Rozdział 36

Dziewczyna ze środkowego konia również ruszyła w naszą stronę, wcześniej zsiadając ze zwierzęcia. Kiedy spotkały się po środku mostu Ziemianka zmierzyła blondynkę kpiącym spojrzeniem.

- Ty jesteś Clarke? - zapytała, unosząc brwi. Dziewczyna kiwnęła głową na tak. - Nie widzę tylko w tobie lidera. Jest ktoś jeszcze. - stwierdziła z pogardą i zwróciła wzrok w moim kierunku.

- Terra idź. - szepnął do mnie Lincoln i pchnął mnie lekko w ich kierunku. Westchnęłam cicho i podeszłam do nich, zakładając ręce na piersi.

- Ty jesteś Terra? - zapytała mnie.

- Tak. - odpowiedziałam, podnosząc wysoko głowę.

- Myślałam, że Terra to ziemianskie imię. - powiedziała, przyglądając mi się uważnie.

- Jak widać nasi też go używają. - uśmiechnęłam się lekko. Ziemianka kiwnęła głową w geście zrozumienia i kontynuowała.

- Ja jestem Anya. - przedstawiła sie a Clarke wystawiła do niej rękę na przywitanie na co przewróciłam oczami. Anya uważnie przypatrzyła się dziewczynie, a zbita z tropu Clarke opuściła dłoń.

- Początek był trudny - zaczęła Griffin, a ja ponownie przekręciłam oczami. - ale chcemy żyć w pokoju. - powiedziała a Anya umiała wysoko brwi.

- Rozumiem - odpowiedziała. - zaczęliście wojnę i nie wiecie jak skończyć.

- Co? - zapytałam zdziwiona. - Niczego nie zaczynaliśmy!

- Zaatakowaliście nas bez powodu... - poparła mnie blondynka.

- Bez powodu?! Wasze rakiety spalily naszą wioskę! - krzyknęła zbulwersowana.

- Flary?! - spytała z niedowierzaniem pani doktor.

- O kurwa. Mamy przejebane. - stwierdziłam, przecierając twarz dłońmi.

- Nie wiedzieliśmy! - upierała się Clarke. - To miał być sygnał dla naszych rodzin...

- Jesteście intruzami. - przerwała jej Anya. - Wylądowaliście na naszej ziemi.

- Myśleliśmy, że Ziemia jest niezamieszkana.

- Wiedzieliście po tym jak porwaliście i torturowaliście jednego z naszych. - powiedziała hardo. No tak. Punkt dla niej. - To oznacza wojnę.

- Okej, to nie była dobra decyzja, ale jedna z naszych została porwana! - wyrzuciłam ręce w powietrze. - Poza tym, oj uwierz mi, jakbyś tylko zobaczyła naszego przywódcę zrobiłabyś wszystko, o co Cię poprosi. Wygląda jak Bóg! - uśmiechnęłam się rozmarzona. Mówiłam zdecydowanie za dużo.

- Proszę, zignoruj ją. - zwróciła się blondynka do Anyi. - Jest zakochana. Wojna tylko nam wszystkim zaszkodzi, dlatego musimy to skończyć.

- Słyszałam o tym drugim chłopcu... - Ziemianka się zamyśliła.

- Bellamym. - przerywałam jej ostro. - Ma na imię Bellamy.

- Lincoln wiele mi o tobie powiedział, Terro z Ludzi Nieba. - kontynuowała niewzruszona, tym razem uważnie przenikając mnie wzrokiem. - Mówił, że nie brałaś udziału w jego torturach, wręcz byłaś im przeciwna oraz nie wydałaś go. Powiedział także, że jesteś nieoficjalnym trzecim przywódcą swojego ludu. Z Clarke i Bellamym. - położyła wyraźny nacisk na jego imię. - Słyszałam też, że jesteś z nim w związku. Masz na niego duży wpływ. Przywódcy razem. Hodnes laik kwelnes. Miłość jest słabością. - przetłumaczyła, a ja spojrzałam na nią jak na idiotkę.

