38 | ❝...OR DO YOU WANT ME ON YOUR MIND?❞


JASKINIA NIEDALEKO RZEKI ŚMIERCI


ELLIE BYŁA ZACHWYCONA TRWAJĄCĄ ZORZĄ POLARNĄ. Kolory mieniły się na niebie, robiąc z tego najpiękniejszy, podniebny spektakl, jaki mogła doświadczyć. Była to prawdopodobnie jedna z najlepszych rzeczy, jakie jej się przytrafiły w ciągu ostatnich trzech miesięcy, od kiedy Jorie ją porzuciła. Początkowo nie rozumiała, co tak właściwie się stało. W jednej chwili byli we trójkę i chociaż atmosfera między nimi nie była idealna, tak trzymali się razem. Później Jorie i Joel się pokłócili, a Ellie zrozumiała z tego tylko tyle, że powiedzieli sobie wyjątkowo bolesne słowa. Do tego stopnia, że nie byli w stanie spędzić w swoim towarzystwie ani minuty dłużej. Próbowała zaakceptować decyzję Jorie, ale to szybko przemieniło się w niepojętą wściekłość. Czuła się przez nią zdradzona, bo od samego początku były razem, a ta postanowiła ją zostawić. Przez ten czas jej relacja z Joelem zdążyła się nieco ocieplić, ale ciągle po jej głowie krążyło, co by było, gdyby Jorie z nimi została.

Teraz jednak cała wściekłość, rozgoryczenie i złość minęła. Została jedynie obawa i wiara, że Jorie gdziekolwiek była, tak była bezpieczna.

— Zejdź, bo skręcisz kark — zawołał Joel, a Ellie wywróciła oczami. Spojrzała ostatni raz na zorzę polarną, ale w końcu się posłuchała i zeszła na dół. Usiadła naprzeciwko Joela akurat, gdy ten popijał alkohol z piersiówki, którą znaleźli po drodze.

— Mogę? — Zapytała entuzjastycznie.

— Nie.

— Daj spokój człowieku, to tylko na rozgrzewkę!

Joel zawahał się przez chwilę, ale w końcu podał jej alkohol. Ellie pociągnęła łyk, krzywiąc się przy tym okropnie. Ciągle uważała, że alkohol smakował ohydnie.

— Tak sobie myślę — zaczęła, patrząc na Joela. — Załóżmy, że znaleźliśmy Świetliki i wszystko gra. Pobrali mi krew, przepuścili przez różne maszynki i mają lekarstwo. Co potem? Co robimy?

— My? — Powtórzył za nią, prawie wyśmiewając to, że uważała, że po wszystkim ciągle będą podróżować razem.

— Niech ci będzie — odezwała się z ironią. — Ty. Możesz wszystko. Dokąd idziesz i co robisz?

Ellie nie wymawiała tego na głos, ale podświadomie chciała, by cokolwiek, co Joel miał powiedzieć było związane z Jorie i w jakiś sposób z nią. To było dziwne, może nawet i trudne to przyznać, ale uważała ich za kogoś w rodzaju rodziców. Jedynych, jakich kiedykolwiek miała i mogła mieć.

— Nie zastanawiałem się — odparł w połowie szczerze. Ponieważ Joel dokładnie wiedział, co chciał zrobić. Odnaleźć Jorie i chociaż spróbować ją przeprosić. O ile ciągle jeszcze żyła. Jednak tego nie mógł powiedzieć nastolatce. — Może... jakaś farma, ziemia, ranczo.

Próbował zignorować fakt, że kiedyś, dawno temu to było jedno z jego wspólnych marzeń z Jorie. Mieli niemal wszystko zaplanowane, brakowało jedynie czasu i pieniędzy, by je spełnić.

— Jakie ranczo?

— Z owcami. Są ciche i posłuszne.

— Okej łapię aluzję — mruknęła z przekąsem i odchyliła się do tyłu. — Czyli ty i stado owieczek. Romantycznie. Nie myślałeś jednak, że ktoś mógłby ci tam towarzyszyć?

— Niby kto?

— No nie wiem... Na przykład Jorie? I wasza córka? W końcu żyje, prawda?

— Tak mówiła Jorie — odpowiedział krótko, chowając w połowie twarz w piersiówce.

