31 | ❝DICEY-AS-FUCK PLAN❞
KANSAS CITY
— PATRZCIE NA MNIE!
Nieznajomy mężczyzna odezwał się, a Millerowie spojrzeli na niego ostrożnie.
— Nic nie mówcie — mówił dalej. Jorie zauważyła, że jego dłoń z pistoletem nieznacznie się zatrząsnęła i miała wrażenie, że on sam nie do końca czuł się pewnie w tym, co robił. — Nie chcemy was skrzywdzić. Chcemy pomóc.
— Dobra — powiedział Joel, dokładnie badając ich szansę na ucieczkę.
Nieznajomy przełknął szybko ślinę.
— Nie wiem, jak to powinno działać, ale opuszczę broń. Nie zrobiliśmy wam krzywdy, to wy też nam nie zrobicie, tak?
— Zgadza się — potwierdził Joel tym samym tonem głosu. Jorie spojrzała na niego z wyrzutem.
— Co to za pieprzony ton?
— Tylko gada jak dupek — wtrąciła się Ellie najpierw spoglądając na ich wroga, a później na ciągle leżące po drugiej stronie małżeństwo. — Joel powiedz, że wszystko gra.
— Wszystko gra — zapewniła szybko Jorie. — Teraz powiedz młodemu, by opuścił broń. Mamy nad wami przewagę, więc jeśli chcielibyśmy coś wam zrobić, to już byśmy to zrobili.
— Kurwa, Jorie! — Zawołała z oburzeniem nastolatka. — To wcale nie było w żaden sposób lepsze.
— Tylko stwierdzam fakty, Ellie. Nas jest trójka i nawet jeśli celują w nas bronią, to byśmy sobie z nimi poradzili. Sama o tym doskonale wiesz, więc przestań trząść gaciami. Nic ci nie zrobi, tak samo jak my nic nie zrobimy im. Mamy umowę?
— Zaufam ci — mężczyzna spojrzał na nią, a jego głos drżał coraz bardziej. Później spojrzał na chłopaczka, który celował w nich swoją bronią i poruszył dłonią w jego stronę. Było jasne, że posługiwał się językiem migowym, którego ani Jorie, czy Joel, a tym bardziej Ellie nie znali. — Jeśli czegoś spróbujecie... — powiedział pewniej i poruszył pistoletem bliżej Ellie, sugerując to, co miał zamiar zrobić. — Jasne?
Jorie skinęła głową, a po chwili młodszy z ich napastników, odsunął się od małżeństwa, ale ciągle trzymał skierowaną w ich stronę broń.
— Możemy usiąść? — Zapytał Joel, ciągle tym samym, ostrożnym głosem.
Mężczyzna zgodził się na ich prośbę. Joel pomógł podnieść się Jorie, a kiedy ona siedziała na materacu, w końcu i on zrobił to samo. Obydwoje unieśli ręce do góry. Jorie robiła dobrą minę do złej gry, bo mimo opanowania i niemal pewności siebie, tak naprawdę bała się o to, co zaraz się stanie.
— Kim jesteście? — Odezwał się ponownie Joel.
— Mam na imię Henry — wyjawił nieznajomy. Wydawało się, że na krótką chwilę napięcie w pomieszczeniu nieznacznie się zmniejszyło. — To mój brat, Sam. Jestem wrogiem numer jeden w Kansas City. Choć w tej chwili chyba wszyscy idziemy łeb w łeb.
Henry opuścił w dół broń, a jego brat zrobił po nim to samo. Jorie niemal odetchnęła z ulgą, bo nienawidziła uczucia, gdy ktoś celował w nią pistoletem. Szybko też zrozumiała, że dwójka ich napastników była w podobnej sytuacji, co oni. Uciekali przed mieszkańcami miasta. Z jakiego powodu? Tak naprawdę to mogło być cokolwiek. Z własnego doświadczenia wiedziała, że takim ludziom wystarczył najmniejszy pretekst, by polować na innych.
