Pożegnanie, nie obietnica powrotu...
Huk... Ogień... Krew... Pożoga... Przyjaciele... WALKA...
Te sześć słów określało wydarzenia, które miały miejsce tak niedawno. Nazwano ją Civil War... Przyjaciele zwrócili się przeciwko sobie. Walczyli w imię sprawiedliwości i prawa. Nie wobec pokoju... Nie istnieje wojna o pokój. Wojna nigdy się nim nie zakończy, to co potem nazwiemy pokojem będzie jedynie krótkim przerywnikiem. Płomyczek konfliktu nie zgaśnie,lecz będzie się lekko tlił, aby dać odpocząć, złapać oddech przed kolejnym rzuceniem się w wir walki...
Steve siedział w swoim mieszkaniu na Brooklynie. Musiał to zrobić. Avengers Tower było jedną wielką ruiną, której nikt w najbliższym czasie nie miał zamiaru odbudować. Z resztą nawet gdyby nadal tam stała nienaruszona, nie mógłby w niej zostać. Zbyt wiele wspomnień. Poza tym nie umiałby co dzień widywać tam przyjaciół... Zaraz... Czy on w ogóle ma prawo ich tak nazywać? Po tym co zrobił, byłby bluźniercą gdyby twierdził że nadal jest godny miana przyjaciela Avengersów. Walka się zakończyła, a oni się pogodzili. Nie obyło się bez łez, przekleństw i przesadnego obejmowania. Tak na prawdę żadne z nich nie było złe na pozostałych. Stanęli po dwóch stronach barykady, ale nie życzyli sobie nawzajem śmierci. Nikt nie chciał nikogo zabijać...
Z tych ponurych rozmyślań wyrwał Steve'a dzwonek telefonu. Spojrzał na ekran. SMS od Natashy. Pytała, czy nie zechciałby spędzić wieczoru z nią i Clintem. Steve odmówił, z resztą jak zwykle. Wszyscy mu wybaczyli, ale on sam nie umiał być dla siebie tak łaskawy. To była jego wina. To przez niego Tony'ego nie było pośród nich. To on za wszelką cenę chciał chronić Buckyego, który już coś pamiętał. Może i niewiele, ale najważniejsze, że zaczynał sobie przypominać swoje dawne życie i to kim jest na prawdę. Albo raczej kim był. Zaskoczył Steve'a, kiedy uciekł zaraz po starciu z Tonym. Od bitwy minęło dwanaście dni. Dwanaście cholernie długich dni, a on się jeszcze nie pojawił, nie dał żadnego znaku życia. Już stracił Tony'ego i nie wyobrażał sobie, że mógłby utracić Buckyego, zaraz po tym jak go odzyskał.
Dzwonek ponownie przedarł się przez ciszę, wypełniającą całe mieszkanie. Agentka Romanov nie dawała za wygraną.
-Steve, słuchaj! Serio powinieneś w końcu wyjść z tego pokoiku. Fury chce z nami porozmawiać...
-O czym?- spytał Steve, chociaż właściwie to znał odpowiedź.
- O...-Natasha ściszyła głos- O Tonym...
-Nie! Już wam mówiłem! Nie mam zamiaru o nim poważnie rozmawiać! - w głosie Steve'a można było wyczuć desperację- Potrzebuję czasu, muszę to zrozumieć... Przepraszam...
-Ok, Rogers. Trzymaj się, powiem Nickowi żeby dał ci jeszcze chwilę.
Rozłączyła się, co było dobrym pretekstem, żeby rzucić telefon w kąt łóżka. Mieszkanie było skromne. Ciemna sypialnia z łóżkiem i biurkiem. Obok łazienka, a na przeciwko niewielka kuchnia i równie niewielki salon. Idealne lokum dla jednej osoby. Sąsiedzi nigdy nie przeszkadzali.
Steve powlókł się do kuchni. Otworzył lodówkę krytycznie oceniając jej zawartość. Tylko mleko i przeterminowany jogurt. Wyciągnął karton z mlekiem i sięgnął do szafki po musli. Było to ostatnio jego jedyne jedzenie jakie spożywał. Nie miał ochoty na nic innego. Właściwie to na nic nie miał ochoty. Nie wychodził praktycznie z domu, chyba że pilnie go wzywała S.H.I.E.L.D. Mało jadł, co przy jego metabolizmie skutkowało że ubyło mu teochę ciała, jednak nadal wyglądał o niebo lepiej niż większość mężczyzn.
Gdy skończył jeść, odłożył naczynie do piętrzącej się sterty w zlewie.
