrisa, co doprowadziłoby do tego, że będzie miał dowód na to, że nie nadawał się dla Josie. Chciał, by była szczęśliwa i jak mocno mu się to nie podobało, to w Jackson widział, że z nim właśnie była.
— Jeśli coś jej się stanie, to sam cię później zabiję — Joel w końcu się zgodził, ale zagroził mu palcem. — Znajdź ją.
Chris skinął głową.
— Spotkamy się na parkingu. Świetliki muszą mieć tam zaparkowany jakiś działający samochód. Tak stąd uciekniemy. Powodzenia, Miller.
Joel jedynie mruknął, a później obydwoje ruszyli w dwie różne strony. Szedł w największym skupieniu i zatrzymywał się tylko na chwilę, gdy musiał zabić kolejnych żołnierzy Marlene. Robił to wyjątkowo spokojnie, bez zawahania posyłając zabójcze strzały do każdego, kto stanął mu na drodze. Spodziewał się, że Ellie będzie na oddziale pediatrii, ale nie miał pojęcia, gdzie mogli uwięzić Jorie. Zaglądał do każdej sali, ale po jego żonie nie było żadnego śladu. Nie mógł się jednak poddać.
Wiedział, że żyje. Czuł to.
Obiecał sobie, że tym razem jej nie zawiedzie. Już nigdy więcej tego nie zrobi.
MIMO SWOJEGO DOŚWIADCZENIA JORIE NIE ZA WIELE ROZUMIAŁA Z MEDYCZNEGO BEŁKOTU. To, co rozumiała z notatek Jerry'ego, uważała za bezsensowne. Przypominała sobie słowa Alberta, który był już doświadczonym lekarzem, gdy wybuchła epidemia i to jego słowom ufała, gdy mówił jej, że wynalezienie leku na cordycepsa byłoby wyjątkowo skomplikowaną i trudną procedurą. Jerry żył swoją ideą i marzeniem, nie mogła temu zaprzeczyć. Może gdyby połączył swoją wiedzę z tą, którą posiadał Albert, wtedy udałoby się coś stworzyć, bez narażania nikogo na utratę życia.
Jorie rzuciła w połowie przeczytane dokumenty na łóżko. Obawa o życie Ellie do niej wróciła. Zresztą o każdego, z kim została rozdzielona. Jerry tylko zgrywał takiego przyjaznego, dlatego nie ufała jego słowom, ani przez chwilę. Jednak nie miała za wiele wyjścia. Wszystkie jej rzeczy zniknęły, nie miała przy sobie nawet małego noża, który mogłaby wykorzystać do obrony.
Musiała uciec, ale jak?
Problem prawdopodobnie rozwiązał się sam, gdy usłyszała pierwsze strzały. Najpierw pojedyncze, jakby dobiegające z zupełnie innej części szpitala. Później poddenerwowane głosy w mikrofalówkach żołnierzy przy drzwiach, ich oddalające się kroki i kolejne strzały, tym razem dłużej, jakby wypuszczone w serii. Nie miała pojęcia, co się działo, a właściwie mogło wydarzyć się wszystko – począwszy od ataku zakażonych, po najazd łupieżców. Serce, które biło jej jak oszalałe, podpowiadało, że strzały były znakiem czego innego. Od razu pomyślała o Joelu i o tym, co musiał poczuć, gdy tylko obudził się, a nie była obok niego. Wiedziała, że będzie próbował ją odnaleźć, a skoro podjął się tej próby, to musiała mu wyjść naprzeciw.
Gdy wyszła na korytarz, o dziwo ten był pusty. Zastanawiała się, czy ktoś specjalnie zostawił ją bez ochrony, czy na ten moment uważali, że nie stanowiła dla nich żadnego zagrożenia. Fakt, nie miała żadnej broni, ale już dawno przestała być bezbronna. Gdyby była zmuszona, zabiłaby każdego gołymi rękami.
Postanowiła zaryzykować i chociaż strzały wydawały się być coraz bliżej, tak ruszyła powoli korytarzem. Trzymała się blisko ściany i rozglądała w każdą stronę, by w razie czego dostrzec zagrożenie.
Musiała zaufać swojej intuicji i refleksowi.