Joel czuł, że mógł się spodziewać tego typu nawiązania. Jego kłótnia z Jorie nie powinna tak wyglądać. Był na nią wściekły i przez moment naprawdę chciał ją rozszarpać, ale tylko dlatego, że ciągle tak mocno ją kochał i jej słowa dotykały go dwa razy mocniej. Wiedział jednak, że obydwoje nie byli bez winy. Sam był względem niej okrutny i bezduszny mówiąc to, co jej powiedział.

— Więc? Zamierzasz ją odnaleźć?

— Po co?

— Wiem, że ja tam nie mam bladego pojęcia o miłości, ale nie wmówisz mi, że jest ci obojętna. Inaczej nie bylibyście małżeństwem, co nie?

Joel nie odpowiedział. Rozmowa z Ellie na ten temat nawet nie wchodziła w grę. Wiedział, że popełnił błąd i okropne wyrzuty sumienia nie opuszczały go od tygodni.

— Dokąd ty byś się wybrała? — Zapytał, wracając do tego, o czym rozmawiali.

— Pewnie dlatego, że dorastałam w strefie — zaczęła, spoglądając na księżyc. — Za tobą ocean, przed tobą mur. Można patrzeć tylko w górę. Czytałam wszystko, co było w bibliotece. Był Neil Armstrong, Buzz Aldrin, Jim Lovell, a kogo lubię najbardziej?

— Sally Ride.

— Pieprzoną Sally Ride! Najlepsze imię dla astronautki — widać było, że Ellie się ożywiła, gdy mogła rozmawiać o swoim największym zainteresowaniu. Zaraz jednak spoważniała, przypominając sobie, to co stało się z Samem. — Myślisz, że zadziała? Ta szczepionka?

—Wydaje mi się, że to już za późno, byś o tym myślała.

— Próbowałam z Samem.

— Czego? — Zapytał Joel, nie do końca mając pojęcie, o czym mówi Williams.

— Wiedziałam, że się zaraził — wyznała niespodziewanie. — Wtarłam trochę krwi w ugryzienie. Wiem, że to było głupie, ale chciałam go uratować.

— To chyba bardziej skomplikowane — powiedział, starając się ją jakoś pocieszyć. — Marlene ma wiele wad, ale głupia nie jest. Jeśli mówi, że mogą, to mogą — pociągnął ostatni łyk z piersiówki i spojrzał na nią. — Wyśpij się. Śnij o ranczach owiec na Księżycu.

Ellie zaśmiała się krótko, a później weszła do jaskini.


JOEL WIEDZIAŁ, ŻE TO TYLKO SEN. Jednak wiedział też, że utknął w nim na dobre. Koszmary nie były dla niego niczym nowym, ale od momentu, w którym Jorie odeszła, te tylko się nasiliły i stały się o wiele bardziej brutalne. I za każdym razem widział dokładnie to samo – zakrwawioną i nieprzytomną Jorie z pamiętnej, wrześniowej nocy, ale w jego snach była martwa. Tak jak Sarah umierała w jego rękach i nic nie mógł zrobić, by temu zapobiec.

Tym razem było tak samo. Udało im się uciec, a później trafili na żołnierza, który zaczął do nich strzelać. Tommy pojawił się niemal w tej samej chwili, on sam upadł i na krótką chwilę stracił orientację w tym, co się dzieje. Tylko po to, by zaraz usłyszeć przerażony głos Sarah. Kiedy na nią spojrzał, od razu mógł dostrzec, że pochylała się nad ranną Jorie i wołała o pomoc. Joel doczołgał się do nich i to, co zobaczył, złamało mu serce. Jorie z trudem łapała powietrze, a jej brzuch, na którym trzymała dłonie, był zakrwawiony.

— Wszystko będzie w porządku, sweetheart — zapewnił ją bez zastanowienia. Inna opcja nawet nie wchodziła w grę. — Ale musisz odsunąć swoje dłonie, dobrze?

Jorie skinęła głową, a jej klatka unosiła się upadła w wyjątkowo szybkim tempie. Odsunęła ręce i kiedy poczuła dłonie Joela na sobie, jęknęła głośno. Joel spojrzał na jej ranę i jedyne, co wiedział, to że natychmiast musiała dostać się do szpitala i otrzymać pomoc.

— Muszę cię podnieść, dobrze? Będzie bolało.

Joel próbował złapać ją i unieść do góry, ale ona zaczęła jeszcze szybciej oddychać. Próbowała go odepchnąć, by przestał, bo ból, który czuła był niewyobrażalny. Joel zatrzymał się na chwilę i przycisnął dłonie do krwawiącej rany.

— Jorie musisz mnie uważnie posłuchać — zaczął desperacko. — Muszę cię stąd wziąć, by...

