14 | ❝DAUGHTER OF SURVIVORS❞
ROK 2022, OMAHA W NEBRASCE
JOCELYN MILLER JAK NA TO, ŻE WYCHOWAŁA SIĘ W CHAOSIE, MIAŁA UDANE DZIECIŃSTWO. Pełne strachu, niebezpieczeństwa i braku pewności o to, co będzie jutro, ale jej matka zrobiła wszystko, co tylko mogła, by zapewnić jej jak najnormalniejsze warunki. Nie trzymała jej pod kloszem, na co decydowało się większość rodziców w trakcie epidemii. Uczyła ją jak poradzić sobie w świecie, gdzie trzeba było walczyć o przetrwanie. Zawdzięczała jej praktycznie wszystko – począwszy od tego, że samotnie ją wychowała, przez naukę najprostszych rzeczy i dbanie o jej bezpieczeństwo, czy to, że właśnie ona pokazała jej, jak należy się bronić i obsługiwać bronią. Ufała jej i wierzyła w każde słowo. Wiedziała, że ludzie często wypowiadali się w przykry sposób o Marjorie Miller i gdyby mogła, tak każdy z nich straciłby język lub inną część ciała.
Wszystko to, co robiła jej matka, było związane tylko z tym, by obie mogły przeżyć. Josie była w stanie zrobić dla niej dosłownie wszystko. Dlatego, kiedy wpadła do ich mieszkania cała zdenerwowana, wiedziała, że coś się działo.
— Co się stało? — Zapytała z obawą Josie.
Wstała z kanapy, na której do tej pory leżała i wsłuchiwała się w dźwięki radia, które kilka lat temu udało im się zdobyć. Albo właściwie to udało się Jorie, bo to ona odwaliła całą czarną robotę.
— Schowaj do plecaka tylko to, co potrzebujesz na drogę. Wieczorem opuszczamy strefę.
— Co? Jak to? — Dopytywała się dziewczyna. Prawdą było to, że niejednokrotnie znalazła się już za bramami strefy, ale wtedy zawsze wiedziała o tym z odpowiednim wyprzedzeniem. Mało kiedy zdarzało się, by taka decyzja była podejmowana spontanicznie, zwłaszcza przez jej matkę. — Chyba zasługuję na to, by wiedzieć, o co chodzi, prawda?
Kobieta zatrzymała się na środku pokoju. Westchnęła ciężko i opuściła na chwilę swoją głowę. Josie zastanawiała się, co krążyło po myślach jej matki w tym momencie. Obserwowała ją uważnie i bez problemu mogła stwierdzić, że była czymś przestraszona, albo wręcz przerażona. Do tej pory w podobnym stanie widziała ją tylko raz. Wiele lat wcześniej, kiedy sama była jeszcze małym dzieckiem, które nie do końca zdawało sobie sprawę z tego, w jakim świecie przyszło im żyć. Jednak jeśli z tamtego dnia zapamiętała coś na zawsze, tak był to zrozpaczony wzrok Jorie, która myślała, że miała stracić ostatnią bliską osobę, która jej została.
— Baby girl — odezwała się po chwili Jorie. — Masz rację. Zgadza się. Zasługujesz na to, by wiedzieć, co się dzieje.
Podeszła do swojej córki i założyła pasma jej krótkich włosów za uszy. Jej wzrok zatrzymał się dłużej na widocznym tatuażu, który zdobił odkrytą część ramienia przy szyi, później ciągnął się w górę na kark i w dół pod rękaw koszulki, gdzie kończył się dopiero przed łokciem. Czarne kreski tworzyły skomplikowane, florystyczne wzory i Josie była z nich dodatkowo dumna, bo sama je zaprojektowała z pomocą matki. Na jednym fragmencie znajdywało się również imię Jorie, bo nie wyobrażała sobie, by w żaden sposób nie uhonorować kobiety, która poświęciła wszystko, by ją wychować.
Jorie przejechała dłonią po materiale koszulki i uśmiechnęła się smutno do swojej córki.