CHRIS SZYBKO ZROZUMIAŁ, ŻE CAŁĄ UWAGĘ PRZYCIĄGNĄŁ DO SIEBIE JOEL. Nie wiedział, czy to Marlene uważała go za niebezpiecznego, czy akurat wybrał drogę, na której stał niemal cały zastęp Świetlików. Tych, których on sam spotkał, pokonał niemal od razu i z zaskoczenia. Miał nad nimi nieznaczną przewagę, gdy zakradał się od tyłu, a ci nawet nie usłyszeli, jak się do nich zbliżał. Wiedział, że armia Marlene już dawno schodziła na psy, ale nie spodziewał się, że sytuacja miała się, aż tak nędznie.
Czasami wręcz nie mógł uwierzyć, że kiedyś sam był tym młodym dzieciakiem, który wierzył w każde słowo Marlene. Od tamtego czasu wiele się wydarzyło, przede wszystkim zmądrzał i to za sprawą Jorie. Wtedy nie mógł odejść ze Świetlików, bo jego udział w zgromadzeniu był jedną z najważniejszych rzeczy, która ich swego czasu utrzymywała przy życiu. Teraz nie miał żadnych wyrzutów sumienia.
Skręcił w kolejny korytarz, nie spodziewając się żadnego ataku. Wydawało mu się, że nie było już nikogo innego w tej części szpitala, ale szybko się zaskoczył, gdy dłoń świsnęła mu obok twarzy. Zrobił unik i był gotowy uderzyć swojego napastnika z całej siły, gdy dostrzegł przed sobą Josie. Dziewczyna miała rozmierzwione włosy. Gumka, którą wcześniej miała związanego kucyka, gdzieś przepadła i włosy opadały jej na ramiona. Twarz miała podrapaną i zakrwawioną. W brązowych oczach widział adrenalinę i strach, ale kiedy zrozumiała kto przed nią stoi, natychmiast dostrzegł, jakby jakiś ciężar opuścił jej ciało.
— Chris! — Powiedziała roztrzęsiona i rzuciła się mu w ramiona. Chris objął ją w pasie i mocno przytulił, czując ulgę, że znów miał ją obok siebie. — Ty żyjesz! O boże, ty żyjesz!
Dziewczyna zapłakała mu do ucha. Całe jej ciało zadrżało, a on jedyne, co mógł zrobić, to próbować ją uspokoić.
— Nic mi nie jest — zapewnił ją. — Twój ojciec też żyjesz.
— Mówisz prawdę? — Spojrzała na niego ze łzami w oczach. — Ci ludzie zasugerowali, że coś wam się stało...
— Rozmawiałaś z Marlene? — Chris zacisnął mocno palce na jej bluzce. — To ona ci to zrobiła? — Wskazał głową na jej pokiereszowaną twarz. Teraz też lepiej dostrzegł, że miała kilka otwartych ran, które jednak nie wydawały się groźne. Najwięcej zamieszania robił przecięty łuk brwiowy, z którego sączyła się krew.
— Nie — pokręciła głową. — Walczyłam z pielęgniarkami, a później z jakimś typem. Popchnął mnie na szafkę i walnęłam głową... Ale, co z moimi rodzicami? Gdzie oni są? I Ellie?
— Widziałem jedynie Joela. Poszedł ich poszukać. Jestem pewien, że już z nimi jest.
— Musimy do nich dołączyć. Nie zostawię matki samej...
— Josie, musimy uciekać — powiedział dobitnie Chris. — Spotkamy się z nimi w garażu, ale teraz musimy stąd zniknąć.
Josie natychmiast pokręciła głową.
— Nie! Musimy ich znaleźć! Nie mogę uciec, jeśli wiem, że są w niebezpieczeństwie.
— Josie... Ty też możesz zginąć!
— Nie obchodzi mnie to! To moi rodzice! Jeśli mają zginąć, to ja razem z nimi.
Chris westchnął ciężko, akceptując nastawienie swojej ukochanej. Wiedział, że ile by nie próbował ją przekonywać, tak ona i tak nie ustąpi.
— W takim razie chodźmy — złapał ją mocno za rękę. — Ale musimy uważać. Nie jestem pewien, ile Marlene ma tutaj ludzi i ilu z nich zdążył zabić twój ojciec.