— W takim wypadku, chyba możemy porozmawiać, co? — Zagadnęła, opuszczając powoli swoje dłonie w dół.
Joel syknął obok niej i spojrzał na nią ostrzegawczo, jednak nie odezwał się ani słowem. Cokolwiek miało się wydarzyć, tak wyglądało na to, że Jorie podjęła decyzję za nich obydwoje, pozwalając sobie na odrobinę zaufania względem dwójki nieznajomych. Chciał ją za to przeklinać, ale koniec końców cała piątka rozsiadła się wokół siebie. Henry i Sam siedzieli obok siebie naprzeciwko Millerów i Ellie. Zapalili latarenkę, którą ustawili na środku, dzięki czemu pomieszczenie stało się odrobinę jaśniejsze.
— Jesteście głodni? — Zapytała Jorie, zaglądając do swojego plecaka w poszukiwania pożywienia. Dostrzegła też, że młodszy z chłopców – Sam – od razu skinął głową, a jego starszy brat zrobił to po dłuższej chwili wahania. Puściła oczko do Sama, a kiedy wygrzebała z plecaka trochę przekąsek, podała je w stronę rodzeństwa.
Wiedziała, że sami mieli problem z zapasami jedzenia. Wszystko to, co wzięli od Billa, zostało w samochodzie, a to, co mieli przy sobie, ledwo mogło starczyć na ich trójkę, a co dopiero gdy ich grupa nagle powiększyła się o dodatkowe osoby. Jednak Jorie nie miałaby serca, gdyby nie podzieliła się z nimi tym, co mieli. Gdy patrzyła na nich... rozumiała to, że mieli tylko siebie. Przez lata to była właśnie ona i Josie. Henry nie mógł być aż tak dużo od niej starszy. Spodziewała się, że miał dwadzieścia kilka lat, ale nie więcej. Widziała jednak, że opiekował się swoim młodszym bratem i przede wszystkim skupiał się na jego bezpieczeństwie, o wiele bardziej niż na swoim.
Przez chwilę każdy był zajęty swoim minimalnym posiłkiem. Henry obserwował uważnie Millerów, a oni – zwłaszcza Joel – odwzajemniali mu się tym samym. Nieme porozumienie, które między nimi nastało, było kruche i każdy spodziewał się, że wcześniej, czy później ono pęknie. Atmosfera była napięta i tylko Ellie i Sam wydawali się nie do końca zdawać z tego sprawę. Jorie podejrzewała, że Williams była bardziej świadoma, niż młodszy towarzyszysz, ale ciągle nie tak mocno, jak dorośli.
— Skąd to macie? — Zapytał Henry, przeżuwając kawałek jedzenia.
— Od Billa — wyjaśniła Ellie i zaraz dodała po chwili: — Nie żyje.
Joel spojrzał na Sama, obserwując to, jak powoli jadł swoją porcję. Jorie sama zwróciła na niego większą uwagę i krajało jej się serce na samą myśl, że w tak młodym wieku musiał przechodzić już tak okropne rzeczy. Wyglądało również na to, że od dłuższego czasu nie spożywał żadnego konkretnego posiłku, czym wcale nie była zaskoczona. W trakcie ucieczki jedzenie było jednocześnie najważniejszą, jak i ostatnią rzeczą, o której się myślało. Wiedziała, że Henry, Sam, jak również i Ellie musieli być zaskoczeni, gdy Joel chwycił resztkę swojego jedzenia i podał je chłopcu. Jednak Jorie uśmiechnęła się delikatnie na ten gest. Nie była pewna, że zrobi coś takiego, ale czuła, że Joel nie mógł zignorować instynktów, które w nim się odzywały. Podejrzewała nawet, że podobnie jak ona zaczął wyczuwać specjalną troskę względem Sama.
Chłopiec wymigał coś do swojego brata, a Henry skinął głową i zwrócił się do Millera.
— Dziękuje ci. Sami oszczędzacie, dlatego to wiele znaczy.