— Marlene chce cię wykorzystać do swoich planów ze Świetlikami. Przeklęta kobieta siedzi od dawna w Bostonie, a i tak potrafi wszystko stamtąd kontrolować.
— Czego ode mnie chce? Przecież nie należę do jej bezsensownej grupy rebeliantów.
Kobieta zachichotała cicho na słowa dziewczyny. Ona sama miała mały mętlik w głowie. Nie rozumiała, dlaczego akurat teraz główna dowódczyni Świetlików, chciała ją zaangażować w ich działania. Od dawna miała z nimi do czynienia, bo swego czasu to właśnie oni, na czele z Marlene uratowali jej matkę i ją. To było jeszcze na początku epidemii, zaledwie kilka tygodni po wybuchu i ona sama tego praktycznie nie pamiętała. Jednak ani ona, ani Jorie nigdy oficjalnie do nich nie należały. Mimo tego, wybory, które dokonywała jej matka, by przetrwać, sprawiały, że przez lata były blisko Świetlików. O wiele bliżej, niż obie tego pragnęły.
— Nie mam pojęcia, kurwa. Jest kompletnie zakręcona na punkcie FEDRY i chce ją pokonać za wszelką cenę. Cokolwiek sobie znowu wymyśliła, tak teraz chce wmieszać w te plany również i ciebie. Josie, jesteś dorosła i możesz podejmować własne decyzje, ale...
— Doskonale wiesz, że nie przepadam za nimi, tak samo jak ty. Od dawna mówiłam ci, że powinnaś zerwać z nimi jakiekolwiek kontakty.
— Niestety, to nie takie proste, jak ci się wydaje. Dlatego musimy stąd zwiać.
— Skąd w ogóle wiesz o tym wszystkim? — Zapytała Josie z czystej ciekawości. Chociaż zanim usłyszała odpowiedź, tak sama podejrzewała, kto był źródłem informacji dla jej matki.
— Od Chrisa — powiedziała Jorie. Josie w duchu pogratulowała sobie szybkiej dedukcji, ale gdy chciała się odezwać, kobieta jej w tym przeszkodziła. — Wiem, że za nim nie przepadasz, ale pamiętaj, że gdyby nie on, to już dawno byśmy skończyły martwe i spalone. Poza tym w jakimś stopniu mu ufam i po tym, co razem przeszliśmy, wątpię, by specjalnie chciał mnie okłamywać. Handluje ze Świetlikami od dawna, więc to sprawdzone informacje.
— Nie zaprzeczam temu, że nam pomógł, ale to tylko dzięki tobie jesteśmy w tym miejscu. Ciągle żyję tylko dlatego, że ty robiłaś wszystko, by tak się stało.
Chris Young, o którym mówiły, był jedną z tych osób, które wiele lat wcześniej uratowały je z upadającej strefy. Od tamtej pory ciągle był w ich życiu i Josie przyznawała, że musiało mu w jakiś sposób na nich zależeć. Osobiście za nim mało przepadała, ale wiedziała, że na pewno czuł coś do jej matki. Jednak to wszystko było o wiele bardziej skomplikowane. Jorie nawet po latach ciągle była zakochana tylko w jednym mężczyźnie. Widziała to każdego roku, gdy w rocznicę swojego ślubu i urodzin córki, wyciągała spod koszulki pierścionek zaręczynowy i obrączkę, które zawsze przy sobie nosiła. Albo wtedy, gdy opowiadała o ich rodzinie, którą straciły na samym początku tego szaleństwa.
Czasami tego nie rozumiała, ale dochodziła do wniosku, że może ma to związek z tym, że ona sama nigdy nie była zakochana. Miała do czynienia zarówno z chłopakami jak i dziewczynami, lubiła eksperymentować i poznawać swoje ciało. Jednak nic z tego nie było tym, o czym opowiadała jej matka. Mając dwadzieścia lat, nie potrafiła pojąć siły uczucia, jakim była miłość do drugiej osoby. Ani tego jak po takim czasie i wiedzy, że ukochana osoba nie żyła od bardzo dawna, tak ciągle się ją kochało.