JORIE NIE WIEDZIAŁA, ILE SZŁA. Jedynie to, że w pewnym momencie dotarła do skrzydła pediatrycznego, bo na ścianach widniały różnego rodzaju dziecięce rysunki. Serce zabiło jej mocniej, bo liczyła, że może właśnie gdzieś tutaj będzie mogła odnaleźć Ellie, a to była przynajmniej jedna osoba, którą w końcu mogłaby mieć obok siebie.
Przez cały czas nasłuchiwała strzałów i ewentualnych kroków, ale na korytarzu oprócz jej własnego oddechu, nie mogła usłyszeć nic innego. Wydawało się, że cała strzelanina dobiegła końca, ale nie czuła się ani przez chwilę spokojniejsza. Równie dobrze mogło to oznaczać wiele rzeczy, a każdy scenariusz, który tworzył się w jej głowie, był czarniejszy od poprzedniego.
Przeszukała każdą szpitalną salę, ale po Ellie nie było śladu. W końcu dotarła do końca korytarza. Stare neonowe światło mówiło jej, że dotarła do sali operacyjnej i chociaż nie spodziewała się tam już nikogo znaleźć, tak popchnęła drzwi do przodu. Gdy znalazła się w kolejnym pomieszczeniu, szybko rozpoznała, że to właśnie w nim kiedyś lekarze musieli przygotowywać się do zabiegów. Pod ścianą znajdywały się zniszczone i popękane umywalki, a po drugiej stronie dostrzegła okno na salę operacyjną, a tam widok, który sprawił, że jej serce zabiło mocniej, a za chwilę stanęło ze strachu.
Na środku sali operacyjnej stało łóżko, na którym leżała nieprzytomna Ellie. Wokół niej krzątały się pielęgniarki, a Jerry – wiedziała, że to musiał być on, nie było innej opcji – stał nad nastolatką, gotowy do rozpoczęcia zabiegu. Dalej, tuż przy samych drzwiach znajdywał się Joel. W dłoni trzymał pistolet i celował nim w lekarza.
— Joel, nie! — Jorie zareagowała szybko. Weszła do sali operacyjnej w momencie, gdy Joel chciał pociągnąć za spust. Jego ręką zadrżała, gdy usłyszał znajomy, ukochany głos, a później odwrócił się na chwilę i niemal odetchnął z ulgą, gdy zobaczył swoją żonę. Nie było jednak czasu na żadne słowa, ani powitania. — Jeśli go zabijesz, to tylko pogorszysz sprawę.
— Chce zabić Ellie.
— Wiem, ale młoda cały czas żyje. Zdążyłeś i ją uratowałeś. — Zapewniła go, kładąc mu dłoń na ramieniu. Później wyjrzała na Jerry'ego, który ze strachu nie ruszał się ze swojego miejsca. — Czytałam twoje notatki. Większość z nich nie ma dla mnie sensu, ale znam kogoś, z kim powinieneś porozmawiać. Jestem pewna, że razem dojdziecie do jakiegoś rozwiązania, które nie będzie skupiać się na tym, by zabijać niewinne dzieci.
— Nie ma innego rozwiązania — powiedział pewnie Jerry. Jorie zmarszczyła brwi, obserwując go uważnie. Nie spodziewała się takiej zawziętości. — Tylko ona może uratować nas wszystkich. Ze wszystkich ludzi, ty powinnaś rozumieć to najlepiej. Mogę sprawić, że to wszystko się zakończy. Uratuję ludzkość, a jej poświęcenie...
Joel wystrzelił bez zastanowienia, a Jerry padł martwy w połowie swojego monologu. Pielęgniarki wrzasnęły przerażone, a Jorie przez chwilę była w zbyt głębokim szoku, by zareagować. Słowa lekarza odbijały się w jej głowie wielokrotnie, by w końcu mogła zrozumieć, że nie chodziło mu o znalezienie lekarstwa i uratowanie ich wszystkich. Zależało mu jedynie na tym, by to on był za to odpowiedzialny, by w razie powodzenia wszyscy wiedzieli, że on był w stanie zakończyć epidemię.
Przez cały czas spoglądała na martwe ciało lekarza i zareagowała dopiero wtedy, gdy poczuła dotyk Joela na swojej ręce. Gdy spojrzała do góry, dostrzegła, jak stał przy niej ponownie, a w swoich ramionach trzymał nieprzytomną Ellie, która na całe szczęście ciągle oddychała.
— Lepiej stąd chodźmy — oznajmił, a ona nie dyskutowała. — Widziałaś Josie?
