24 | ❝ONE HUNDRED QUESTIONS❞
ABY DOTRZEĆ DO BILLA I FRANKA, MIELI PRZED SOBĄ PIĘCIOGODZINNY MARSZ. Jorie nie wiedziała czego się spodziewać po tym, jak dotrą do celu. Chciała wiedzieć, kim była dwójka mężczyzn, do których zmierzali, albo to czy można było im zaufać. Jednak najbardziej zastanawiała się nad tym, co będzie potem. Trafią do Billa i Franka i co? Joel postanowi je – ją – zostawić na łaskę nieznajomych? Chciała wierzyć, że nawet nie przeszło mu coś takiego przez myśl, ale niczego nie mogła być już pewna.
Gdy wyszli z lasu, odetchnęła z ulgą. Wtedy też Ellie zdecydowała, że miała dość milczenia, które między nimi zapadło i zaczęła wyrzucać z siebie kolejne pytania, zanim otrzymała odpowiedź na wcześniejsze.
— Często tutaj chodzisz? Są tu zakażeni? Czego wypatrujesz?
Jorie mimo wszystko zachichotała cicho. Kompletnie różniła się od Sarah i Josie, ale jeśli coś je łączyło, to taka sama ciekawość. Może to był znak rozpoznawczy dla wieku, w którym się znajdywała, bo dokładnie pamiętała swoje córki, gdy miały czternaście lat i również zadawały tysiące pytań, na które czasami trudno było jej znaleźć odpowiedź.
— Rzadko. Nie. Ludzi.
Odpowiedzi Joela były zdawkowe i krótkie. Był zmęczony albo zirytowany. Trudno było stwierdzić, co bardziej.
— Bill i Frank są mili?
— Tylko Frank.
— Kim oni tak właściwie są? — Jorie zadała pytanie, które najbardziej ją nurtowało. Mężczyzna spojrzał na nią z nieodgadnionym wzrokiem. Błysk w jego oczach sprawił, że znów zaczęła czuć te wszystkie motylki w brzuchu i chciała się za to wyklinać. — Powinniśmy to raczej wiedzieć, prawda?
Wziął głęboki oddech i przez chwilę obydwoje mierzyli się spojrzeniami. W końcu Joel odpuścił i utkwił oczy w drodze przed nimi.
— Poznałem ich przez radio razem z... — urwał, ale było jasne, co chciał powiedzieć. Razem z Tess. — Często robiliśmy interesy. Bill stworzył sobie coś w rodzaju pieprzonego, opuszczonego miasteczka, do którego cordyceps właściwie nie dotarł. Frank pojawił się później, ale Bill postanowił mu pomóc i pozwolił, by został.
— Czyli są razem? — Dopytywała się z ciekawością. Jak była młoda, zawsze uwielbiała słuchać o historiach miłosnych z życia wziętych. Wierzyła, że często mogły być one o wiele bardziej przejmujące, niż te, które czytała w książkach i oglądała w kinie. Mimo upływu lat ciągle to w niej zostało. Uważała, że było w tym coś niespotykanego i naprawdę pięknego, gdy ludzie nawet w tak okropnych czasach, potrafili się otworzyć na drugiego człowieka, zaufać mu, a przede wszystkim obdarzyć najszczerszym i najsilniejszym uczuciem, jakie kiedykolwiek mogło istnieć. — Ufasz im?
— Nigdy nie było z nimi kłopotu — powiedział wymijająco, a ona kliknęła językiem.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie, Joel.
Uśmiechnęła się nieznacznie, ale nawet jeśli nie otrzymała satysfakcjonującej ją odpowiedzi, tak nie miała zamiaru na niego naciskać. Zdążyła zauważyć, że Joel miał zupełnie inne spojrzenie na kwestię zaufania, niż ona sama. Zresztą nie tylko na to. Nie była nawet pewna, czy jej ufał. Uznała również, że brak konkretnej odpowiedzi też w jakiś sposób był odpowiedzią, dlatego postanowiła zawierzyć losowi. Nic nie działo się przez przypadek, a miała na swoim koncie wiele sytuacji, w których myślała, że nie wyjdzie z nich cało, co ostatecznie jej wychodziło. Cokolwiek miało się dziać, była gotowa, by się z tym zmierzyć.