- Nie, jeśli twojej drugiej połowie na Tobie zależy i wiesz, że możesz na nią liczyć niezależnie od sytuacji. Miłość nie jest słabością. To jej brak Cię niszczy. - odpowiedziałam bez chwili zastanowienia. Zapadła cisza, podczas której Ziemianka wydawała się być lekko zaskoczona moim pewnym głosem, kiedy to mówiłam. Zaraz jednak wróciła maska zimnej suki.

- Czekają was trudne czasy. Mam nadzieję, że wam się ułoży. - stwierdziła bez emocji.

- Damy radę. - zapewniłam ją ze sztucznym uśmiechem.

- Oni są dosłownie przywódcami. - zaczęła ponownie. - Organizujacymi, polującymi i zarzadzającymi. Ty zapewniasz swoim ludziom, że ​​są wspierani, fizycznie i psychicznie oraz świetnie ich zastępujesz pod ich nieobecność. - Ta. Kiedy naćpałam się orzeszkami to naprawdę świetnie mi poszło. - Mój lud właśnie to ceni najbardziej. - stwierdziła i po raz kolejny zmierzyła mnie wzrokiem.

- Wojna tylko nam wszystkim zaszkodzi, dlatego musimy to skończyć. - wtrąciła się zirytowana Griffin.

- Ja tu rozmawiam, blondi. - zwróciłam się w jej stronę.

- Lincoln mówił, że przylecą wojownicy. - powiedziała Anya, zmieniając temat i zakładając ręce na piersiach.

- Strażnicy. - przytaknęłam, ponownie zwracając na siebie jej uwagę. - Ale także rolnicy, lekarze, inżynierowie... - wyliczałam.

- Możemy sobie pomagać. - przejęła inicjatywę Clarke.

- Jeśli nie będzie wojny. - zaznaczyłam.

- Obiecacie, że nie zaatakują? Że uszanują warunki naszej umowy?

- Obiecuje, że zrobię wszystko żeby ich przekonać - zapewniła Clarke.

- Ja też. - uśmiechnęła się do Clarke i wróciłam wzrokiem do Anyi - Mój tata jest jednym z głównych strażników, a mama Clarke jedną z ważniejszych osób na Arce. Jeśli ktoś może coś zdziałać to tylko my.

- Dlaczego mam się godzić na pokój, który wasi ludzie mogą zerwać?

- Jeśli ich zaatakujecie, nie posłuchają. Nasza technologia was zniszczy. - moja towarzyszka zmieniła taktykę.

- Nie oni pierwsi spróbują. - Ziemianka uśmiechnęła się kpiąco.

- Ale będą pierwsi, którym się to uda. - uśmiechnęłam się do niej zwycięsko.

Chciała coś dodać, ale nagle po naszej lewej stronie rozległ się krzyk Jaspera.

- Terra! Clarke! Uciekajcie! - wydarł się i zaczął strzelać w drzewa.

Zdezorientowana rozejrzałam się szybko, kiedy nagle usłyszałam dźwięk wyciąganego noża. Usłyszałam strzał i krzyk Anyi, która trzymała się za krwawiące ramię kilka kroków dalej niż była chwilę temu. Obrociłam się w stronę naszego wyjścia z lasu. Na brzegu rzeki dostrzegłam Bellamiego, z karabinem w gotowości, który uważnie mnie obserwował.

- Padnijcie! - krzyknął do nas Finn. Clarke popchnęła mnie na Ziemię w momencie, w którym jedna ze strzał przeleciała nam dokładnie nad głowami.

- Finn! Wracaj! - krzyknęła do niego Clarke.

Finn podbiegł do nas i szybko pomógł nam wstać po czym pociągnął młodą Griffin za sobą. Wokół nas latały strzały i naprawdę to był cud, że jeszcze nie oberwałam żadną z nich. Lincoln nie miał tyle szczęścia. Uratował Octavię, ale sam został postrzelony. Gwałtownie wychamowałam obok niego. Chciałam mu pomóc, ale ten odepchnął mnie lekko.

- Biegnijcie! Nie zatrzymujcie się! - krzyknął do mnie i podał mi Octavię.

Kiwnęłam głową i chwyciłam O za nadgarstek po czym pociągnęłam za sobą.