— Nie — odparła. — Byłam sama. Chris?
— Wylądował razem ze mną. Obiecał, że ją znajdzie. Mamy się spotkać razem z nimi w garażu.
— Nie możemy zostawić ich samych, Joel.
— Wiem, ale najpierw musimy znaleźć schronienie dla Ellie. Zjedziemy na dół, zostaniesz z młodą, a ja ich poszukam.
— Joel... — zaczęła protestować, gdy drzwi do windy się otworzyły, a w środku znaleźli się Josie i Chris. Jorie wydawało się, że serce zaraz jej wypadnie, a sam Joel poczuł ulgę, gdy znów zobaczył wszystkich przy sobie. — O mój boże!
— Mamo! — Zawołała Josie i przytuliła się do swojej matki. Pociągnęła ją do środka windy, a Joel z nieprzytomną Ellie weszli zaraz za nimi, Chris wcisnął przycisk z numerem -2 i winda ruszyła ponownie. — Ellie coś się stało?
— Jest jedynie nieprzytomna — wyjaśniła Jorie. Chwyciła Josie za zdrowy policzek i spojrzała na jej rany. — Kto ci to zrobił? Nic innego ci nie dolega?
— Nic mi nie jest. Gdy nas rozdzielili, to zabrali mnie do jakiegoś pomieszczenia z pielęgniarkami. Chcieli pobrać mi krew, ale się nie dałam i trochę je poturbowałam tak samo, jak jakiegoś młodocianego Świetlika.
Jorie zacisnęła mocno palce u dłoni, ale cały czas trzymała w objęciu swoją córkę. Cieszyła się, że sama nie miała do czynienia z Marlene, bo inaczej już dawno nie ręczyłaby za siebie. Wiedziała, że powinni ją dorwać, zwłaszcza teraz, ale Joel miał rację. Ich bezpieczeństwo było najważniejsze.
NA PARKINGU STAŁO DUŻO STARYCH SAMOCHODÓW. Tylko jeden działający, a przynajmniej na to wskazywały włączone światła i otwarta klapa, tak jakby ktoś jeszcze chwilę wcześniej w nim grzebał. Auto nie było wielkie, ale musiało im wystarczyć na ich małą grupę.
— Sprawdzę, czy damy radę coś z nim zrobić — oznajmił Chris i wyszedł do przodu. Znalazł się przy samochodzie jako pierwszy i pochylił się nad klapą, poruszając różnymi kabelkami i łączeniami. — Szału nie ma, ale powinien zadziałać.
— Powinien? — Powiedział nerwowo Joel. — To nie jest zadowalająca odpowiedź.
— Cóż, stary, taka jest jedyną, jaką mogę ci teraz dać. Nie jestem pieprzonym mechanikiem, a ten złom ma ponad 20 lat. Dziwne, że w ogóle jeszcze jest w stanie działać.
Joel postanowił tego nie komentować.
— Jorie i Josie na tył — zadecydował zamiast tego. — Weźmiecie Ellie. Ty Young siadasz ze mną z przodu. Na miejscu pasażera.
Chris wywrócił oczami i zamknął klapę do samochodu.
— Nigdzie stąd nie odjedziecie! — Zawołał głos za nimi. Marlene stanęła z wycelowanym w Joela i Ellie pistoletem, a Jorie natychmiast cofnęła za siebie Josie. — Nie ochronicie jej, ani siebie.
Josie szybko złapała swoją matkę za rękę, żałując, że w takiej chwili nie miała przy sobie nawet żadnego pistoletu.
— Nieważne jak będziecie się starać, ile osób zabijecie, ona dorośnie — Marlene zaczęła się do nich powoli zbliżać. — Potem wy umrzecie, albo ona sama odejdzie. I co wtedy? Jak długo potrwa, zanim zaatakują ją zakażeni lub łupieżcy? Bo żyje w zepsutym świecie, który mogliście uratować.
— Marlene, posłuchaj... — zaczęła Jorie, starając się na spokojny głos, jednak drżała ze strachu. Jeśli był ktoś, u kogo nie chciała znaleźć się na celowniku, to była właśnie Marlene, która zawsze była nieprzewidywalna. — Wiem, że chcesz dobrze... I razem z Andersonem mieliście wizję uratowania całego świata. Wierz mi, że jeśli tylko istniałby jakikolwiek możliwy sposób, który by na to pozwolił, tak od razu bym na niego przystała.