Ona jednak pokręciła głową.

— Joel... — powiedziała słabo, na chwilę uspokajając swój oddech. — Gdzie dziewczynki? Gdzie Sarah i Josie?

— Są tutaj — zapewnił ją od razu, jedną dłonią odgarniając włosy z jej twarzy. — Nic im nie jest. Ty też zaraz z tego wyjdziesz, obiecuję ci.

— Dobrze. Bardzo dobrze. Wierzę ci, Joel.

— Sweetheart, skup się tylko na mnie, dobrze? Zabiorę cię do szpitala.

Joel próbował po raz kolejny ją podnieść, ale jedyne, co mu się udało, to oprzeć ją mocniej o swoje własne ciało, nim poczuł jej dłoń na swojej klatce piersiowej.

— Wydaje mi się, że jest na to już za późno — odezwała się i na jej ustach zagościł delikatny, smutny uśmiech. — Wszystko w porządku. To już mnie nawet nie boli.

— Nie — wyszeptał w szoku, kręcąc głową. W jego oczach pojawiły się łzy, które zaczęły spływać po policzkach. — Jorie. Nie możesz mnie zostawić.

— Wszystko w porządku — powtórzyła. — Jest idealnie. Jestem w ramionach jedynej osobą, którą kiedykolwiek mogłabym kochać. Kocham cię, Joel.

— Jorie, proszę nie...

— Zaopiekuj się dziewczynkami. Będą cię potrzebować, teraz bardziej, niż wcześniej.

— Sweetheart, nie, proszę, nie, Jorie, nie!

Później ręka Jorie opadła bezwładnie, a ona sama wydała z siebie ostatni oddech i zamknęła oczy na zawsze.

Wiedział, że to był tylko sen – koszmar właściwie. Nie zmieniało to tego, że tak jak zawsze zawodził. Robił to za każdym razem w stosunku do niej. I jedyne co czuł, to poczucie ogromnej straty, które nie opuszczało go ani na chwilę, gdy tylko otwierał oczy.

Joel obudził się z niemym przerażeniem, a kiedy się wyprostował, dostrzegł stojącą Ellie z jego karabinem w rękach.

— Ciągle mamroczesz imię Jorie przez sen — stwierdziła. — Padłeś, a ja obudziłam się wcześniej, więc wzięłam drugą wartę.

— Następnym razem mnie obudź — oświadczył, zachrypniętym z powodu snu głosem. Podniósł się powoli, podpierając rękę o kolano i spojrzał na nastolatkę. — Nie możesz tak robić.

— Mogę — odparła — bo przecież zrobiłam.

Ellie uśmiechnęła się niewinnie, a on przypomniał sobie sprawę z ranczem z owcami. W porównaniu do nich Williams była ostatnia do tego, by się go słuchać.

— Odpowiadam za ciebie — oznajmił poważnie.

— To nie zasypiaj. Byłam cicho, sprawdziłam szóstą, poszukałam śladów i zajęłam wyższą pozycję. Dokładnie tak, jak uczyłeś. Co poradzę? Mam talent.

Joel zbliżył się do niej i skinął głową z kpiną, niemal nie wierząc w ani jedno jej słowo. Wyciągnął rękę w jej stronę, a ona w końcu oddała mu broń.

— Następnym razem mnie obudź.

— Tak jest — zgodziła się ostatecznie, ale jej uśmiech mówił, że nie koniecznie była z nim szczera.

Obydwoje zebrali wszystkie swoje rzeczy, ugasili ostatnie płomienie ogniska i kiedy byli gotowi, ruszyli w dalszą drogę. Pogoda nie była najlepsza, bo śnieg całkowicie się rozpadał, ale dla nich przynajmniej oznaczało to krycie śladów, które po sobie zostawili. Teren był podejrzanie spokojny i opuszczony. Jakby jedynymi żywymi duszami, które ich otaczały byli... oni sami.

Joel nie czuł się pewnie w tym terenie. Informacje, które usłyszeli wczoraj, dodatkowo go niepokoiły. Ze względu na to, że Tommy równie dobrze mógł już nie żyć oraz przez to, że narażał Ellie. Jednak zaszli zbyt daleko, by teraz się cofnąć. Poza tym musiał odnaleźć swojego brata. Wiedział, że Tommy nie był w stanie poradzić sobie gdzieś tam bez niego. Prędzej, czy później musiał wpaść w kłopoty, a on jak zawsze miał zamiar go z nich wyciągnąć. Ellie w tym czasie cieszyła się z tego, że od zawsze umiała znaleźć sobie zajęcie. Joel nie był zbyt rozmowny od samego początku, a kiedy był podwójnie czujny, tak jak teraz, niemal w ogóle się do niej nie odzywał.