— Ile ma lat? — Zapytała z ciekawością Jorie.
Bracia komunikowali się przez chwilę.
— Osiem — przekazał Henry. Jorie uśmiechnęła się do chłopca i Ellie wtrąciła się do rozmowy.
— Super — powiedziała radośnie, obejmując kolano jednym ramieniem. Później wskazała na siebie palcem. — Jestem Ellie.
— Jorie — przedstawiła się.
Henry przeliterował oba imiona do swojego brata, a Sam wykonał gest, który można było uznać za to, że podobało mu się to, jak obie się nazywają. Ellie uśmiechnęła się do chłopca, a później trzepnęła Joela w kolano, spojrzeniem przekazując mu, że również ma się przedstawić. Jorie zachichotała bezgłośnie, ale zaraz posmutniała, gdy przypomniała sobie o Sarah i tym, że Ellie czasami zachowywała się podobnie do niej. Nie była nią – to było jasne – ale nie mogła pozbyć się tych myśli, zwłaszcza że Sarah była w podobnym wieku, co Williams teraz, gdy została zamordowana.
— Jestem Joel — przedstawił się w końcu, dosyć niechętnie. — Słuchajcie, zjedliśmy i nie pozbijaliśmy się. Wszystko wspaniale, ale co dalej? Mówiłeś, że chcesz pomóc. Jak?
Jorie wypowiedziała cicho imię Joela, bo uważała, że chociaż mógł dać braciom jeszcze chwilę, by w spokoju dokończyli prowizoryczny posiłek. Henry jednak przełknął ostatni kęs, otrzepał ręce o siebie i oparł się łokciem o swoje kolano.
— Zakładam, że weszliście tu, by poszukać drogi ucieczki — Jorie wiedziała, że Henry zapunktował u niej. Chłopak nie był głupi i tylko to udowadniał. — Gdy wzejdzie słońce, pokażę wam ją.
Millerowie spojrzeli na siebie. Patrzyli tak intensywnie, że było wiadome, że w pewien sposób komunikują się ze sobą i prowadzą milczącą rozmowę. Jorie pamiętała, jak lata temu często w prześmiewczy sposób prowadzili wojny na spojrzenia, ale tym razem była niemal pewna, że mimo wszystko Joel myślał dokładnie o tym samym, co ona. Sam Joel miał wiele wątpliwości. Uważał, że nie mogli ryzykować. Nie chciał ryzykować i narażać na jeszcze większe niebezpieczeństwo Jorie i Ellie. Prawda była jednak taka, że utknęli w mieście, którego kompletnie nie znali, z ludźmi którzy ścigali ich, by zabić. Henry mógł być jedną z niewielu opcji, które miały pomóc im w ucieczce.
Poza tym było tak, jak mówiła Jorie – gdyby chcieli, to już dawno by się zabili. I to tyczyło się obydwóch stron.
— W porządku — zgodził się w końcu Joel. — Młody powinien się przespać. Jutro wskażesz nam drogę.
Henry zmarszczył brwi. Najwidoczniej był zaskoczony słowami mężczyzny, ale postanowił ich nie komentować. Po krótkiej chwili bracia ułożyli się na posłaniu, z którego wcześniej korzystało małżeństwo. Ellie odwróciła się do nich plecami, tak jak wcześniej, robiąc miejsce Jorie, z którego postanowiła skorzystać jeszcze przez chwilę. Chociaż robiła to tylko za namową Joela, który sam stwierdził, że nie potrzebował więcej snu.
— Jesteś pewny? — Zapytała cicho, kładąc dłoń na jego ramieniu. — Wiem, że mnie nie potrzebujesz, ale... Mogłabym dotrzymać ci towarzystwa.
Joel spojrzał na nią. Nie odpowiedział wprost, ale nie spodziewała się tego, co zrobił. Złapał ją za ręce i delikatnie ścisnął, a później złożył delikatny, niemal niewyczuwalny pocałunek na jej czole.
— Powinnaś odpocząć, sweetheart.