Marlene zaśmiała się ironicznie.
— Właśnie sama sobie zaprzeczasz. Już zapomniałaś, dlaczego w ogóle ją poznałaś? By mieć ode mnie spokój. Żebym ja dała spokój twojej córce, pamiętasz? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nagle zaczął cię obchodzić los dziewczyny, o której wiedziałaś od początku, że będzie stracona?
— Mieliście zrobić na niej tylko testy i przeprowadzić badania, a nie ją zabijać!
— Kogo to obchodzi?
— Ją! — Dołączył Joel. — To nie twój wybór, Marlene. Ma prawo sama zdecydować.
— Wasz również nie. Jak myślicie, co ona by wybrała? Bo ja uważam, że to, co słuszne. Dobrze o tym wiecie.
— Słuszne?! — Oburzyła się Jorie. — Słuszne, bo od samego początku ją zmanipulowałaś, by tak myślała. Jestem ciekawa, co by powiedziała Anne, gdyby teraz cię zobaczyła, jak bez oporów skazujesz na śmierć jej własną córkę.
— Zamknij się! — Warknęła Marlene i wystrzeliła broń w powietrze, ucinając całą dyskusję. Gdy dźwięk po strzale ucichł, kobieta z powrotem w nich wycelowała, wcześniej biorąc krótki oddech. — Nie jest jeszcze za późno. Nawet po tym, co zrobiłeś, Joel — spojrzała na niego, powoli opuszczając broń w geście dobrej woli i potwierdzenia swoich słów. — Wciąż możemy znaleźć sposób.
— Jest tylko jeden — odparł Joel i tym razem to on pociągnął za spust broni, którą cały czas trzymał pod ciałem Ellie.
Kula trafiła prosto w brzuch Marlene. Kobieta upadła na podłogę bez oznak życia, a reszta nie traciła czasu. Josie wskoczyła na tył samochodu jako pierwsza, robiąc miejsce swojej matce i przyszywanej siostrze. Joel zanurzył się do środka samochodu, by delikatnie ułożyć Ellie, tak że jej głowa znajdywała się na kolanach Josie. Starsza dziewczyna szybko ją poprawiła, by było wygodniej.
Jorie uśmiechnęła się krótko i odetchnęła z ulgą. Byli wolni.
Krótki kaszel sprawił, że spoważniała. Odwróciła się i z zaskoczeniem zobaczyła, że Marlene wciąż żyła. Trzymała się kurczowo za zraniony brzuch i nie było opcji, by miała przeżyć bez fachowej i natychmiastowej opieki. Ona sama musiała zdawać sobie z tego sprawę, ale najwidoczniej próbowała czerpać ostatnie oddechy ze swojego życia. Jorie poczuła pewien rodzaju respekt do niej. Ciągle ją nienawidziła i uważała, że jeśli będzie żyć, tak nie da im spokoju. Jednak musiała przyznać, że Marlene była zaciekła, jeśli chodziło o walkę nie tylko o swoje życie, ale też o to, w co wierzyła. Jakąś pocieszającą myślą musiało być to, że w końcu po takim czasie znów zobaczy się z Anne, która prawdopodobnie była jedyną osobą w tym świecie, którą kiedykolwiek kochała.
Gdy Marlene umierała, Jorie nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w końcu wszystko miało się układać. Spojrzała na Joela, a kiedy on również to zrobił, uśmiechnęła się i pomyślała o tym, co jeszcze ich czekało. W końcu po tylu latach mogli być razem tak jak kiedyś. Nie byli już tak młodzi i wiele stracili, ale chciała korzystać z każdej tej chwili, którą los im teraz dawał. Wiedziała, że w Jackson na nowo się odnajdą, nauczą żyć ze sobą, póki śmierć ich nie rozłączy.
Chris patrzył na nich i cieszył się, że wszystko wychodzi na prostą. Przez ile lat znał Jorie, tak nigdy nie widział ją tak zadowoloną, jak teraz. Sam nie mógł na nic narzekać, bo chociaż dla innych mogło to być dziwne, tak kochał Josie. Nie była dla niego żadnym zamiennikiem, a tą prawdziwą miłością, na którą czekał całe swoje życie. Nawet jeśli był od niej sporo starszy, tak była jego całym życiem i nie kłamał, gdy mówił, że był w stanie za nią zginąć.
