Forgive me, my brother
Specjalne podziękowania dla FannyBrawne99 za wskazanie mi doskonałej piosenki za pewnej animowanej bajki "Lullaby for princess , której słowa perfekcyjnie oddają relację Caine'a i Sama (wiem, że lepiej by wyglądało, gdyby to było "Lullaby for Prince" , ale nie udało mi się znaleźć satysfakcjonującego męskiego coveru, więc... musimy zadowolić się tym, co mamy ;) ) Link, w każdym razie, w dalszej części rozdziału!
" - Matka wyczuwała powiązanie Caine'a z Ciemnością. U mnie tego nie czuła. A przecież istniało. Mieliśmy to samo DNA. Tylko, że Caine dorastał bez... no wiesz. Bez...
- Bez miłości - dopowiedziała Astrid - Nie dostał jej przez całe swoje życie.
- Oprócz samego końca. Na samym końcu ją odnalazł." - Sam o Cainie, Gone: Zninknęli. Faza szósta - Światło
Caine opadł na kolana. Powietrze wokół było gorące, on prawie nie czuł ciała. Duch Pete'a oderwał się od niego, chłopak został sam, ciało miał pełne oparzeń.
Spalony trup Gai leżał parę metrów dalej. Zginęła. Powstrzymał ją, jednak sam ledwie przeżył. Wszędzie się paliło, a on nie miał sił ruszyć choćby ręką. Koszulka przylepiła mu się do boku; nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że czerwonego od oparzeń.
Ściany budynków się waliły, dym zasnuwał powietrze.
Nie wydostanę się stąd, pomyślał i coś ścisnęło go za serce. Nie chciał umierać. Sądził, że musi, ale skoro przeżył tę ostateczną walkę... Jednak wiedział, że o własnych siłach stad nie wyjdzie.
Ironia... ETAP się skończył. Bariera opadła, dzieciaki mogły powrócić do rodzin. On nie miał jednak do kogo wracać. Więc w sumie, co za różnica?
I wtedy poczuł, że ktoś łagodnie go obejmuje i zarzuca sobie jego rękę na szyję.
- Caine, już po wszystkim - usłyszał głos Diany. - Uratowałeś nas. Jesteś bohaterem.
Uśmiechnął się pod nosem.
- Wiem.
Diana prychnęła.
- Skromny, jak zawsze! - stwierdziła cierpko, ale chłopak wyczuł w jej głosie ogromną ulgę.
Martwiła się o niego. Cieszyła się, że przeżył.
- Astrid, pomóż mi go stąd wziąć! - krzyknęła Diana i Caine dopiero teraz zauważył dziewczynę swojego brata.
Obie podniosły go ostrożnie z ziemi.
- Bariera opadła, jak tylko opuścimy Perdido Beach, zajmą się tobą lekarze. Wytrzymał, okej? - szepnęła Diana.
Caine niemrawo pokiwał głową. Pozwolił się prowadzić i nawet nie zorientował się, kiedy stracił przytomność.
***
Powoli otworzył oczy. Był w sali szpitalnej. Wciąż.
Nie wiedział ile czasu minęło - godziny czy dni. Może już miesiące?
Był nieprzytomny, gdy wynosili go poza rozpadającą się barierę. Ocknął się potem tutaj... i nic więcej nie wiedział. Miał straszliwe poparzenia co najmniej połowy ciała (zapewne z powodu podawanych kroplówką leków przeciwbólowych jego umysł nieustannie był przytępiony i tracił rachubę czasu) i jego moc znikła. Nie umiał już władać telekinezą. Znów był zwykłym chłopakiem.
No, na ile zwykły może być ktoś z przerośniętym ego i skłonnością do manipulacji ludźmi oraz wyrachowany do szpiku kości. Miał władzę w Etapie, ale za pierwszym razem jego rządy niewiele różniły się od terroru, za drugim - stracił wszystko. Tak, zdołał na końcu ratować wielu i unicestwić Gaję - monstrum, które przejęło i zniszczyło ciało jego nowonarodzonego dziecka - ale co mu to dało?