Jorie poczuła, jak serce zabiło jej, gdy znów usłyszała ten pseudonim wypowiadany niemal w ten sam sposób, gdy robił to przed pandemią. Mógł odtrącić w tej chwili jej pomóc, ale jednocześnie czuła, że nie mogła odbierać tego negatywnie. Cokolwiek to było, tak była całkowicie pewna tego, że w tym momencie robił to wszystko tylko i wyłącznie z troski.
NAD RANEM WESZLI NA OSTATNIE PIĘTRO I ROZGOŚCILI SIĘ W POMIESZCZENIU, KTÓRE KIEDYŚ MUSIAŁO BYĆ SALĄ KONFERENCYJNĄ. Ellie i Sam usiedli przy stole z gazetką w rękach, a trójka dorosłych stanęła przy oknie w znacznej odległości. To Henry nalegał na takie rozwiązanie, zapewne bojąc się tego, że jego brat mógłby wyczytać z ich zachowania to, o czym mówili. Jorie uważała, że to było zbędne, zwłaszcza jeśli przetrwali do tej pory. Jeśli obydwoje z Ellie ciągle mieli w sobie jakąś niewinność, to nie wiele z niej zostało.
Jorie co jakiś czas zerkała na dwójkę dzieciaków, ale swoją największą uwagę skupiła na Henrym.
— Witajcie w Killa City — oznajmił sarkastycznie.
— Nie ma FEDRY — stwierdził Joel, wyglądając za wielkie, ścienne okno, z którego widać było miasto.
Przyznawała, że widok sam w sobie robił wrażenie. Co prawda miasto na dole było zniszczone, bo nikt w czasie pandemii nie dbał o to, by strefy kwarantanny idealnie się prezentowały. Jednak uważała, że gdyby nie było grzyba, tak to miejsce mogłoby być ciekawym punktem widokowym. Niemal potrafiła wyobrazić sobie tłumy ludzi na ulicach i korki samochodowe, które były charakterystyczne dla wielkich miast.
— Od dziesięciu dni, nie.
— Co się właściwie stało? — Zapytała się, spoglądając na Henry'ego z ciekawością.
— Ludzie się zbuntowali przeciwko ich działaniom.
— Słyszałem, że FEDRA w Kansas City to... — zaczął Joel, ale Henry szybko mu się wtrącił.
— Potwory, dzikusy? Bardzo dobrze słyszałeś. Gwałcili, torturowali i mordowali przez dwadzieścia lat.
Pierdolony grzyb i czasy pieprzonej apokalipsy, które wyciągały z ludzi wszystko to, co najgorsze.
Kansas City było tylko jednym z miast, w którym działy się takie rzeczy. Nienawidziła tego, że nawet w strefie kwarantanny często mogły spotkać cię o wiele gorsze rzeczy od ugryzienia przez zakażonego. Pamiętała jak w Nebrasce przez kilka dobrych lat mieszkała obok Evelyn, która wcześniej była pielęgniarką. Kobieta od samego początku chciała pomagać, ale jej obraz tego, jak ta pomoc miała wyglądać, zdecydowanie różnił się od tego, jak widziała to FEDRA. Dlatego nigdy dla nich nie pracowała, a przyjmowała wszystkich innych, których nie było stać, by dostać się do strefowego lekarza lub po prostu tak mocno ich nienawidzili, że nikomu nie ufali. To Evelyn nauczyła ją niemal wszystkiego, co teraz wiedziała. To Evelyn opiekowała się Josie, gdy ona sama musiała wyjść poza strefę, ryzykując dla nich, dla Świetlików i próbując zebrać jakiekolwiek rośliny, które mogłyby pomóc chorym mieszkańcom.
I to Evelyn później została rozstrzelana na jej oczach pod zarzutem złamania regulaminu.
— Wiesz, jak to się kończy? — Kontynuował Henry.
— Kto może, odpłaca ci się tym samym — zakończyła za niego.