Urozmaiceniem od ciągłego zaśnieżonego terenu i rzeki okazała się być ciągle działająca tama, do której w końcu dotarli. Zatrzymali się na skraju skarpy, z której był najlepszy widok.

— W zaporkę! — Zawołała Ellie, patrząc na budowlę z wrażeniem.

— Nie jesteś Livingstonem — skomentował szybko Joel.

— Nikt nie jest. Czyli to coś robi prąd?

— Tak i nie pytaj jak, bo nie wiem.

Joel odwrócił się i ruszył dalej.

— Wiesz, że mogłeś coś wymyślić? I tak bym ci uwierzyła.

Miller tylko mruknął cicho, krocząc przed siebie.

— Myślisz, że Jorie byłaby w stanie mi wyjaśnić, jak to działa? Co jak co, ale od samego początku wiedziałam, że jest mądrzejsza od ciebie. Serio, zastanawia mnie w ogóle, jak to się stało, że wcześniej przed całym tym gównem byliście razem. Musiała mieć wtedy z jakieś dwadzieścia lat? Ty pewnie z pięćdziesiąt i nie wnikam w różnicę wieku, ale mimo wszystko to ohydne.

Joel spojrzał na nią tylko na chwilę, ale widać było jego irytację na jej słowa. Postanowił ją jednak zignorować, a Ellie uznała, że i tym razem nie uda jej się nic z niego wyciągnąć o tym, co łączyło go dokładnie z Jorie. Trudno było określić, jak długo szli, ale w pewnym momencie znaleźli się po innej stronie rzeki. Ciągle łączyła się z tą, którą przeszli, ale woda w niej zachwycała swoim wyjątkowo niebieskim kolorem. Joel nie zwracał na to kompletnie uwagi, jednak Ellie to wydawało się naprawdę niespotykane.

— Hej, Joel — zawołała do niego dosyć niepewnie — a jeśli to jest ta Rzeka Śmierci?

Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił do niej. Spojrzał na przepływającą rzekę i poczuł, jak jego serce wręcz przyśpieszyło. Przecież nie mógł się tak pomylić. Wyciągnął z kieszeni mapę i ciągle w nią spoglądając, wznowili swój spokojny marsz.

Dopóki grupa jeźdźców ich nie otoczyła.


JOSIE CZUŁA JAK DRĘTWIEJĄ JEJ PALCE OD CIĄGŁEGO TRZYMANIA LEJCÓW. Cherry, która niemal zlewała się z całym tłem, jak dla niej wyglądała wyjątkowo majestatycznie. Łatwo było zwrócić na nią uwagę wśród wszystkich koni na patrolu, zwłaszcza że była jedynym, białym okazem.

— Hej, Jo? — Chris zawołał do niej i wskazał ręką na wybrzeże rzeki. — Ktoś zabłądził. Nie wyglądają na zakażonych.

— Muszę to sprawdzić — odparła i podjechała na brzeg wzgórza, na którym cała grupa patrolowa mogła idealnie się schować, ale i widzieć wszystko, co działo się niżej. Josie sięgnęła po swoją lornetkę i spojrzała w miejsce, które wskazał jej Chris. Tam faktycznie dostrzegła dwie sylwetki – jedną męską, a drugą o wiele mniejszą, dziewczęcą.

— O kurwa — powiedział Young w szoku, wyglądając przez swoją lornetkę. Josie spojrzała na niego z ciekawością. — To Ellie.

— Ellie? Ta sama, którą razem z mamą mieliście dostarczyć do Świetlików?

— Zgadza się — skinął głową i odsunął lornetkę od swojej twarzy. — Skoro to jest Ellie, to facet, który jej towarzyszy, to...

— Mój ojciec.

Josie wyjrzała ponownie przez lornetkę, starając się wyostrzyć obraz, tak mocno, jak to było możliwe. W jakiś sposób to jej się udało, bo była w stanie lepiej dostrzec obie sylwetki, ale w szczególny sposób skupiła się na mężczyźnie. Próbowała sobie przypomnieć jakiekolwiek zdjęcie, które pokazywała jej matka i była prawie pewna, że Chris miał rację i w rzeczywistości w dole doliny, to był właśnie Joel.