Teraz na nowo był w t y m świecie i mógł się tylko domyślać co go czeka.
Zapewne rząd - czy kto tam inny - oskarży go o zbrodnie przeciwko społeczeństwu i zamknie w więzieniu na połowę życia. Co obiektywnie będzie raczej rozsądnym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę te wszystkie rzeczy, które przez ostatni rok wyczyniał 15-latek.
Terroryzowanie innych, zalewanie dłoni betonem potencjalnej konkurencji, zniszczenie rdzenia elektrowni atomowej, zainicjowanie podpalenia miasteczka oraz de facto morderstwo własnej córki (nawet jeśli była sadystyczno-psychopatycznym mutantem opętanym przez ciemną moc)... Wystarczy żeby posłać go do celi na 50 lat...
Niestety, Caine nie wiedział czy wystosowano wobec niego jakiekolwiek oskarżenia, ponieważ w tym sterylnym białym pokoju nikt do niego nie przychodził, poza lekarzami, z którymi nie zamienił dotąd słowa, no i nie miał telewizji ani innych elektronicznych środków.
Nie tylko nie miał pojęcia, jaki jest jego status, ale też co z pozostałymi. Diana... ona żyła.... M u s i a ł a żyć. Pamiętał, że pomagała go wynieść go z płonącej strefy. Wyglądała wtedy na zdrową... A reszta? Szczerze mówiąc, mało go obchodzili.... Tak, ocalił ich, no ale przecież gdyby tego nie rozbił, straciłby wszystkich potencjalnych poddanych... Bo był k r ó l e m.
Miał szczerą ochotę się roześmiać. Tak, parę dni temu był królem. Teraz był osamotnionym, pogardzanym przez otoczenie nastolatkiem, który właśnie zdał sobie sprawę, jak bardzo jest samotny.
Rodzice nie przyszli. Zresztą, przed tym wszystkim rzadko mieli dla niego więcej wolnego czasu niż 10 minut dziennie, no i posłali go do tej pełnej psychopatów szkoły z internatem... Diany też nie było, ale w jej oddanie nie umiał wątpić. Wybaczyła mu wszystko co zrobił miasteczku, jej, i m. Nie przyszła, bo nie mogła. Pozostawało pytanie, czy nie mogła, bo była martwa, czy faktycznie n i e m o g ł a.
Jego biologiczna matka... nawet gdyby się zjawiła, obchodziłaby Caine'a tyle co deszcz z zeszłego stulecia. Porzuciła go, gdy był dzieckiem... Najcieplejsze co do niej czuł to chłodną obojętność.
Myśli chłopaka pobiegły ku Samowi. Bliźniakowi, będącego jego przeciwieństwem pod każdym możliwym względem. Temu durnemu świętemu Samowi... Bohaterowi, który swoją moc - śmiercionośne świetliste promienie - wykorzystywał, by chronić ludzi (między innymi - przed nim), który nigdy nie pragnął władzy i usiłował zdystansować się od niej przy każdej okazji... a jednak to on wyrósł na mimowolnego lidera dzieciaków ETAP-u. I nigdy nie próbował zabić Caine'a choć bez wątpienia oszczędziłoby mu to mnóstwa problemów...
Gdzie teraz jest ? Może ludzie z zewnątrz uznali, że pomimo całego dobra jakie uczynił, jest też pośrednio sprawcą cierpienia i śmierci połowy mieszkańców zmutowanej sfery? Może już go zamknęli w więzieni lub zakładzie dla mutantów?
Albo wprost przeciwnie: uznano go bohaterem i zorganizowano uroczystość ku jego czci. Oczywiście, dureń, będzie podczas niej bezustannie spuszczał wzrok i skromnie oponował, twierdząc, że wszelkie sukcesy to zbiorowy wysiłek... Idiota nie znał własnej wartości...