— Skąd masz bliznę na głowie?
Pytanie, które zadała Ellie, sprawiło, że jej serce zabiło o wiele mocniej. Zacisnęła mocno palce na ramiączkach plecaka i przyśpieszyła swojego kroku, nie chcąc słuchać tej historii. Wątpiła nawet, że Joel powie prawdę, ale wystarczało, że ona ją znała. Jeśli było coś, czego nigdy nie potrafiłaby mu wybaczyć, to właśnie to, co próbował zrobić dzień po wybuchu pandemii. Wspomnienia z tamtego dnia wróciły do niej ze zdwojoną mocą, łzy cisnęły się do oczu i miała wrażenie, że znów czuje wszystko to, co wtedy, gdy razem z Tommym znalazła Joela. Wściekłość, że kiedykolwiek był w stanie pomyśleć o czymś takim, ulgę, że jednak udało im się zdążyć na czas, czy rozpacz, że chciał wybrać najprostszą drogę, a w dodatku zostawić ją samą w tak okropny sposób.
— Spadłeś ze schodów, czy coś?
Ellie zachichotała, kompletnie nie zdając sobie sprawy, że poruszała wyjątkowo wrażliwy temat. Jorie jak bardzo nie chciała słyszeć ich rozmowy, tak nic nie było w stanie tego powstrzymać. Na swoich plecach czuła jego intensywny wzrok i miała wrażenie, że wręcz próbował skłonić ją do tego, by się odwróciła i na niego spojrzała. Nie była w stanie tego zrobić, bo wiedziała, że wtedy zobaczyłby, do jakiego stanu doprowadziło ją jedno pytanie nastolatki.
— Nie spadłem — mruknął chłodno. Prawdopodobnie tylko dlatego, by Ellie się odczepiła.
— To co?
— Ktoś do mnie strzelił i chybił — wyjaśnił, a Jorie nie powstrzymała się przed prychnięciem.
— Też strzeliłeś? — Kontynuowała Ellie. Joel nie odpowiedział, ale czuła, że w jakiś niewerbalny sposób musiał dać jej twierdzącą odpowiedzieć, bo kontynuowała. — I załatwiłeś go?
Nie była w stanie tego dłużej słuchać.
— Okej, wystarczy — warknęła ze złością, odwracając się do nich twarzą. — Ellie przestań zadawać tyle pytań i skup się na drodze, a nie na głupotach. Przysięgam, że usłyszę jeszcze jedno twoje pytanie, a zakleję ci buzię taśmą i nie będziesz odzywać się do końca drogi.
Wiedziała, że przesadziła, ale palący gniew niemal rozsadzał ją od środka. Uśmiech zszedł z twarzy nastolatki i zmarszczyła brwi, spoglądając na nią w szoku. Jorie patrzyła tylko na nią, bo nie miała odwagi spojrzeć na Joela. Bała się tego, co mogła dostrzec na jego twarzy.
— No dobra, Jezu, co cię ugryzło?
Zignorowała to pytanie i ponownie ruszyła przodem. Minęło kilkanaście minut, gdy dotarli do starego, drewnianego budynku na skraju ścieżki. Tuż pod dachem znajdywał się wypłowiały niebieski napis Cumberland Farms, któremu brakowało kilka liter. Kiedyś musiał to być jakiś sklep, do którego przejezdni mogli zajrzeć i zaopatrzyć się w kilka rzeczy na drogę. Zauważyła, że Joel kierował się w jego kierunku, ale ona sama czuła, że nie była w stanie przetrwać teraz w budynku. W dodatku nie w obecności Joela. Inaczej ciągle by miała przed oczami jego i...
Potrzebowała się uspokoić. Nie mogła pozwolić, by znów o tym myśleć, tak jakby to wydarzyło się wczoraj.
— Muszę zgarnąć kilka rzeczy, które zabunkrowałem... — zaczął, próbując wymusić na niej, by na niego spojrzała, ale ona oparcie patrzyła wszędzie, tylko nie na niego.
