♦Prolog♦
Gotham nigdy nie należało do najprzyjemniejszych i najsłoneczniejszych miast, a zatem zwykłam obwiniać aurę tej ponurej metropolii za swój pogrzebowy nastrój. Jasne, że mogłam dopuścić do siebie mniej wygodne myśli. Pozbawiłam życia bliskich, którzy aż tak bliscy mi nie byli, ale jednak stanowili rodzinę. Na własne życzenie zostałam sierotą. Pociągnęłam o jeden sznureczek za dużo i zeszłam na drogę bez możliwości zawrócenia. Świadomie i z własnej woli zastrzeliłam rodziców, wujków i kuzynkę.
Zgodnie z normami obyczajowymi, powinnam im urządzić przyzwoity pogrzeb i zachować powściągliwą twarz w ich ostatniej drodze. Tak zrobiłaby Juliet, w której ostały się resztki normalności. Przecież nie byłam obłąkana. Owszem, tylko szaleniec mógłby nazwać moje czyny i zachowanie czymś normalnym, ale wciąż pozostawałam zdrową psychicznie osobą. Mimo to, kilka miesięcy po pamiętnym morderstwie rodzinki, gdy ogólnie wszystko się popierdoliło, ponownie dostąpiłam zaszczytu gnicia w cholernym szpitalu psychiatrycznym...
Zgodnie z moimi założeniami, Pingwin był zły o tę rzeź w jego strefie VIP. Najwyraźniej, obecność Jerome'a też mu nie podpasowała, albo miał największe żale o to, że tradycyjnie, jak to w moim przypadku bywa, dałam w długą, zamiast zostać na jego przyjęciu. Ponoć wyjątkowo liczył na moje towarzystwo do samego końca i oczekiwał, że mimo drobnych nieporozumień z Valeską, poczekam w gabinecie i razem z Cobblepotem będziemy kontynuować naszą biznesową pogawędkę.
Układ kusił. W zamian za wykonywanie raz na jakiś czas brudnej roboty otrzymywałam przywilej nietykalności. Dzięki pracy u burmistrza Gotham miałam szansę stać się nieuchwytna dla policji, która pieczołowicie zastępowała nieobecnego nietoperzego obrońcę sprawiedliwości. Odkąd brunet wprowadził swoje własne zasady, psy nie mogły tak po prostu zgarniać przestępców i wtrącać ich do aresztu. Istniało bowiem ryzyko, że kryminalista, któremu siedzenie za kratkami dobrze by zrobiło na rozum, należy do świty dowódcy miasta i sprawiedliwość nie zostanie wymierzona. Mnie od wizji koczowania w psychiatryku chronił sam fakt prowadzania się z Jokerem, jednakże dodatkowa asekuracja ze strony Pingwina nie była czymś złym. W szczególności, że ten kapryśny karakan mógł kogoś jednym skinieniem palca wysłać do pierdla, ale również z niego wyciągnąć.
Po Podziemiu dość szybko rozeszła się wieść, że pomagałam Jeremiahy Valesce przy próbie całkowitego zniszczenia miasta, a Cobblepot nie krył swego oburzenia. Miałam zamiar przyczynić się do odebrania mu jego królestwa, które stworzył, a tego jebany parasolkarz znieść nie mógł. Uznał więc mój występek za zdradę i naruszenie warunków naszej umowy. Efekt był następujący. Przy pierwszej lepszej okazji, zgarnął mnie i klauna, nakazał aresztować i zamknąć w Arkham, by dopełnić zemsty i dowartościować swoje przerośnięte ego. Już sama lałam na to, z jakiego powodu Pingwinek mnie znienawidził, ale plułam sobie w brodę, że na własną prośbę wpakowałam się w jeszcze większe gówno, niż zwykle. Oswald jasno dawał do zrozumienia, że celem jego marnej egzystencji będzie uprzykrzanie mi każdej chwili mojego życia, wykorzystując do tego władzę i pozycję, którą nie wiadomo czemu i kiedy osiągnął.
Trafiłam do wariatkowa razem z zielonowłosym, ale dzięki diabłu do osobnych izolatek. Nie wytrzymałabym z tym debilem w zamkniętych, czterech ścianach. Ostatnio ciągle się obrażał o wszystko i próbował mnie kilkukrotnie wysłać w zaświaty. Był zły, że Pingwin jest u władzy, Batman gdzieś przepadł, a ja nie przyjęłam oświadczyn. Tia, jakby to ostatnie ciążyło mu najbardziej...