A może w ogóle nie przeżył, gdy bariera się rozpadała i ocaleli opuszczali sferę ETAP-u? Może zmarł od ran? Może...
Caine obrócił głowę i niemal podskoczył na swoim łóżku. Sam siedział obok na krześle i najspokojniej w świecie drzemał.
Skąd on się t u wziął? I dlaczego w ogóle przyszedł? Caine nie łudził się, że cokolwiek dla niego znaczy. Byli rodzeństwem i sojusznikami, ale nie przyjaciółmi.
Spróbował się podnieść na łokciach. Obrażenia w większości już się zagoiły, przypuszczał jednak, że pod tak długiej rekonwalescencji raczej nie mógł normalnie wstać.
- Sam?
Chłopak poderwał się gwałtownie.
Prze chwilę mrugał, ale potem się rozluźnił.
- Ach, to ty. - Nagle uśmiechnął się dziarsko. - Czekałem aż się obudzisz i przysnąłem... wybacz.
- Co ty tu, do diabła, robisz?!
Na jego twarzy pojawiło się zacięcie.
- W sumie to nie wiem - przyznał z wyraźną irytacją. - Może po prostu przyszedłem dotrzymać towarzystwa mojemu bratu? Może chciałem mu zwyczajnie podziękować, że uratował nas wszystkich? Może uznałem, że wraca do zdrowia po miesiącach życia w warunkach Dzikiego Zachodu w połączeniu ze sferą nuklearną i nie powinien w takiej chwili być sam.
Caine prychnął.
- Nie potrzebuję twojej litości - burknął.
- To spadaj na drzewo! - wybuchnął Sam i ze złością splótł ramiona na piersi. Nie ruszył się jednak mimo wszystko z miejsca.
- Jak się czujesz? - spytał w końcu.
Caine wzruszył ramionami.
- Żyję. Skóra się goi. A ty?
- Podobnie. Tyle, że mnie się już wszystko zagoiło.
- A twoja... no wiesz... moc?
- Przepadła.
Caine pokiwał głową.
- Czyli jak u mnie...
Zapadła niezręczna cisza.
- Widzę, że cię jednak nie zamknęli - podjął w końcu rzeczowym tonem.
Sam pokręcił głową z rozbawieniem.
- Oj, uwierz, p r ó b o w a l i. Ale koniec końców, rząd uznał, że wszystko co działo się w ETAP-ie nie mogło siłą rzeczy podlegać prawu stanowemu. Więc jestem wolny. Inni też. I tak, t y też. Choć na ich miejscu w twoim przypadku mocno bym się zastanowił nad tą amnestią...
Caine sarknął.
- Co ty nie powiesz... ! Wzajemnie ! - Spojrzał bratu w oczy. - Co słychać u... matki?
Sam westchnął.
- Nie wiem. Wyprowadziłem się.
- C o ? Jak?! Masz szesnaście lat!
- Podpisała odpowiednie dokumenty. Poza tym przetrwałem niemal rok bez niej i innych dorosłych, z gromadą dzieciaków, które we wszystkim polegały na mnie. Myślę, że skoro przeżyłem ETAP, przeżyję też w Hollywood.
- Hollywood? Żartujesz?
- Chciałbym. Astrid się tm przeniosła, więc pojechałem za nią. Ona... postanowiła zostać scenarzystą. Pisze tekst do filmu fabularnego o... tym co się działo. O nas wszystkich.
- Ambitnie. Przekaż życzenia sukcesu - odparł Caine, zabarwiając głos taką dozą ironii, jaka tylko była możliwa.
Wziął głęboki oddech i zadał pytanie, na które odpowiedź bał się poznać.
- Co z Dianą? - te słowa niemal wyszeptał, serce tłukło mu się w piersi ze strachu. Jeżeli ona....
- Ma się dobrze - powiedział Sam. - Czeka na ciebie, chciała przyjechać, ale ją powstrzymaliśmy... Wiesz, nie byliśmy pewni, jak to dokładnie z tobą teraz jest.