— Ellie z tobą pójdzie, a ja poczekam na zewnątrz.
Odwróciła się do nich plecami i nie czekając na to, czy się z nią zgadza, czy nie, podeszła do zniszczonego samochodu i oparła się o jego maskę. Czuła, że jeszcze przez krótką chwilę Joel jej się przyglądał, ale w końcu wszedł do środka razem z Ellie. Dopiero wtedy wypuściła ciężko powietrze z płuc. Nie spodziewała się, by ktokolwiek miał teraz się na nią zaczaić, ale i tak instynktownie sięgnęła po swój pistolet i zacisnęła na nim palce. Trzymała go tak mocno, że prawie czuła, jak jej dłonie drętwieją od ścisku. Musiała jednak poczuć coś innego, jakiś ból, który nie był związany ze wspomnieniami, które nawiedzały najdalsze zakamarki jej umysłu.
Nienawidziła tego, że nawet po latach to tak mocno ją bolało. Nienawidziła też Joela za to, co wtedy próbował zrobić. W najgorszych momentach, gdy zbyt mocna wiara w to, że ją odnajdzie, sprawiała, że żyła jakimiś chorymi marzeniami, przypominała sobie ten dzień. I przede wszystkim to, jak tamtego dnia nienawidziła go z całego serca za to, jak mocno go kochała.
Przyciągnęła łokieć do buzi i załkała cicho. Nie potrafiła dłużej tego w sobie trzymać i wszystkie emocje uderzyły w nią ze zdwojoną siłą. Chciała wrócić do Jackson, gdzie życie wydawało się niemal bezproblemowe. Być z Josie i nie przejmować się tym, co czekało ich za rogiem. W końcu po raz pierwszy od dwudziestu lat poczuć względny spokój, do którego zdążyła się przyzwyczaić, gdy trafiła po raz pierwszy do osady.
— Jorie.
Obecność Joela sprawiła, że całkowicie zamarła i nie wydała z siebie, ani jednego odgłosu. Chciała krzyczeć, bo w tym jednym słowie, sposobie, w jaki wypowiadał jej imię, dokładnie wiedziała, że on sam zdawał sobie sprawę z tego, co doprowadziło ją do takiego stanu. Rozmowa z nim na ten temat była ostatnią, którą chciała przeprowadzać.
— Spójrz na mnie — poprosił łagodnie, co ją zaskoczyło. Nie dała tego po sobie poznać i nawet nie odwróciła głowę w jego stronę.
Joel westchnął ciężko, spodziewając się takiej reakcji z jej strony. Zbyt dobrze wiedział, że to był wrażliwy temat. Dokładnie pamiętał jej wściekłość, gdy go znalazła i... Nigdy nie widział jej w takim stanie. Podejrzewał nawet, że tamtego dnia sama byłaby w stanie go zabić za to, co próbował zrobić. Chciał do niej jakoś dotrzeć i zrozumieć, dlaczego tak mocno ciągle to przeżywała, nawet po dwudziestu latach. Ona jednak była uparta, a to zawsze była jedna z tych rzeczy, które w niej uwielbiał. Nie zawsze, bo często doprowadzało go to do szaleństwa, ale... Kochał ją dokładnie taką, jaka była.
— Marjorie, spójrz na mnie — tym razem w jego głosie słychać było cichy rozkaz. Jorie prychnęła i w końcu niechętnie uniosła na niego swoje spojrzenie.
— Czego chcesz?
— Nie rób tego — mruknął, zbliżając się do niej.
— Niby czego? Oświeć mnie, bo według mnie, to chciałam jedynie chwili spokoju w samotności. Jednak nawet tego nie mogę dostać, bo nagle chcesz ze mną rozmawiać.
Joel westchnął ciężko. W pewien sposób czuł wyrzuty sumienia z tego, jak traktował ją na początku, bo przeczuwał, że to również miało wpływ na jej aktualne zachowanie w stosunku do niego. Mógł próbować wmawiać sobie, że tak było lepiej, ale okłamywałby sam siebie. Tęsknił za nią, za jej głosem, szczerym śmiechem i uśmiechem. Chciał znów ją mieć w swoim życiu za wszelką cenę, ale wiedział, że to nie będzie takie proste.