Wściekłość na niego za to, jak potraktował Jorie, wróciła do niej ze zdwojoną mocą. Zacisnęła mocno palce na lornetce, powstrzymując się od tego, by samotnie ruszyć w dół i własnoręcznie udusić swojego ojca. Jednocześnie nie rozumiała dlaczego, ale poczuła ukłucie zazdrości na fakt, że w tym momencie to nieznana jej osobiście Ellie, spędziła z nim o wiele więcej czasu, niż ona miała na to okazję.

— Jo? — Odezwał się Chris, chwytając ją za rękę i zmuszając, by na niego spojrzała. — Ty tutaj dowodzisz, księżniczko. Jeśli chcesz, możemy się z nimi skonfrontować, a jeśli nie, to wystarczy, że ich zignorujemy. Równie dobrze mogą iść cały czas wzdłuż rzeki i nie dotrą samotnie do Jackson.

Dziewczyna czuła, że druga opcja powinna być jedyną możliwą. Nie chciała się zbliżać do mężczyzny, który w ciągu kilku dni potrafił przysporzyć jej matce o wiele więcej cierpienia, niż wszystko to, co wydarzyło się przez dwadzieścia lat pandemii. Wiedziała jednak, że nie tylko Jorie nigdy by jej tego nie wybaczyła, ale i Tommy. Poza tym coś ciągnęło ją do tego, by zapoznać się z Ellie. W końcu właściwie już się w pewien sposób znały, skoro razem ze swoją matką, była świadkiem, jak ta przychodzi na świat.

Josie wzięła głęboki oddech, aż w końcu zawołała do siebie całą grupę patrolową.

— Mamy intruzów — wyjaśniła, starając się na spokojny głos. — Działamy tak jak zawsze.

Reszta skinęła głową, a Buckley jedynie szczeknął głośno.

Niedługo później cała grupa ruszyła z tupotem i kilka minut później udało im się dotrzeć do brzegu rzeki i zbliżyć się do Joela i Ellie. Jeźdźcy otoczyli z każdej strony wędrującą dwójkę i wycelowali w nich broń. Josie od razu zauważyła, jak jej rzekomy ojciec wysunął się do przodu, by osłonić swoim ciałem nastolatkę. Miała ochotę prychnąć, gdy to widziała.

Jakąś głupią nastolatkę potrafił chronić, ale moją matkę, to już nie.

Josie robiła wszystko, by nie zeskoczyć z Cherry, podejść do mężczyzny i przywalić mu w twarz. Wiedziała jednak, że jeszcze będzie mieć na to okazję, a nie mogła odeprzeć od siebie małej satysfakcji, gdy widziała w jego oczach strach.

— Nie chcemy kłopotów — zawołał Joel, podnosząc razem z Ellie ręce do góry. — Tylko tędy przechodzimy.

— Rzuć broń! — Rozkazał jeden z jeźdźców, a Joel spokojnie odłożył strzelbę na ziemię.

Josie przez cały czas postanowiła trzymać się nieco z tyłu i nawet nie wyciągnęła swojej broni. Wiedziała, że prędzej postrzeli mężczyznę, który stał przed nią zaledwie kilka metrów. Wymieniła krótkie spojrzenie z Chrisem i potrafiła dostrzec, że ten patrzył na nią z obawą. Była pewna, że sam potrafił zobaczyć w jej oczach całkowitą wściekłość na Joela.

— Ty — Josie spojrzała na Johna, który celował tym razem w Ellie — pięć kroków w tył.

— Może to obgadamy?

— A może się zamkniesz?

— Okej, spoko — odezwał się ponownie Joel. Josie podparła rękę o przednią część siodła i tym razem postanowiła nie spuszczać wzroku z intruzów. — Nic ci nie będzie.

Ellie natychmiast się go posłuchała, a Josie nie powstrzymywała swojego prychnięcia. Słuchała się go jak wierny pies. Joel w jakiś sposób to usłyszał i odwrócił na nią swój wzrok. Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę i Josie nie wiedziała, czego się spodziewała, ale nie poczuła kompletnie nic. Myślała, że w trakcie pierwszego spotkania od razu poczuje jakąś więź z Joelem, coś, co spowoduje, że faktycznie będzie czuć, że to był jej ojciec.

Tymczasem nie czuła zupełnie nic. Była jedynie kompletna pustka. Brak żadnego przywiązania, ani tym bardziej głębszych emocji.

— Mijaliście zakażonych?

— Tu takich nie ma.