Obydwoje spojrzeli na nią, ale każdy patrzył na nią w zupełnie inny sposób. Henry spoglądał na nią ze zrozumieniem, najwidoczniej od razu rozumiejąc, że przeżywała już coś takiego. W oczach Joela przebijały się wyrzuty sumienia, a ona przypomniała sobie jego wzrok, gdy pierwszy raz usłyszał od niej, że nie pierwszy raz uciekała ze strefy, bo to inni ludzie na nią polowali. Jorie nawet zaczęła się zastanawiać, czy jej ucieczka z Josie nie była dyktowana tylko i wyłącznie strachem ze strony Świetlików, ale również i FEDRY.
Tylko cud sprawił, że przez tyle lat, FEDRA trzymała się od nas względnie z daleka.
— Już wcześniej znajdywałaś się w tej sytuacji — stwierdził Henry.
Jorie nie chciała zagłębiać się w ten temat, dlatego tylko skinęła głową, co najwidoczniej wystarczyło.
— A ty byłeś w FEDRZE? — Zapytał Joel.
Założył swoje ręce na klatce piersiowej i spojrzał na młodszego mężczyznę. Oczekiwał konkretnej i szczerej odpowiedzi, która prawdopodobnie miała zadecydować o ich dalszej współpracy.
— Nie. Gorzej — Henry odpowiedział po krótkim zawahaniu. To od razu zaalarmowało Joela, ale jego żona postanowiła wysłuchać do końca, co miał do powiedzenia. — Kolaborowałem z nim.
Czyli napuszczał ich na innych. Cudownie.
Mina Joela od razu spoważniała, o ile to w ogóle było możliwe. Spojrzał na Henry'ego z widocznym obrzydzeniem i kręcąc głową, zaczął się od niego odsuwać.
— Nie będę słuchał kapusia!
Jorie wypowiedziała szybko jego imię, ale Henry nabrał pewności siebie i od razu odparł jego słowny atak.
— Właśnie, że tak. Dzisiaj. Bo ja tu mieszkam, a wy nie. Tak was znalazłem. Znam miasto i pomogę wam uciec.
— Dlaczego?
— Widziałem, co zrobiliście we dwójkę — powiedział szczerze. — Jak zabiliście tamtych ludzi. Wiem, dokąd iść, ale nie wiem, jak przeżyć. Jesteśmy sami.
Odwrócił się nieznacznie, w ten sposób wskazując na swojego brata.
— Jak dla mnie nieźle sobie radzisz — zaobserwowała Jorie. — I macie broń, którą zresztą nam groziliście.
— Jesteś w błędzie. Nigdy nikogo nie zabiłem, a szczytem agresji było to, co zrobiłem w nocy. Tylko broń wcale nie była naładowana, więc nawet jeśli musiałbym pociągnąć za spust, to nic nikomu by się nie stało. Ja pokażę wam drogę, a wy ją oczyścicie.
Henry wydawał się dobrym chłopakiem, dla którego jedynym celem było utrzymanie przy życiu swojego brata. Chciała mu zaufać, ale czasy gdy to robiła w stosunku do nieznajomych, dawno minęły. Wiedziała jednak, że wspólnie mogli przetrwać dłużej, niż osobno. Rozumiała też, dlaczego ich wyśledził. Potrzebował kogoś, kto był w stanie walczyć i nie bał się pociągnąć za spust.
Nigdy nie chciała być osobą, która musi kogoś zabić, by samej przetrwać. Ciągle brzydziła się tym, że musiała to robić.
Joel nie odzywał się i wyglądał na takiego, co kalkulował wszystkie za i przeciw. Jorie wiedziała, że powinni to przedyskutować. Przejechała dłonią przez środek twarzy, delikatnie stuknęła się palcem w czubek nosa, a później uniosła ten sam palec do góry.
— Dasz nam moment? — Zwróciła się do Henry'ego, a ten skinął głową. Uśmiechnęła się do niego i chwyciła Joela za ramię, tym razem do niego kierując swoje słowa. — Musimy porozmawiać.