- Aktualnie dochodzę do siebie. Powiedz jej proszę, i inny, też możesz, że jak już wydobrzeję do końca, to zabieram się za przejmowanie władzy w stanie. A potem w kraju.
- Akurat! Nie wierzę, że po tym wszystkim będziesz próbował. - Spoważniał. - Ocaliłeś nas, Caine.
Młodszy z bliźniaków chrząknął.
- No, cóż... zdarza się.
- Dziękuję.
- Weź przestań! Nie zrobiłem tego dla ciebie!
- Mimo to, dziękuję.
Sięgnął do kieszeni i wyjął coś.
- Ten list... zostawiłeś go w domu tych aktorów. Oddali go mnie i dzięki Bogu, bo miałbyś kłopoty przez swoje wyznania. Wprawdzie wszyscy by zauważyli, że podkoloryzowujesz w nim sytuację, ale jednak...
Caine zasłonił dłonią oczy.... Był pewien, że zginie w walce z Gają. Tylko dlatego napisał tą kartkę. A teraz musiał przyznać przed Samem, że jednak "ma serce". To było gorsze, niż gdy swego czasu zalano mu dłonie betonem i przegoniono bez koszulki po miasteczku podczas trwania ETAP-u...
- Chciałeś wziąć winę na siebie - mówił tymczasem Sam. - Na wypadek, gdyby chcieli mnie i innych obarczyć odpowiedzialnością z różne czyny, zostawiłeś ten liścik i napisałeś w nim, że to ty odpowiadasz za wszystko.
- Taka jest prawda. Ja zapoczątkowałem wiele z tamtych okropności.
- Ale też zakończyłeś je wszystkie. Pozwoliłeś Pete'owi zawładnąć swoim ciałem... Zmazałeś swojej winy. Jesteś bohaterem.
Caine jęknął.
- Tego mi brakuje - by ludzie porównywali mnie z tobą! Ze świętym, szlachetnym Sammy'm! Może być w ogóle coś gorszego? Sam... wybacz, że rozwieję twoje złudzenia, ale ludzka osobowość nie zmienia się ot tak. Nie jestem dobry i to się nie zmieni. A przynajmniej... nie prędko.
Starszy chłopak przekrzywił głowę.
- Może i nie. Ale potrafisz kochać. Dianę na przykład. I sądzę - zawahał się, ale dokończył - że na swój sposób zależy ci również na mnie. Ten list... napisałeś go by chronić m n i e.
- Ciebie ?! Co też ci przyszło do głowy ! - warknął Caine, czując przypływ paniki, ale Sam uśmiechnął się triumfalnie.
- Wiedziałeś, że znajdę się pod ostrzałem opinii publicznej, że będą mnie winić za... mnóstwo rzeczy, jako lidera dzieciaków ETAP-u. Oczywiście, pisałeś wiadomość z myślą przede wszystkim o Dianie, ale gdyby chodziło tylko o nią, nie odwracałbyś uwagi od pozostałych... ode mnie.
Młodszy z bliźniaków zazgrzytał zębami.
- Ach tak? Niby dlaczego miałbym tak postąpić?
- Bo jesteśmy rodziną, Caine. Braćmi. - Westchnął i dodał: - Przyznaję z pewnym wstydem, że mnie nawet nie przyszło do głowy, by spróbować ochronić w ten sposób kogokolwiek. Więcej... zawahałem się przed decydującym starciem. Gdybym zginął, Gaia nie mogłaby korzystać z mojej mocy. Mogłem się zabić, zwiększyć wasze szanse... nie znalazłem w sobie odwagi. Podobnie jak nie znalazłem jej, by przyjąć do siebie ducha Pete'a. A ty tak postąpiłeś i ją pokonałeś, ryzykując życie. Okazałeś się odważniejszy niż ja.
Caine poczuł, że kręci mu się w głowie i po raz pierwszy n a p r a w d ę ucieszył się, że przeżył Gdyby umarł... oj, Sam wykreowałby go na wzorowy przykład męczennika i skruszonego odkupującego winy grzesznika.