Miał udać się do łożka, bo było już grubo po północy. Jednak usłyszał jakiś dziwny dźwięk w salonie. Wydawało mu się, że nie gasił światła, które teraz się nie paliło. Gdy nacisnął włącznik i jego oczy przyzwyczaiły się do światła ujrzał coś, co sprawiło, że serce mocniej mu zabiło. Na starej, prawie zabytkowej kanapie, którą kupił jeszcze przed wojną siedział Bucky. Siedział z wyczekiwaniem, ubrany w swój czarny strój bojowy. Na policzku miał rozmazaną smugę krwi i błyks gotowości w oczach.
-Bucky...-szepnął Steve podchodząc bliżej- Więc jednak żyjesz...
Na te słowa Bucky wstał i uśmiechnął się lekko. Okrążył dzielący ich stół i stanął naprzeciwko Steve'a.
-Jak widać...
-Wszystko w porządku? Ta krew...- Stali na tyle blisko, że mógł dotknąć jego policzka i potrzeć kciukiem aby usunąć smugę.
- To nic takiego- James odsunął jego dłoń od własnej twarzy- Po drodze tutaj spotkałem kilku agentów Hydry, ale nie przyjdą tutaj.
-Dlaczego nie przyszedłeś wczesniej- spytał Rogers z wyrzutem- Nie masz pojęcia jak się martwiłem...
-Wiem Steve... Przepraszam...-usiadł ponownie na kanapie tym razem dając do zrozumienia aby Steve do niego dołączył. Gdy to uczynił, spojrzał na niego ze smutkiem.
-Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, że... No przede wszystkim, że żyję. Nie chciałem cię martwić, zwłaszcza po tej akcji... Ze Starkiem...
-Z Tonym...- poprawił go machinalnie.
-Tak... Z Tonym... Posłuchaj, może to dziwne ale musimy się pożegnać. Przynajmniej na razie.- spojrzał na niego niepewnie- Poluje na mnie Hydra i T.A.R.C.Z.A. zapewne twoi przyjaciele też do nich dołączą...
- Bucky... Rozmawiałem z nimi. Na razie mi wierzą i nie mają zamiaru cię krzywdzić. Ale z S.H.I.E.L.D. to nie takie proste. Oni chyba nigdy ci nie zaufają...
-Czekaj, mówisz o dwóch różnych rzeczach. Avengersi nie chcą mnie zabić, co nie zmienia faktu, że mi nie ufają. A rząd zawsze będzie mnie nienawidzić. Tak czy owak, ja muszę odejść Steve...
-Niby dokąd? - dla Rogersa to było zbyt absurdalne.- Przecież możesz zostać tutaj...
-Nie bądź śmieszny, Steve. Już dwa razy ci robili rewizję w środku nocy, żeby sprawdzić czy mnie nie przetrzymujesz. Odejdę i nie możesz mnie powstrzymać...
-Dokąd?
Bucky uśmiechnął się blado.
- Na tyle daleko, żebyś mnie nie znalazł, ale jednocześnie tak blisko, że zawsze ci pomogę, gdy będziesz w potrzebie.
- Nigdy nie mówiłeś takimi zagadkami. Zmieniłeś się.
Bucky zamiast odpowiedzieć, wstał i wyciągnął rękę do Steve'a aby ten też się podniósł. Gdy obaj już stali, popatrzył mu nieśmiało w oczy i lekko objął. Steve wtulił się w niego, chowając twarz w jego ramieniu. Po raz pierwszy pozwolił aby samotna łza spłynęła mu po policzku.
-Wybacz Steve- szepnął brunet- Tak będzie lepiej. Z resztą może się niedługo zobaczymy.
Rogers się odsunął i przytaknął.
-A tak właściwie, to jak się tu dostałeś? Drzwi są zamknięte od kilku dni...
-Okno...- wskazał na świetlik nad kanapą. - Ale wyjść to wyjdę drzwiami, jeśli pozwolisz.
-Pewnie- Steve chyba pierwszy raz od kilku dni szczerze się uśmiechnął.
Bucky podszedł do drzwi,odblokował je i otworzył. Stojąc w wejściu ostatni raz się odwrócił.
- Steve... To pożegnanie, a nie obietnica powrotu. Nie idź za mną...
Po tych słowach zniknął za drzwiami, zostawiając Rogersa z jeszcze większym mętlikiem w głowie...
Uff... 1055 słów! Nie mam pojęcia jak tego dokonałam :') Mam nadzieję, że się podobało i będę miała motywację i wenę do dalszych rozdziałów. :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top