Young wyprostował się, odwracając wzrok od Millerów. Wtedy też dostrzegł jak Marlene, która jeszcze żyła, sięgnęła po swój pistolet.
— Jorie! — Krzyknął dla uwagi.
Millerowie odwrócili się w stronę kobiety, Chris sięgnął po swoją broń i dało się słyszeć dwa wystrzały – jeden po drugim. Marlene otrzymała ostateczny cios, a Joel, gdy tylko zauważył, to co się dzieje, sięgnął ramieniem do Jorie, przyciągając ją do siebie, starając się ją ochronić przed postrzałem. Sam poczuł tępy ból w boku, ale to czy został ranny, nie miało żadnego znaczenia. Joel spojrzał na swoją ukochaną i odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że Jorie ciągle na niego patrzyła i chociaż była przestraszona, tak uśmiechnęła się delikatnie, jakby chciała zapewnić, że wszystko z nią w porządku.
Joel odwzajemnił krótko ten gest. Wyciągnął ręce do góry, by złapać ją za twarz i złożyć na jej czole czuły pocałunek, gdy dostrzegł na swoich dłoniach czerwoną, gorącą krew.
Krew, która nie należała do niego.
Jorie nic nie czuła, dlatego nie rozumiała, dlaczego nagle zaczęła tracić równowagę. Upadła wprost w ramiona Joela, a on złapał ją w pasie i razem wylądowali na podłodze. Josie zaczęła krzyczeć, gdy tylko zobaczyła, że coś złego działo się z jej matką. Wypadła z samochodu i szybko zbladła, gdy dostrzegła krew na ciele Jorie. Biała koszulka, którą na sobie miała, przybrała czerwony kolor w miejscu klatki piersiowej.
— Jorie, zostań ze mną — mówił Joel, siląc się na spokojny głos. Tymczasem cały drżał i był przerażony. Wspomnienia wróciły do niego jak żywe, gdy już kiedyś trzymał ją w podobny sposób. Był cały spanikowany i dało się to dostrzec w jego oczach. Przyłożył dłonie do krwawiącej rany, ale jego uścisk nie był w stanie zatamować krwawienia. — Wszystko będzie dobrze, okej?
Jorie skinęła głową, patrząc mu przez cały czas w oczy. Tylko przez to wiedziała, że nie był z nią szczery. Zresztą nie była głupia. Wiedziała, że oberwała. Tak samo, co oznaczało to, że niczego nie czuła. Miała wrażenie, że nigdy nie zapomni tego wyrazu twarzy Joela. Pamiętała, że już kiedyś go u niego widziała.
Dawno temu, gdy całe ich życie się zmieniło i stracili Sarah.
Nie chciała, by znów musiał przeżywać to samo. Nie chciała go opuszczać i zostawiać samego.
— Joel? — Wyszeptała cicho. — Boję się.
— Jestem przy tobie — zapewnił ją ze łzami w oczach. Odgarnął z jej twarzy kosmyk włosów, a ona poczuła jego delikatny dotyk na własnej skórze. — Zawsze będę przy tobie, przecież wiesz, ale... P-potrzebuję cię, Jorie. Damy radę, dobrze? Tylko nie zamykaj oczu i wszystko będzie dobrze. Jesteśmy w szpitalu, więc zaraz kogoś znajdziemy, kto nam pomoże... Tylko przy mnie zostań. Zostań przy mnie.
Josie patrzyła na rozgrywającą się przed nią scenę i nie mogła się ruszyć z miejsca. Było niemal tak, jakby coś ją całkowicie sparaliżowało i mogła jedynie przyglądać się temu, jak jej matka wykrwawiała się na śmierć. Nie znała się na medycynie, ale potrafiła rozpoznać, że kałuża krwi, która utworzyła się wokół ciała Jorie w ciągu kilkunastu sekund, nie wróżyła niczego dobrego.
— Zaopiekuj się Josie — poprosiła słabo Jorie i to właśnie wypowiedzenie jej imienia sprawiło, że Josie się ocknęła. Podeszła do swojej rannej matki i uklęknęła. Z bliska ranna wydawała się jeszcze grosza. — Josie...
Jorie próbowała unieść swoją rękę, ale nie miała już na to siły. Josie szybko ją złapała za dłoń i delikatnie ścisnęła.