Wyciągnął ostrożnie rękę do przodu i położył ją na jej dłoniach, w których ciągle ściskała pistolet. Jeden dotyk wystarczył, że kompletnie się uspokoiła, a dreszcz przeszedł przez całe jej ciało. Nienawidziła tego, jak bardzo na nią działał nawet najmniejszy gest z jego strony. Odpuściła i pozwoliła, by wyciągnął z jej dłoni broń. Odłożył ją obok i zamknął jej ręce w delikatnym uścisku.
Ich spojrzenia się spotkały i po raz pierwszy od dawna potrafiła z nich wyczytać o wiele więcej, niż prawdopodobnie chciał jej pokazać.
NIE WIEDZIAŁA, ILE CZASU SZLI. W dodatku wszystko wskazywało na to, że postanowili zignorować to, co wydarzyło się wcześniej. Jorie tym razem sama zachęcała Ellie do tego, by zadawała pytania i chociaż to sprawiło, że droga wydawała się płynąć jakoś szybciej. Joel odzywał się tylko wtedy, gdy było to konieczne, ale miała wrażenie, że spoglądał na nią przez swoje ramię o wiele częściej, niż do tej pory. Nie zawsze potrafiła wyłapać jego wzrok, ale gdy to robiła, on szybko się prostował i znów patrzył przed siebie. To tylko sprawiało, że dostawała coraz więcej sprzecznych sygnałów od niego i już sama nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
— Jasny gwint! — Zawołała pod wrażeniem Ellie. Utkwiła swój wzrok na polanie obok, a gdy pozostała dwójka spojrzała w tę samą stronę, mogli dostrzec rozbity samolot. Obydwoje poczuli smutek na żywy dowód tego, jak to kiedyś było. Samoloty wzbijały się w powietrze, by przetransportować setkę pasażerów, nawet na drugi koniec świata. Wtedy każdy, kogo było stać na taki rodzaj podróży, mógł czuć się niemal jak pan i władca własnego losu. — Lataliście takim?
— Kilka razy — odpowiedział jej Joel, gdy Jorie skinęła jedynie głową.
— Farciarze!
— Wtedy, tak nie myślałem. Ciasne siedzenia i 12 dolców za kanapkę.
Jorie zachichotała i nie przestała nawet wtedy, gdy ich spojrzenia się spotkały. Była pewna, że na jego twarzy dostrzegła cień uśmiechu, który z sekundy na sekundę się powiększał. Ellie była zbyt zafascynowana wrakiem samolotu, by na to zwrócić uwagę, ale kobieta od razu przypomniała sobie ostatnią podróż z Joelem. To było niedługo przed jego pamiętnymi urodzinami, gdy zdecydowali się na krótkie wakacje w samotności. Mimo tego, że ciągle panikowała, bo Josie po raz pierwszy zostawała z dziadkami na tak długo i dzwoniła do nich niemal dwa razy dziennie. Jednak to były udane wakacje, pełne przygód i czasu tylko dla ich dwojga. Nawet jeśli później narzekali, że jedzenie w samolocie nie dość, że było okropne, to jeszcze cholernie drogie.
— Ale wzbiłeś się w niebo! — Ellie posłała mu zafascynowane spojrzenie.
— Tak — zgodził się. — Oni też.
Skinął głową na rozbity samolot, zabijając krótką, beztroską chwilę. Po chwili ruszyli dalej ścieżką, a Ellie znów się uaktywniła.
— Wszystko runęło w jeden dzień?
— Mniej więcej — odparła Jorie.
— Jak? Nikt nie był zarażony cordycepsem, wszyscy spokojnie jadali w knajpach i latali samolotami, a potem nagle to? Jak się zaczęło? Jeśli zarażasz się przez ugryzienie, kto ugryzł pierwszą osobę? Małpa? Na pewno małpa!