— To wszystko może wydawać się niespodziewane — zaczęła Jorie, kładąc ręce na ramionach swojej córki. — Ale mam plan. Jakiś czas temu słyszałam o osadzie w Wyoming. Żadnej FEDRY, ani Świetlików.
— Wyoming? — Powtórzyła Josie z szeroko otwartymi oczami. — Przecież to znaczy, że musimy przejść cały stan. Droga zajmie nam co najmniej kilka tygodni.
— Jestem tego świadoma, Josie. Nie mamy innego wyjścia, bo nie mam zamiaru pozwolić, by Marlene cię wykorzystała.
— Co jeśli nic nie znajdziemy? — Spojrzała na swoją matkę z obawą. — Podróż do innej strefy nie wchodzi w grę, bo jak tylko mnie przebadają, to...
— Niczym się nie martw — przerwała jej szybko. Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę i dziewczyna mogła widzieć w oczach swojej matki całkowitą determinację. Znała doskonale ten wzrok. Wiedziała, że Jorie Miller była w stanie zrobić wszystko, by osiągnąć swój zamierzony cel. — Cokolwiek, by się nie stało, zawsze cię ochronię. Zabiję każdego, kto tylko odważy się cię skrzywdzić. Jestem twoją matką. Jesteś ze mną bezpieczna.
Josie skinęła głową i postanowiła nie zadawać więcej pytań. Miała dziwne wrażenie, że jej matka nie była z nią do końca szczera i coś przed nią ukrywała, ale wiedziała, że to nie był odpowiedni moment, by dalej o tym dyskutować. Prędzej, czy później miała dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodziło.
Późnym wieczorem, gdy zapadła godzina policyjna bez większych trudów udało im się opuścić QZ i wyruszyły w drogę.
WYOMING
NIGDY NIE BYŁA TAK PRZERAŻONA. Wszystko to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich godzin, miało całkowicie wyryć się w jej pamięci. Chciała być silna, ale gdy widziała powoli wykrwawiającą się matkę, nie potrafiła zapanować nad paniką. Jej ręce drżały, ale nie była pewna, czy to z powodu emocji, strachu, czy tego czego była świadkiem.
Ognisko, na które nalegała, a Jorie była sceptycznie nastawiona.
Moment, w którym oddaliła się tylko na chwilę.
Krzyk jej matki. Szybko bijące serce, gdy biegła tak szybko, jak to było możliwe, by do niej wrócić.
W końcu dwóch mężczyzn, którzy trzymali kobietę, uniemożliwiając jej ucieczkę, czy jakąkolwiek walkę. Jeden z nich całkowicie ją obezwładnił, trzymając ją za ręce na plecach. Drugi napierał na nią z opuszczonymi spodniami w dół.
Josie nie była głupia. Wiedziała, co się działo na jej oczach.
Była wściekła, dlatego nawet nie myślała nad tym, co robiła. Pociągnęła za spust pistoletu, który zawsze przy sobie trzymała i rozegrała się szybka walka. Strzeliła ponownie, tym razem trafiając celnie w głowę jednego z napastników. W tym samym czasie Jorie sięgnęła po schowany w swoim bucie nóż i nim ktokolwiek zdążył się zorientować, poderżnęła gardło drugiemu mężczyźnie. Krew prysnęła na jej twarz, a później wypuściła nóż z dłoni w kompletnym szoku.
— Mamo! — Zawołała ze strachem Josie, podbiegając do swojej rodzicielki. Szybko wpadła w jej ramiona, ale kobieta jęknęła z bólu. Dziewczyna wyszeptała krótkie „przepraszam" i odsunęła się, dokładnie sprawdzając, jakie obrażenia odniosła jej matka. Chciała zapytać się, czy została w jakikolwiek sposób zraniona, ale wiedziała, że przecież tak było.
Josie miała łzy w oczach. Czuła się winna tego, co się stało.
— Gdybym nie nalegała na to głupie ognisko i... Powinnam cię posłuchać i nie odchodzić... Tak bardzo cię przepraszam.