Joel bez dyskusji odszedł z nią w kąt pomieszczenia.
— Wiem, co ci chodzi po głowie — odezwał się, zanim zdążyła nawet otworzyć usta.
— Nie powiesz mi, że ty uważasz to za beznadziejny pomysł — odgryzła mu się. — Henry ma rację. Nie znamy miasta i nie damy rady przedrzeć się niezauważeni. Wiemy za to jak walczyć. To układ, w którym każdy coś daje od siebie. Decydując się na współpracę, nie mówimy od razu, że mają z nami iść do Wyoming.
— Nie ufam mu...
— Joel, ty nie ufasz w tym momencie nawet mi, więc z łaski swojej nie dawaj mi tego jako argumentu.
— Jorie, jesteś w błędzie — poprawił ją, a ona szybko zwilżyła usta, starając się zignorować wszystko to, co poczuła na kilka jego słów. — Teraz jesteś jedyną osobą, której mogę ufać.
— Więc proszę cię — położyła dłonie na jego klatce piersiowej i spojrzała do góry, by ich wzrok mógł się spotkać. — Zaufaj mi, gdy ci mówię, że nie mamy innego wyjścia. Henry był z nami szczery i ma pod opieką młodszego brata. Nie ryzykowałby życiem Sama w ten sposób. Musiał widzieć naszą wczorajszą walkę. Wie, co możemy im zrobić, a jednak postanowił nas odnaleźć.
Joel wypuścił ciężko powietrze z ust i zaklął pod nosem. Jorie prawie się uśmiechnęła, gdy udało jej się wyczytać z jego twarzy, że osiągnęła swój cel. Brunet, chociaż jak bardzo tego nie chciał przyznać, tak zdawał sobie sprawę, że jego żona miała rację. Sam wiedział, że nie mieli żadnych innych logicznych możliwości. Albo szli na propozycję Henry'ego, albo zostawali w mieście pułapce, na co żadne z nich nie było przygotowane.
— Jak coś się stanie, to będzie to twoja wina — zagroził, ale nie mówił poważnie. Jorie od razu rozpoznała, że w jego głosie usłyszała delikatną nutkę rozbawienia, dlatego nawet nie wzięła tego na poważnie.
— Dziękuję — powiedziała z uśmiechem.
Jorie stanęła na palcach i zanim stwierdziła, że to kompletnie bezsensu, pocałowała go w policzek. Przez krótką chwilę znowu miała wrażenie, że cofnęli się w czasie, a za oknem nie było grzyba, ani polujących na nich ludzi. Tylko przy nim potrafiła tak odpłynąć, chociaż na moment.
Gdy wrócili do Henry'ego, ten opierał się o krzesło. Spojrzał na nich nerwowo, zapewne bojąc się tego, czy zdecydowali się z nim współpracować. Otwierał usta, by o to dopytać, gdy z drugiego końca stołu dobiegły ich wesołe odgłosy. Ellie i Sam śmiali się z czegoś, co przeczytali w gazetce. Jorie im tego zazdrościła – nie musieli być za nic odpowiedzialni. Sama nie pamiętała już, co to znaczy.
— Dawno tego nie słyszałem — oznajmił Henry, patrząc na swojego brata z uśmiechem.
— To jak wyjdziemy? — Zapytał Joel, tym samym pokazując, że zgadzają się na wspólną pomoc.
Założył ręce na swoich biodrach i tylko w tym jednym geście było coś, co sprawiło, że Jorie niespodziewane gorąco w całym swoim ciele. Chciała wyklinać samą siebie, że nawet w takim momencie potrafiła czuć ekscytację i pożądanie względem Joela. To nie było tak, że była tym zaskoczona. Zawsze uważała, że był atrakcyjny i przystojny, a teraz może nawet jeszcze bardziej potrafiła to docenić.