Zaśmiała się, ale spostrzeżenia Ellie nie były dalekie od tych, o których mówiono zaraz po tym, jak wszystko wybuchło. Zwłaszcza wtedy, gdy wszyscy pamiętali film Epidemia z 1995 roku i wierzyli, że znajdzie się jakiś śmiałek, który odkryje tę jakże zawikłaną historię związaną z pierwszym zakażeniem, a później stworzy szczepionkę i uleczy wszystkich zakażonych.
— Żadna małpa. Podobno chodziłaś do szkoły?
Joel uniósł jedną brew do góry.
— FEDRY — oburzyła się nastolatka. — Tam nie uczą, jak ich gówniany rząd nie zdołał zapobiec pandemii.
Trafiła w punkt.
Dlatego też wyciągnęła Josie z tego typu placówki, tak szybko jak tylko się dało. Sama uczyła ją podstawowych rzeczy, a tego co nie umiała... Prędzej czy później i tak się dowiadywała. Gdy ją urodziła, marzyła o tym, by poszła na studia i dowiadywała się wielu ciekawych rzeczy. W czasach apokalipsy przestało mieć znaczenie to, czy znała wszystkich prezydentów Stanów Zjednoczonych lub najwybitniejszych poetów.
Joel wziął głęboki oddech i widząc, że Jorie nie ma zamiaru wtrącać się do wyjaśnień, sam postanowił o wszystkim opowiedzieć.
— Pewności nikt nie ma, ale przypuszczamy, że cordyceps zmutował. Dostał się do żywności, pewnie podstawowego składnika, jak mąka lub cukier. Niektóre produkty sprzedawano w całym kraju i na świecie. Chleb, płatki... — obydwoje nawet nie musieli na siebie spoglądać, by wiedzieć, że myśleli o tym samym. Mieszanka do pankejków. To był ten moment, w którym zapominalstwo Joela z przeszłości uratowało im życie. — Mieszanka do pankejków. Zjadłaś więcej i byłaś zarażona. Skażona żywność trafiła do sklepów jakoś w czwartek. Ludzie kupili. Zjedli wieczorem lub w piątek rano. W ciągu dnia zaczęli chorować. Od południa do wieczora ich stan się pogarszał, aż w końcu zaczęli gryźć.
Jorie zamknęła na chwilę oczy, mając wrażenie, że obrazy z tamtego dnia widzi jak żywe. Krew, ten przerażający widok w całym mieście, strach, szaleństwo, które wszystkich opanowało i wydarzenia, które do tej pory można było widzieć jedynie na filmach akcji.
— W piątek wieczorem, 26 września 2003 roku. Do poniedziałku było po temacie — wyrzucił na koniec Joel, a ona nie wiedziała, czy chciała krzyczeć, czy płakać na świadomość tego, że wystarczyło zaledwie kilkadziesiąt godzin, by całe ich życie runęło jak domek z kart.
— To sensowniejsze niż małpy — stwierdziła po chwili Ellie. — Dzięki.
Zrobili zaledwie kilka kroków, gdy Joel zatrzymał się. Wyciągnął rękę do góry na wysokość klatki piersiowej Ellie w ten sposób ją samą zatrzymując. Jorie była nieco zamyślona i praktycznie wpadła na jego plecy. Mruknęła ciche „przepraszam" i stanęła obok niego.
— Dlaczego się zatrzymaliśmy?
— Przejdziemy przez las — pokierował Joel, wskazując ręką na okrężną drogę. Jorie zmarszczyła brwi.
— Drogą chyba łatwiej, co nie? — Stwierdziła Ellie, wypowiadając na głos również myśli kobiety.
— Są tam rzeczy, których nie powinnaś oglądać.
Poklepała go ręką po ramieniu. Ellie była zbyt ciekawska, by tego nie wykorzystać i niemal od razu ruszyła do przodu, mówiąc, że koniecznie musi się dowiedzieć, co się kryje na drodze. Joelowi się to nie spodobało, zwłaszcza wtedy gdy nastolatka ruszyła do przodu, a dwójka dorosłych za nią.
— Jesteś zbyt szczery, Joel. Wystarczyło jej skłamać. I tak by w to uwierzyła.
— Słyszałam to! — Zawołała dziewczyna, wyciągając do góry rękę.