Zaszlochała głośno i oparła głowę o ramię Jorie. Przez chwilę nic się nie działo, aż w końcu poczuła delikatny i uspokajający dotyk na swojej głowie. Kobieta głaskała ją po włosach, szepcząc pocieszające słowa i zapewniając, że to nie była jej wina. Josie czuła kolejne wyrzuty sumienia, bo w tym momencie, to ona powinna być oparciem dla swojej rodzicielki. Wiedziała, że Marjorie Miller była silna i rzadko okazywała przed nią to, jak potrafiła być załamana. Z początku nawet uważała, że jej matkę faktycznie nic nie jest w stanie ruszyć. Do czasu, gdy zrozumiała, że to była tylko gra. Przez cały czas udawała, by nie pogrążać się w rozpaczy tylko ze względu na nią.
Nie była jednak pewna, czy tym razem Jorie emocjonalnie odetnie się od tego, co się stało. Tego typu napaści na kobiety nie były niczym nowym. Josie sama słyszała niejedną historię od innych dziewczyn ze strefy, z którymi czasami się spotykała. Większość z nich nie mogła poradzić sobie po czymś takim. Jedne popadały w różnego rodzaju nałogi, a inne od razu popełniały samobójstwo. Tylko nieliczne z nich – te, które nie były w stanie się poddać – potrafiły ruszyć dalej. Dlatego ona sama nie mogła pozwolić, by jej matka się poddała. Była najsilniejszą kobietą, jaką znała i miała zamiar zrobić wszystko, by jej pomóc i przez cały ten czas przy niej być. Miały tylko siebie.
Jorie poprawiła swoje ubrania i chwyciła twarz córki w dłonie. Dziewczyna ciągle się trzęsła.
— Skup się na moim głosie, Josie — poprosiła spokojnie, tak jakby przed chwilą nic się nie wydarzyło. Josie skinęła głową i ich spojrzenia spotkały się na krótki moment. Jorie musiała zamrugać powiekami, starając się odgonić od siebie wszelkie myśli o tym, że dziewczyna miała dokładnie taki sami kolor oczu, jak jej ojciec. — Wszystko będzie dobrze, rozumiesz to? Weź głęboki oddech.
Instruowana słowami matki, wciągnęła głośno powietrze, a później je wypuściła. Czynność tę powtórzyła kilka razy, aż w końcu czuła, jak jej serce powoli się uspokaja. Adrenalina ciągle buzowała w jej żyłach, łzy samowolnie płynęły po policzkach, bo nie potrafiła zrozumieć, dlaczego to właśnie jej matka musiała znowu cierpieć. Jedyne, co w jakiś sposób ją pocieszało, to fakt, że Jorie żyła. Była obok niej i czuła bicie jej serca. Josie nie wiedziała, co by się z nią stało, gdyby teraz została sama.
— Chodź. Musimy się ruszyć — odezwała się ponownie Jorie. — Nie wiemy, czy ktoś jeszcze z nimi nie był. Jak ktoś zacznie ich szukać, to same nie damy sobie rady.
Skinęła głową bez wahania. Szybko zebrały swoje rzeczy i ruszyły w dalszą drogę. Jednak nie uszły zbyt daleko. Udało im się wydostać z lasu i znalazły się na opustoszałym i ośnieżonym polu. Warstwa białego puchu utrudniałam im marsz, a ubrania, które miały na sobie szybko okazały się nieodpowiednie do panujących warunków. Obie były zmarznięte, zmęczone i głodne.
Najgorszy był moment, gdy Josie zobaczyła, jak jej matka upada prawie nieprzytomna na ziemię. To była chwila, gdzie wcześniej słyszała zmęczony głos Jorie, bo robiła wszystko, by ją zagadać i wiedzieć, że ciągle była obok niej. Później stłumiony dźwięk upadającego ciała, a kiedy się odwróciła, zobaczyła kobietę. Wokół niej na śniegu pojawiły się widoczne plamy krwi.
Serce Josie stanęło, ale zaraz podbiegła do swojej rodzicielki.
— Mamo, zostań ze mną. Mów do mnie! — Odpięła kurtkę Jorie i podciągnęła całą warstwę ubrań, by w końcu zobaczyć krwawiącą ranę po ostrzu na jej boku. — Do cholery, dlaczego mi nic nie powiedziałaś?