Henry skinął głową, a później przeszukał kilka szuflad w komodzie pod ścianą. Jorie zmarszczyła brwi, obserwując go uważnie i zastanawiając się, co tak właściwie robi. Wszystko okazało się jasne, gdy wyciągnął plik czystych, pożółkłych kartek i lekko stępiały ołówek. Wrócił do stołu, ustawiając się naprzeciwko Millerów. Ellie zainteresowała się nagłym rozbudzeniem wśród dorosłych i podeszła do swoich opiekunów. W tym samym czasie Henry narysował na kartce prostokąt z przecinającymi się liniami i przy każdej z nich wypisał numer – łatwo było się domyślić, że było to oznaczenie dróg.
— Autostrady — mężczyzna wskazał na przecinające się linie, a później na obwód prostokąta. — To jest centrum. I my — ułożył dwa palce niemal na środku rysunku. — Cały ten obszar należy do Kathleen.
— Ona dowodzi ludźmi? — Jorie zapytała dla pewności. Henry skinął głową.
— Rządzi ruchem oporu.
— Jak dużo ludzi ma pod sobą?
— Setki. Trudno mi powiedzieć ile, ale dużo mieszkańców dołączyło do jej ruchu. Ci, którzy tego nie zrobili albo są martwi, albo poszli na jakieś układy z nimi — Henry stuknął ołówkiem w rysunek i wskazał na niego. — Blokują nas autostrady — objaśniał, a Millerowie wiedzieli, że to była prawda, skoro sami mieli problem, by przedostać się przez jedną z nich. — Plus po całym obwodzie jeżdżą patrole. Jeśli tylko się zbliżymy, to nas definitywnie złapią i zabiją. Więc... Jak się przedostać?
Henry spojrzał na całą trójką przez krótką chwilę. Później odwrócił się w stronę Sama, który siedział kilka krzeseł dalej. Zacisnął pięść i uderzył nią kilka razy o blat, zwracając uwagę swojego brata. Ten uniósł głowę znad swojego wiszącego notesu i Henry wykonał kilka ruchów dłońmi, komunikując się z nim. Sam skinął głową i pochylił się nad stołem, pisząc coś przez chwilę.
Joel i Jorie wymienili tak samo zaintrygowane spojrzenie, a po chwili Sam uniósł swoją podkładkę. Wszyscy mogli dostrzec napisane na nim słowo: TUNELE.
Henry strzelił palcami, wskazując na swojego brata i wypowiedział „boom", sygnalizując, że to był klucz do całej ich ucieczki.
— Kansas City ma metro? — Zapytał ze zdziwieniem Joel, podpierając się palcami o blat stołu.
— Nie — zaprzeczył Henry. — Tunele konserwacyjne. Sporo budynków stawiał jeden deweloper. Połączył je tunelami. Na przykład ten bank — w jednym z rogów prostokąta dorysował drugi o wiele mniejszy, a obok koło. — Wchodzimy tutaj — kontynuował rysowanie małych kreseczek, które ciągnęły się poza granice ulicy — idziemy pod ziemią i wyskakujemy tutaj — zaznaczył kółkiem kolejny fragment. — W willach Westside North. Za domami jest skarpa. Idziemy w dół, potem kładką nad rzeką i jesteśmy wolni.
Henry klasnął krótko z zadowoleniem, kończąc objaśnianie całego planu. Jorie z uwagą patrzyła na kartkę. To wszystko wyglądało genialnie i sam plan nie był głupi. Była wręcz nawet zaskoczona, że brzmiał on tak dobrze. Tylko w takich sytuacjach zawsze pozostawało jakieś ale. Ten plan był świetni, wręcz zbyt świetni. Kiedy spojrzała na Joela, wiedziała, że i on myśli dokładnie tak samo.
— Masz rację — przyznał Joel, spoglądając przelotem na Ellie, a później Jorie. W końcu wrócił wzrokiem do drugiego mężczyzny. — To świetny plan, więc do czego ci my?
Henry wziął głęboki oddech, zanim się odezwał.
— Zauważyliście coś dziwnego w tym mieście? To znaczy poza tym, co już widzieliście?