— Może miałaś słyszeć?
Ellie prychnęła, a mężczyzna złapał swoją żonę za rękę, zatrzymując w miejscu. Jego stanowczy ruch dłonią sprawił, że cofnęła się o krok, niemal znów na niego wpadając. Tym razem w ostatniej chwili złapała równowagę, podpierając się wolną ręką o jego klatkę piersiową.
— To poważne, Marjorie. Ona nie powinna tego widzieć.
I nie chcę, żebyś ty musiała na to spoglądać.
Podejrzewał, że po tym wszystkim, co zobaczył, Jorie musiała widzieć niejeden masowy grób, ale nawet jeśli, to chciał uchronić ją przed widokiem kolejnego. Jednak nie miał zamiaru otwarcie jej tego mówić.
— Następnym razem, gdy będziesz chciał ją przed czymś ustrzec, to po prostu skłam.
Nie uważała, by to była idealna rada. Nawet nie wiedziała, czy będzie jakiś następny raz, ale z całego serca liczyła na to, że nie porzuci jej jak zwykłą zabawkę. Ona sama miała zadanie do wykonania i nie oczekiwała, że przez ten czas będzie przy niej, ale chciała wiedzieć, czy później po tym wszystkim, czy może znów uda im się spotkać. W Jackson lub gdziekolwiek indziej.
— Cokolwiek to było — powiedziała z zawodem Ellie, a oni zbliżyli się do niej — chyba zniknęło.
Jorie w czasie apokalipsy widziała wiele rzeczy. Patrzyła na to, jak ludzie zmieniali się w krwiożercze, opętane bestie. Była świadkiem masowych morderstw i wszelkich okrucieństw, by tylko przetrwać. Sama musiała zmagać się z wieloma z nich. Dlatego widok masowego grobu nie robił na niej, aż tak wielkiego wrażenia. W takich chwilach nienawidziła tego, że miała wysoko rozwiniętą empatię, bo taki obraz uderzał w nią podwójnie.
Ellie patrzyła z grobową miną na otwarty grób i Miller mogła tylko się domyślać, co chodziło po jej głowie. Zaczęła nawet żałować tego, co powiedziała do Joela, bo miał zdecydowaną rację, gdy próbował ją zatrzymać.
Brunet stanął obok nastolatki, powstrzymując się przed wypowiedzeniem tego, że miał rację. Wypuścił ciężko i bezgłośnie powietrze i zaczął tłumaczyć.
— Jakiś tydzień po wybuchu epidemii żołnierze zaczęli ewakuować okoliczną ludność. Czasem nawet do stref kwarantanny, jeśli było w nich miejsce. Jeśli nie...
Przerwał, ale każdy doskonale wiedział, co chciał powiedzieć.
— Ci ludzie nie byli chorzy? — Zapytała Ellie, a jej głos drżał i był pozbawiony dziecięcej naiwności.
— Nie — Joel pokręcił głową, spoglądając na grób. — Raczej nie.
— To, po co ich zabili? Mogli dać im spokój.
Małżeństwo wymieniło ze sobą szybkie spojrzenie nad głową Ellie.
— Martwi nie mogą się zarazić.
Jorie szybko odwróciła swój wzrok i stanęła plecami do masowego grobu. Nie był najgorszym, jaki widziała – w tym znajdywały się tylko same kości. Jednak ciągle czuła zimny dreszcz, który przebiegał przez jej kręgosłup. Okropne wspomnienia wracały, bo było wiele sytuacji, które mogły doprowadzić ją do tego, by znajdywała się w jednym z podobnych wykopów. Miała szczęście, cholerne szczęście, że udało jej się tyle przeżyć.
— Powinniśmy ruszyć dalej — zadecydowała po kilku sekundach.
Nikt nie miał zamiaru się z nią o to sprzeczać.
⸻ ✯ ✽ ✯ ⸻
A/N:
uwielbiam 3 odcinek, no po prostu kocham go,
i aż żałuję, że Jorie nie będzie miała okazji spotkać Billa i Franka,
ale i tak mam nadzieję, że rozdział się podobał <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top