"I jak by to wyglądało w podręcznikach do historii za 100 lat?! Caine Soren zapamiętany nie jako król ETAPU-u, tylko jego wybawca?! Siły niebieskie, ratujcie!".
- Zamknij się - warknął chory chłopak. - Nie gadaj podobnych rzeczy. I nie idealizuj mnie. I nie zestawiaj z sobą.
- Caine...
- Coś ci powiem, Sam! - oczy Sorena zabłysły gniewem przemieszanym z pasją. - Słuchaj uważnie, bo będę się tego wypierać przez resztę mojego bardzo długiego i nurzanego w luksusie życia!
Zaczerpnął powietrze i - nie wierząc, że to mówi - wyznał:
- Podziwiam cię, Sam. Od naszego pierwszego spotkania, cholernie cię podziwiam. Podziwiam, że zebrałeś wokół siebie zwolenników, nie uciekając się do rozsiewania strachu. Że szybciej ode mnie zdobyłeś się na wyznanie uczuć ukochanej dziewczynie. Że jesteś oddany przyjaciołom w równym stopniu, jak oni tobie, czego ja nie potrafiłem nawet z Dianą. I podziwiam, że potrafisz współczuć i jesteś zdolny do bezinteresownych czynów, jak ratowanie dzieciaków z ETAP-u. Obaj mieliśmy władzę, każdy w swoim czasie, ale ja pragnąłem jej, by kontemplować samego siebie. Ty ją przejąłeś, aby pomóc ludziom przetrwać. Wielu ci pomagało, ale nie zmienia to faktu, że t y zrobiłeś najwięcej, byśmy wszyscy mogli przeżyć... Więc... tak, były chwile, gdy się bałeś, ale jesteś tylko człowiekiem... Cholera, p o w i n i e n e ś się bać! Nie masz prawa niczego sobie zarzucać, bo byłeś i jesteś najlepszy z najlepszych! Nie rozgoryczony, chciwy, egoistyczny, wyrachowany, okrutny... - zaczął po kolei wyliczać swoje cechy, po raz pierwszy przyznając głośno to jak bezproduktywne dla świata jest jego istnienie. Chociaż... w sumie to nawet produktywne, skoro go - koniec końców - ocalił.
- Nie jesteś mną, Sam i powinieneś być z tego dumny - zakończył wreszcie i spojrzał na brata.
Temple siedział z szeroko otwartymi ustami.
- Wow - powiedział po dłuższej chwili. - Toś się nagadał, stary! Nie spodziewałem się...
- Polecam się na przyszłość - odparł zgryźliwie młodszy.
- Caine, zawsze wiedziałem, że mi zazdrościsz tego wszystkiego, ale... sądzę, że u podstaw leży to, że... nikt nie dał ci w dzieciństwie miłości.
Caine spiął się lekko.
- Eee... dobrze się czujesz, że gadasz o takich rzeczach?
Sam się zakłopotał.
- Uwierz, n i e czuję. Ja... nie palę się zbytnio do tej rozmowy... ale sądzę, że tylko ja się nadaję, skoro cała trójka twoich rodziców ma cię gdzieś, a z Dianą w życiu byś o tym nie zamienił słowa, jako że za tyle miesięcy znajomości, nie zdołałeś się na to zdobyć... Więc, chyba to ja ci jestem winien tą rozmowę. I obietnicę.
- Obietnicę?
- Tak. Przyrzekam, że... możesz ma mnie liczyć. Jak nie mogłeś na naszą matkę. Wiem, że dotąd ledwie byliśmy w stanie się dogadać, ale... ETAP się skończył, a ja więcej się od ciebie nie odwrócę. Pomogę ci stać się lepszą osobą. I może pewnego dnia będziesz dumny z czynów, dzięki którym zrobisz innych ludzi szczęśliwszymi. Tylko zgódź się na to. Samemu na siłę nic nie wskóram.