— Akurat! — John odwrócił głowę tylko po to, by gwizdnąć do Buckleya, który warował tuż przy Cherry. Pies wydał z siebie odgłos i podbiegł do wołającego go mężczyzny. — Ostatnia szansa na kulkę. Pies wyczuje i rozerwie każdego chorego.

Josie uśmiechnęła się niemal do siebie, gdy dostrzegła zmianę w zachowaniu obydwojga. Może nie powinna cieszyć się z tego, że prawdopodobnie w tym momencie schodzili na zawał z obawy. Nie mogła jednak się przed tym powstrzymać. Nie była idealna i wiedziała o tym bardzo dobrze. Jak również o tym, że Buckley tylko zgrywał takiego niebezpiecznego, a w gruncie rzeczy to był najbardziej przyjazny pies, jakiego spotkała.

I faktycznie wyczuwał świeżo zakażonych. Wątpiła, by Ellie, o której wiedziała, że również była odporna, byłby w stanie coś zrobić.

Buckley szczekał zawzięcie, aż w końcu podszedł do Joela. Chwilę go obwąchał, a kiedy oparł się łapami o jego brzuch, było jasne, że niczego nie wyczuł. Josie uwielbiała Buckleya, ale czasami uważała, że zbyt łatwo ufał ludziom. W ten sposób rozumiała, dlaczego znaleziony przez jej matkę koń, tak stronił od jakiegokolwiek towarzystwa, poza kilkoma wyjątkami.

— Mówiłem — odezwał się Joel, gdy Buckley wrócił na chwilę do Johna. — Pójdziemy swoją drogą.

— Teraz ona.

John wskazał głową na Ellie, a pies od razu do niej podszedł. Buckley przez chwilę przyczajał się w stronę nastolatki, aż w końcu pozwolił się pogłaskać i jak to on miał w zwyczaju, zaczął się bawić z Williams.

— Kupiliście sobie dziesięć sekund — oświadczył John, przywołując z powrotem psa. — Co tu robicie?

— Szukam brata — odpowiedział na jednym oddechu Joel.

Josie przez sekundę zaczęła się zastanawiać, czy mężczyzna faktycznie zaraz nie zejdzie im tam na zawał i będą musieli sprowadzać go w Jackson prosto do Alberta. Złapała mocniej za lejce i klikając językiem i nawołując Cherry, wyszła na przód. Dała znać reszcie jeźdźców, by opuścili broń, a ona sama pociągnęła w dół swoją bandanę, odsłaniając całą twarz. Czemu to zrobiła? Nie miała pojęcia. Sądziła, że może w ten sposób Joel od razu rozpozna w niej swoją córkę, tak jak zrobił to swego czasu Tommy. Ten jednak patrzył na nią, obserwował uważnie, ale jedyne co mogła dostrzec to szok, który był najprawdopodobniej spowodowanym tym, że zobaczył, jaka była młoda.

— Przedstawcie się — rozkazała stanowczo.

— Joel Miller, a ona to Ellie Williams. Mój brat ma na imię Tommy.

Kilkoro jeźdźców wymieniło ze sobą spojrzenia, ale nikt nie dał po sobie nic więcej poznać. Josie znała ich wszystkich na tyle dobrze, że wiedziała, że byli zaskoczeni tą informacją.

— Zabierzemy was do Jackson, gdzie jest twój brat — oznajmiła w końcu. — Jednak nie spodziewajcie się, że zostaniecie ciepło przyjęci.

I bez dalszego słowa odwróciła się do nich plecami. Później rozkazała jedynie, by dać im dwa konie i rozpoczęła powrót do Jackson. Przez całą drogę czuła na swoich plecach czyjeś uważne spojrzenia, ale nie była pewna, czy to faktycznie była prawda, czy jedynie chciała, by tak było.

W tym samym czasie Joel nie mógł odeprzeć od siebie wrażenia, że nieznajoma dziewczyna wydawała mu się niezwykle znajoma. Jakby mu kogoś przypominała. Jakby znał ją wcześniej, kiedyś w jakimś innym życiu. 


⸻ ✯ ✽ ✯ ⸻


A/N:

nawet nie macie pojęcia, jak bardzo chciałam dotrzeć do tego momentu w tej historii, 

jeszcze długa droga przed nimi, ale od tygodni marzyłam o tym, by w końcu wszyscy mogli się spotkać w Jackson i jestem dumna, że dotarłam do tego momentu i nie zrezygnowałam z tej historii, 

enjoy! <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top