— Mamo...
— Przepraszam...
— Nie — dziewczyna pokręciła głową. — Nie... Nie możesz umrzeć. Co bez ciebie zrobię? Nie znam świata bez ciebie... Mamo... Musisz walczyć.
— Zawsze przy tobie będę — zapewniła ją z uśmiechem. — Kocham was. Myślałam, że... Będziemy mieć więcej czasu.
— I będziemy — powiedział pewnie Joel. Trudno było jednak powiedzieć, kogo bardziej próbował przekonać. — Nie umrzesz dzisiaj, Jorie. Słyszysz mnie? Obiecuję, że nie pozwolę ci odejść. Nie teraz, gdy w końcu cię odzyskałem.
— Nigdy mnie nie straciłeś — wypowiedziała cicho.
Jej głos słabł, była coraz bledsza, a to oznaczało tylko jedno.
Joel nie mógł tego zaakceptować.
Miał pustkę w głowie, a przy tym czuł się tak bezsilny, jak wtedy, gdy Sarah umierała w jego ramionach. Historia nie mogła znów się powtórzyć i nie mógł ponownie stracić kogoś, kogo kochał. Nie w tak okrutny sposób. Jorie była jego ostatnią nadzieją na to, że może mógł jeszcze być, chociaż odrobinę szczęśliwy. Bez niej on nie istniał.
Była jego sercem.
Jego duszą.
Całym jego życiem.
Tylko ona.
— Sweetheart, błagam cię. Kocham cię, Jorie. Proszę cię.
Joel był zdesperowany, by zatrzymać czas. By go cofnąć i nigdy nie doprowadzić do takiej sytuacji. Obwiniał siebie za to, co się stało. Gdyby był sprawniejszy, gdyby szybciej dostrzegł niebezpieczeństwo, a przede wszystkim, gdyby od razu postrzelił Marlene w głowę, to nic takiego by się nie działo.
To zawsze była jego wina. To on zawsze łamał serce Jorie.
Dlaczego, więc tym razem, to ona łamała jego?
— Możesz coś dla mnie zrobić?
— Wszystko.
— Pocałuj mnie — poprosiła.
Joel bił się z myślami, czy był w stanie to zrobić. Czy mógł pocałować ją, teraz gdy wiedział, że to miał być ich ostatni pocałunek? Ale czy mógł zrezygnować z tej ostatniej szansy, by chociaż jeszcze raz poczuć smak jej ust? Czy mógł żyć dalej z myślą, że nigdy więcej nie zobaczy jej uroczego uśmiechu? Nie spojrzy w przepiękne oczy? Nie poczuje jej dotyku na własnej skórze?
— Joel...
Miller pochylił się nad nią i spełnił jej ostatnią prośbę. Złączył ich usta i zaczął płakać, gdy zrozumiał, że to prawie niczym nie różniło się od każdego wcześniejszego ich pocałunku. Jej usta były ciepłe i smakowały dokładnie tak samo, jak to pamiętał, jak już na zawsze miało to zostać w jego pamięci. Trzymał dłonie w jej włosach, tak jakby ten gest jak najdłużej miał zatrzymać ją przy życiu. Chciał tym jednym pocałunkiem oddać jej własne życie. Bo to ona zasługiwała na to, być ciągle tutaj być. Josie ją potrzebowała o wiele bardziej, niż jego.
Gdy się od niej odsunął, jej oczy były już zamknięte i przestała oddychać.
— Jorie? — Położył rękę na jej policzku, a drugą delikatnie potrząsnął, ale na nic to się zdało. — Dalej, skarbie... Otwórz oczy. To nie może być koniec... Proszę cię, spójrz na mnie, Jorie.
Josie zapłakała głośno, a Joel wydał z siebie przeraźliwy, zbolały okrzyk. Kołysał jej nieprzytomne ciało w swoich ramionach, jakby to miało przywrócić ją do życia.
Jednak Marjorie Hart-Miller była martwa.
Tym razem naprawdę.
Nie chcę cię w żaden sposób stracić, Jorie.
Tego akurat możesz być pewien, Joel. Nigdzie się nie wybieram.
⸻ ✯ ✽ ✯ ⸻
A/N:
krótkie słowo po tym smutku: to nie jest ostatni rozdział
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top