Spojrzał na Caine'a wyczekująco. Ten zacisnął mocno palce na pościeli.
- Ty dupku... - powiedział w końcu - Ty szlachetny, idealny, nie tracący nadziei, dobry na wskroś idioto...! Dlaczego myślisz, że potrzebuję t w o j ej zakichanej braterskiej miłości?!!
- No, nie mówię, że konkretnie m o j e j..... ale każdy potrzebuje miłości. A z Dianą może ci nie wyjść... może też jej się coś przytrafić. A ty znów będziesz sam jak palec. Ale nie musisz - dodał poważnie - bo ja mogę być przy tobie. Jeśli mnie dopuścisz.
Caine milczał.
- To jak będzie? - spytał Sam.
- Ty dupku - powtórzył z niesmakiem Caine.
A potem się rozpłakał.
Płakał i nienawidził się za tę słabość, a jeszcze bardziej tego, że musi się przed kimś czegoś wstydzić. Oraz tych czynów, których musiał się wstydzić.
Sam patrzył na to, zupełnie zagubiony. Nie wiedział jak ma postąpić - owszem widział już brata szlochającego, ale to teraz było czymś o wiele większym niż zwykłym łkaniem. Caine - ambitny, zimny, bezduszny - płakał przed nim, być może nie z żalu nad swoimi grzechami, ale z już z pewnością nad bezsensem swojego dotychczasowego życia.
Temple wyciągnął rękę, ale się zawahał. Czy Caine jest gotowy , by przyjąć jego pomoc ? By w ogóle zaakceptować fakt, że są rodziną?
I nagle do Sama dotarło, że nie powinien czekać aż brat się przed nim otworzy. To o n musi mu pokazać, że czuje jedność z nim.
Zebrał w sobie determinację i zanim Caine się zorientował, objął go mocno i przytulił.
Młodszy chłopak przez chwilę próbował się szarpać, ale Sam trzymał go w żelaznym uścisku i Soren się poddał. Wtulił twarz w ramię brata, wylewając gromadzone latami spowodowane samotnością łzy.
Sam przyciskał go do siebie mocniej, myśląc gorzko nad tym, że pomagał wielu ludziom przez ostatni rok, ale by pomóc bratu nie zrobił prawie nic... a wystarczyło tak niewiele. Prawdziwie szczera rozmowa i m o ż e zdołaliby współdziałać. A przynajmniej ich rodzinny konflikt nie odbiłby się tak bardzo na innych...
Caine pociągnął nosem i Sam wypuścił go w końcu z objęć. Młodszy chłopak ze złością otarł łzy z twarzy.
- To się nie wydarzyło! - rzucił ze złością.
Sam westchnął i przewrócił oczami.
- Cokolwiek powiesz.
Caine oddychał ciężko, a potem wybuchnął kolejną falą płaczą i rzucił się bratu na szyję w kolejnym rozpaczliwym uścisku.
Sam przełknął ślinę i delikatnie pogłaskał swojego młodszego bliźniaka po głowie.
- Już dobrze. ETAP się skończył. Wszystko będzie dobrze. Przeżyliśmy. Diana przeżyła. Możemy zacząć od nowa.
Caine wymamrotał coś, ale łkanie stłumiło słowa. Sam zmarszczył czoło.
- Co?
- Wybacz mi, bracie - wyszeptał mu do ucha Caine. - Proszę, wybacz mi... Nie musisz tego wszystkiego zapominać... ale nie zostawiaj mnie samego...
- Nie zostawię - powiedział poważnie Sam w ciemnobrązowe włosy brata. - Przyrzekam.
Caine w końcu zaczął się uspakajać. Drżąc, wysunął się z uścisku bliźniaka.
- Wiesz... jestem ciągle trochę słaby. Prześpię się jeszcze.
Sam skinął głową. Caine zerknął na niego nieśmiało.
- Posiedzisz przy mnie ?
Starszy chłopak zamrugał, zdumiony, że C a i n e prosi o coś takiego, ale po chwilowym oszołomieniu, pokiwał głową.