Przycisnęła swoje dłonie do rany, a kobieta jęknęła głośno pod wpływem dodatkowego bólu.
— Wydaje mi się, że nawet tego nie poczułam — odpowiedziała słabo.
Josie czuła, jak ręce jej drżą i wiedziała, że sama nie była w stanie zapewnić odpowiedniej pomocy. Jednak nie miała zamiaru się poddać. Musiała zrobić wszystko, by ją uratować.
— Musisz mi powiedzieć, co mam zrobić. Bez ciebie sobie nie poradzę.
I nie mówiła już tylko o przygotowaniu opatrunku. Wiedziała, że bez niej nie przetrwa samotnie ani jednego dnia.
— W moim plecaku jest apteczka. Musisz oczyścić ranę i założyć opatrunek. Powinny być tam też jakieś czyste bandaże.
Josie pamiętała, jak wielokrotnie jej matka opowiadała o tym, jak należało oczyścić ranę, albo była świadkiem, jak to robiła. W tej chwili, gdzie tylko ona mogła jej pomóc, miała wrażenie, że wszystko zapomniała. Wykonywała polecenia Jorie, cały czas upominając ją, by do niej mówiła, kiedy przestawała to robić. Kobieta była coraz słabsza i sytuacja, w której się znalazły, nie wyglądała dobrze. Nie dość, że znajdywały się na otwartej przestrzeni, gdzie nie mogły nigdzie się schować, to słońce szybko zachodziło. Musiały ruszyć dalej, ale z ranną matką, Josie uważała to za całkowicie niemożliwe.
— Mamo? — Uniosła swój wzrok, gdy jakimś cudem udało jej się założyć opatrunek. Widząc to, jak jej matka była nieprzytomna, ogarnęła ją panika. Potrząsnęła kobietę za ramię, ale ta nie odpowiedziała. Jej klatka piersiowa ledwo się unosiła, a oddech był coraz cięższy, tak jakby walczyła o każdy z nich. — Mamo?! Obudź się, proszę! Nie rób mi tego. Nie mogę cię stracić.
Dziewczyna była pochłonięta próbą wybudzenia matki, że nie usłyszała zbliżających się kroków. Dopiero dźwięk naładowanej broni sprawił, że spojrzała do góry. Pierwsze, co zobaczyła to strzelba skierowana prosto na nią. Później kobietę, która do niej celowała i kasztanowego konia, na którym siedziała. Miller chciała się cofnąć, widząc zwierzę, tak blisko niej po raz pierwszy na żywo. Przełknęła ślinę, próbując pokonać swój lęk. Matka była dla niej w tym momencie najważniejsza, a miała dziwne przeczucie, że mogła zaufać nieznajomej.
— Proszę, pomóż mi — poprosiła ze załzawionymi oczami. — Moja mama... Jest ranna i krwawi. Zostałyśmy napadnięte w lesie. Nie szukamy żadnych kłopotów. Proszę. Nie jesteśmy zakażone.
Kobieta przyglądała jej się przez krótką chwilę. Josie czuła na sobie jej uważne spojrzenie, ale nie potrafiła stwierdzić, czy jej wierzy. Patrzyła na nią z nieufnością i nie była tym zaskoczona. Trudno było znaleźć w tym świecie kogoś, kto od razu był w stanie zaufać nieznajomemu.
— Tommy! — Zawołała w końcu nieznajoma. Odwróciła się do tyłu w swoim siodle i pomachała ręką, przywołując kogoś do siebie.
Josie wyostrzyła swój wzrok i zobaczyła, jak druga osoba się do nich zbliża. Był to mężczyzna z czarnymi włosami, które wystawały mu spod czapki. Na ramieniu miał opartą broń.
— Maria? Co się...? — Zaczął z obawą, spoglądając najpierw na kobietę. Później jego wzrok padł na Josie i jej matkę. Miała wrażenie, że nieznajomy nagle wyglądał tak, jakby zobaczył ducha. Ewidentnie pobladł na twarz. — Jorie?