- Lincoln, nie! - krzyknęła O, próbując mi się wyrwać.

- Biegnijcie! - krzyknął.

Pociągnęłam Octavię za sobą i po chwili byłyśmy za Raven. Za nami biegła Clarke, a dalej Finn i Bellamy. Obejrzałam się tylko szybko za siebie, czy nic mu nie jest i powróciłam do biegu.

××××××××××

Kiedy dobiegliśmy do bram obozu, wszyscy byliśmy zdyszani, więc każdy próbował złapać oddech. Położyłam dłonie na kolanach i spuściłam głowę w dół. Bylam cała spocona i zmęczona. Nie byłam przyzwyczajona do długodystansowych biegów na Arce.

- Masz coś do powiedzenia?! - zapytał wściekły Bellamy, zwracając się do Finna. Chciał do niego podejść, ale położyłam mu rękę na torsie, zatrzymując go.

- Bellamy. - szepnęłam ostrzegawczo. Spojrzał na mnie, a jego oczy złagodniały. Objął mnie ramieniem w pasie i pozwolił na sobie oprzeć.

- Tak! Mówiłem bez broni! - krzyknął Collins.

- Mówiłam, że nie można im ufać! - odparowała Clarke.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?! - wtrąciła się zła i rozczarowana Reyes.

- Próbowałem, ale byłaś tak zajęta robieniem naboi, że nie chciałem Ci przeszkadzać!

- Dzięki nabojom żyjesz! - odpowiedział mu Bellamy.

- Nie wiemy! Jasper strzelił pierwszy! - wskazał na Jordana.

- Wszystko zepsułeś. - zwróciła się do biednego Jaspera Octavia i odeszła w stronę obozu.

- Uratowałem Cię! - krzyknął za nią. - Nie ma za Co. - prychnął i pobiegł w stronę swojego namiotu.

- Jeśli wcześniej nie było wojny, to teraz na pewno jest. - westchnęłam, ścierając pot z czoła.

- Nie musiałaś im ufać. - Finn zwrócił się do Clarke. - Wystarczyło zaufać mnie. - powiedział rozczarowany i pobiegł gdzieś, a za nim Raven.

Została tylko nasza trójka. Oparłam się czołem o bark Bellamiego, a on mocno mnie do siebie przytulił.

- Jak mówiłem, najlepszy dDień Jedności w historii. - westchnął ciężko i położył brodę na moim ramieniu.

Po chwili rozległ się huk i poczułam jak ktoś lekko mną potrząsa. Zdziwiona spojrzałam na Bellamiego, jednak on miał wzrok utkwiony w czymś na niebie. Odwróciłam się w stronę zjawiska, które przykuł uwagę Blake'a i młodej Griffin.

- Exodus? - zapytał Bellamy. - Twój tata jest wcześniej. - spojrzał na mnie a ja uśmiechnęłam się szeroko i mocniej objęłam go w pasie.

Wreszcie zobaczę tatę. Popatrzyłam na Clarke, która odwzajemniła mój uśmiech i dalej patrzyła na statek. Zmalał jednak, kiedy tak jak ja zauważyła, że coś nie gra.

- Czekajcie. - zmarszczyłam brwi. - Lecą za szybko. Nie mają spadochronów. Coś jest nie tak. - stwierdziłam i ze wstrzymanym oddechem obserwowałam trasę Exodusa.

Coraz szybciej zbliżał się do ziemi. W pewnym momencie zniknął za górami, jednak po chwili w miejscu, gdzie wylądował, rozległ się wielki wybuch.

Zakryłam usta dłonią a moje oczy napełniły się łzami. Poczułam jak miękną mi kolana, a po chwili jak czyjeś silne ramiona oplatają moją talię i w porę ratują przed upadkiem. Wtuliłam się w osobę, która mnie obejmowała. Nie nie nie. Tata nie umarł. To nie może być prawda. To nie mogło się tak skończyć. A może jednak?

1330 słów + notka. Jestem wściekła, bo wygrałam wejściówkę na Comic Cona, ale nie raczyli mnie poinformować, że jest ona ważna tylko w piątek. By the way -> jak tam rozdział? Do następnego.
~fanka13

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top