— Nie ma zarażonych — zauważyła Ellie, zanim Millerowie zdążyli nawet otworzyć usta.
— Są, ale nie na powierzchni. FEDRA zamknęła ich pod ziemią i już nie wypuściła. Choć raz faszyści się do czegoś przydali.
— I ty chcesz, byśmy szli tymi tunelami? — Joel niemal wyśmiał cały plan Henry'ego.
Jorie zacisnęła palce na rękawie jego koszuli i wzrokiem pokazała mu, by dał dokończyć drugiemu mężczyźnie. Miller jedynie wywrócił oczami i zrobił krótki gest ręką, dając znać Henry'emu, by kontynuował.
— Wszyscy myślą, że pełno tam zakażonych. Kathleen też, a to oznacza, że nie będzie tam jej ludzi. Jednak ja wiem — wskazał na siebie palcem — że tunele są puste.
— Ty wiesz? — Zapytała Jorie. — Skąd? Byłeś tam?
— Nie — odpowiedział niepewnie, ale szczerze.
Joel wziął głęboki oddech, ponownie opierając dłoń na swoim biodrze. Jorie westchnęła ciężko i oparła się łokciami o krzesło, które stało najbliżej niej. Plan, który wydawał jej się genialny, teraz był pełen wątpliwości. I ciągle jednym, jaki tak naprawdę mieli.
— Facet z FEDRY, z którym pracowałem, powiedział mi, że są czyste — Henry próbował ich przekonać. — Oczyścili je.
Joel spojrzał na swoją żoną, a ona niemal wyczytała w jego spojrzeniu tylko jedno pytanie. Ciągle jesteś taka pewna tego wszystkiego? Jorie wywróciła oczami, decydując się w żaden sposób mu nie odpowiadać.
— Dobra, kiedy je oczyścili? — Zapytała, złączając ze sobą swoje dłonie.
— Jakieś... trzy lata temu — odpowiedział, co wcale nie pomogło. Joel prychnął i pokręcił głową, a Jorie przymknęła na chwilę oczy, jakby to miało jej pomóc uciec od problemów, albo lepiej – znaleźć na nie rozwiązanie. — Kilku może się trafić, ale z tym sobie poradzicie.
— Przeceniasz nasze możliwości, Henry — odparła, starając się na spokojny głos. — Walka z jednym zakażonym jest cholernie wymagająca i niebezpieczna. Co jeśli będzie ich wielu? Nawet nie mamy odpowiedniej amunicji, by z nimi walczyć, tak jak należy...
— A są tam ślepi, co widzą jak nietoperze? — Ellie wtrąciła się do dyskusji.
— Chwila, wpadliście na klikacza? — Zdziwił się Henry.
— Dwóch, tak dla jasności.
— I wciąż żyjesz! Widzicie? — Spojrzał na małżeństwo. — Jesteście dobrzy. Jeśli na dole zrobi się kiepsko, to wrócimy tą samą drogą.
— I to ten twój genialny plan? — Oburzył się Joel.
Uważał, że to wszystko było śmiechu warte. Ucieczka z miasta to jedno. Jednak ucieczka od ludzi, by trafić prosto w grupę zakażonych to drugie.
— To mój gówniany i ryzykowny plan — odparł nerwowo Henry. — Z tego, co się orientuję, jedyny realny.
Sam zastukał w blat i wymigał coś do swojego brata.
— Mówią, że pomogą nam uciec — przekazał mu Henry. Później spojrzał na Millerów. — Zgadza się?
Jorie sama nie była w stanie uwierzyć w to, co usłyszała. Joel był równie zirytowany, ale nawet mimo tego wiedziała, że i on był nastawiony do tego, by zrealizować ten plan.
⸻ ✯ ✽ ✯ ⸻
A/N:
obiecałam, że będzie szybko rozdział, więc i jest!
akcja z KC na dobre się rozkręca, a jeszcze trochę przed nami,
omg już nie mogę się doczekać kontynuacji tego rozdziału :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top