- Oczywiście.
Caine zakopał się w pościeli, ale ponieważ jego ciałem nadal wstrząsały dreszcze, Sam okrył go dodatkowym kocem.
Oblicze chorego chłopca rozpogodziło się w końcu. Po kilku minutach już spał, a jego serce po raz pierwszy wypełniły spokój i nadzieja, że m o ż e jednak czeka go w życiu (i po nim) coś innego niż potępienie.
Nawet, gdy jego oddech się wyrównał, Sam został w sali, długo patrząc na delikatną twarz swojego brata i myśląc nad tym, jak bardzo Caine'owi musiało brakować miłości, że zamknął się na tak długo pod lodową skorupą, która nie pozwoliła mu na okazywanie życzliwości otaczającym go ludziom.
https://youtu.be/rLcIDQeQoBs
*
Panował słoneczny poranek. Caine stał na werandzie swojego domu i pozwalał się owiewać delikatnej bryzie. Wokół panował spokój... ogromna nowość dla niego, jako, że zawsze starał się być liderem, wszędzie, gdzie się tylko znalazł, a to siłą rzeczy spokój wykluczało.
Poczuł jak Diana obejmuje go za ramię.
- Dobra, to ja wychodzę - oświadczyła.
Zmarszczył brwi.
- Niby dokąd?
- Do pracy. Już ci mówiłam, że zatrudniłam się w dziale od kostiumów teatralnych.
- No... ale sądziłem, że blefujesz. Mamy takie odszkodowanie, że nie musisz pracować przez co najmniej 3 lata...
- Ale idę tam. A ty w tym czasie posprzątasz dom. Jak się umawialiśmy.
Chłopak nie po raz pierwszy zaczął się zastanawiać czy związek z kimś, kto wadzi się z nim na każdym kroku, naprawdę jest wart płynącej z niego satysfakcji.
- W ETAP-ie byłem królem...
- A tutaj obiecałeś siedzieć grzecznie i nie mieszać się w żadne awantury, pamiętasz? - dziewczyna triumfalnie skrzyżowała ramiona. - Więc teraz j a będę królową, a ty...
- ...kurem domowym - dopowiedział. - Takim od pastowania podłóg, prania i przewijania dzieci.
Diana położyła mu palec na usta.
- Wszystko, oprócz tego ostatniego. Nie dojrzałeś do bycia ojcem. A ja nie doszłam jeszcze do siebie po poprzednim dziecku.
Ściągnął brwi.
- Czyli... nie chcesz mieć dzieci?
- Ołłł... chcę. Ale wrócimy do tematu jak stuknie nam dwudziestka, okej?
Wzruszył ramionami.
- Mnie tam pasuje.
- Pysznie! - pocałowała go szybko w usta, po czym chwyciła torebkę i zbiegła ze schodków.
- To na razie!
- Na razie - mruknął Caine.
Spojrzał na drugą stronę uliczki. Sam i Astrid szli właśnie do własnego domu. Chłopak zatrzymał się, dostrzegając brata na ganku. Prze chwilę patrzyli na siebie, a potem starszy podniósł do góry dłoń, pozdrawiając go.
Caine odpowiedział tym samym i uśmiechnął się.
Wciąż było miedzy nimi napięcie. Ale mieszkali naprzeciwko siebie i często się widywali. Nadejdzie taki dzień, że będą mogli nazwać się przyjaciółmi.
Na razie Caine cieszył się, że to czego w przyszłości się dopuszczał zostało mu wybaczone. I przysiągł w duch, że gdy przyjdzie potrzeba wyciągnie pomocną dłoń do Sama. W końcu są bliźniakami, ich przeznaczenie to trzymać się razem - przy dobrej woli obu stron powinni tworzyć zgrany zespół, czyż nie ?
Wciągnął głęboko powietrze i uśmiechnął się do siebie. Może i nie miał już władzy. Za to odnalazł wreszcie dom.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top