Tommy szybko zsiadł z konia i zbliżył się do dwóch kobiet. Josie zmarszczyła brwi, bo w jakiś dziwny, niezrozumiały dla niej sposób, wyglądało na to, że dopiero, co poznany mężczyzna znał Jorie. Albo może z kimś ją pomylił? Nie. Czuła, że to była pierwsza opcja. Jednak to ciągle pozostawiało ją z wieloma pytaniami, a najważniejsze z nich było to, skąd się znali i dlaczego ona sama miała wrażenie, że już gdzieś go widziała?
— Proszę, pomóżcie jej! — Zawołała ze strachem. Wytarła wierzchem dłoni policzki, ale kolejne łzy już po nich płynęły. — Proszę. Nie mogę jej stracić. Zrobię, co tylko będziecie chcieli. Tylko ją uratujcie, proszę.
— Kurwa — zaklął nieznajomy. Patrzył na nie uważnie, jakby zastanawiał się, czy faktycznie wzrok go nie mylił. Później kucnął obok nich i ciągle będąc w głębokim szoku, ściągnął czapkę ze swojej głowy. — To faktycznie jest Jorie. A ty — uniósł wzrok na zapłakaną dziewczynę — Josie.
— Tommy, znasz je?
Mężczyzna spojrzał przez ramię na swoją towarzyszkę i skinął głową. Następnie odwrócił swój wzrok z powrotem na Josie. Dziewczyna była przerażona stanem swojej matki i nie miała bladego pojęcia, czy powinna ufać tym ludziom. Jednak im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej wiedziała, skąd kojarzy to imię. Tommy... Jej matka niejednokrotnie je wspominała, gdy opowiadała o ich rodzinie.
Tommy był młodszym bratem jej ojca.
— To żona i córka Joela, ale... Myśleliśmy, że nie żyjecie.
— To teraz nie ma znaczenia! — Odpowiedziała nerwowo. Nieoczekiwane spotkanie było momentem do zapamiętania, ale nie wtedy, gdy Jorie wykrwawiała się na jej oczach. — Mama... Została dźgnięta. Próbowałam zrobić opatrunek, ale musi krwawić już od jakiego czasu. Potrzebuje lekarza.
— Pojedziecie razem z nami. Maria weźmiesz Josie — młoda Miller chciała dyskutować i otwierała usta, by powiedzieć, że nie zostawi swojej matki, ani na krok. Tommy szybko to zauważył. Położył dłoń na jej ramieniu i uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. — Ja wezmę twoją mamę, dobrze? Obiecuję, że nie pozwolę, by cokolwiek jej się stało.
Josie skinęła głową i wstała z miejsca, ale nie odeszła daleko. Maria, która zdążyła zeskoczyć z konia, objęła ją opiekuńczo ramieniem, a dziewczyna wykorzystała ten moment i wtuliła się w jej ciało. W tym samym czasie Tommy pochylił się nad Jorie, a ona odzyskała na krótką chwilę przytomność.
— Tommy? — Wyszeptała tak cicho, że Josie nie byłaby w stanie usłyszeć, że w ogóle coś powiedziała, gdyby nie widziała, jak ruszają się jej wargi.
— Tak, to ja. Podniosę cię i zabiorę w bezpieczne miejsce, ale będzie boleć — Jorie pokręciła głową. — Tylko się kurwa nie poddawaj, zrozumiałaś? Tyle lat dawałaś radę, a teraz chcesz się zwinąć? Nie ma szans, siostro. Nie kiedy ja mogę jeszcze coś zrobić.
Miller podniósł kobietę i ostrożnie usadził na swoim koniu.
Później czym prędzej ruszyli do Jackson.
⸻ ✯ ✽ ✯ ⸻
A/N:
powitajcie ciepło dorosłą Josie Miller portretowaną przez Isabelę Merced,
mam nadzieję, że pokochacie ją tak samo mocno,
bo to idealna mieszanka Jorie i Joela
(gdybym od razu je dwie uśmierciła, to co to by była za zabawa)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top