W tej całej sytuacji odseparowanie mnie od Księcia Zbrodni było jedynym pozytywem. Przywykłam do swego losu, mimo iż dziwiłam się niejednokrotnie. Personel medyczny Arkham miał wgląd w moją dokumentację i mieli świadomość, że nie jestem szalona, zatem nie powinnam okupować celi w psychiatryku o zaostrzonym rygorze. Tak było wygodniej, poza tym specjaliści od siedmiu boleści powątpiewali w wiarygodność źródeł, przypisując mi rolę jebanego królika doświadczalnego.
Uzurpowali sobie prawo do umniejszenia prawdziwości poprzednich badań i postanowili wystawić własną opinię na temat zdrowia psychicznego niesławnej Juliet Caro. W związku z tym rozpoczęli serię najróżniejszych testów, które wykryłyby najmniejsze oznaki umysłowej choroby. Szukali odpowiedzi na pytania, wmuszali w mój organizm różne świństwa i piguły, prześwietlali mózg tak często, że solarium było mi już niepotrzebne. Nic nie znajdywali, a wyniki eksperymentów wykluczały najpopularniejsze przypadłości. Słuch mi nie osłabł i parę razy słyszałam, jak lekarze spekulują między sobą. Schizofrenia. Psychoza. Osobowość borderline. Panna J stanowiła dla nich wielką niewiadomą. Niektórzy zaczęli kwestionować swoją wiedzę i umiejętności, cierpiąc z niemożności znalezienia rozwiązania.
Nikt nie wierzył lub nie chciał wierzyć w to, że jestem zdrowa. Próbowali mi przypisać różne rzeczy. Żonglowali różnorodnymi medycznymi terminami, z czasem przestali o mnie mówić jak o człowieku, posługując się określeniem ''podmiot z zaburzeniami''. Dostałam nowego terapeutę, a właściwie terapeutkę. Kolejna młoda, aspirująca babka, której marzyła się wielka kariera. Bezpośrednio nikt mojego planu leczenia nie prowadził. Lekarze w Arkham mieli obawę przed podjęciem się tego ryzyka, doskonale pamiętając, że zabiłam dr Cartera. Razem z Jokerem dzieliliśmy podobną złą sławę. Bali się nas i nie chcieli z nami współpracować. Znowu nie trafiłam na osobę, która doceniłaby moją mizantropię i pogardę względem dzieci. Nikt w tym miejscu nie szanował moich kontrowersyjnych poglądów. Zaczynało to być smutne. Przecież tolerancja jest najważniejsza, prawda?
***
Strażnik zrobił rutynowy obchód po wszystkich celach i znowu zostałam sam na sam z przyjemną ciszą. Zdążyłam przejść standardową godzinę sesji terapeutycznej, podczas której doprowadziłam dr Goodwin do płaczu. Jakim cudem ona nie dostrzegła komedii w mojej historii? Ja do dzisiaj zaśmiewam się do łez, wspominając jak wywaliłam tego bachora przez okno. Widziałam później zdjęcia w necie. Wyglądał jak rozgnieciony arbuz, a przynajmniej jego głowa. To właśnie ta metafora wzbudziła w doktorce największe emocje, co łatwo można było wywnioskować po jej reakcji. Z wymuszonym uśmiechem podziękowała za moje dzisiejsze uczestnictwo w terapii i wybiegła, prawie gubiąc swoje notatki. W sumie nie wiem, co ją bardziej przygnębiło. Porównanie roztrzaskanej głowy niemowlaka do arbuza, czy to, że potem wspomniałam o swoim uwielbieniu dla tego owocu. Płynnie zmieniłam temat i poruszyłam kwestię, że zdecydowanie wolę owoce od warzyw, co zawsze krytykowała mojej świętej pamięci mamusia. Gdy dr Goodwin zapytała o powód śmierci rodzicielki, od niechcenia rzuciłam, że ją zabiłam, podobnie jak resztę rodziny, ale to nie jest ta część, w której będę opowiadać o problemach osobistych z moją nietolerancyjną familią. Zakładałam, że terapeutkę dotknął mój niepokojąco wesoły ton. Owszem, nie zmieniłam tembru swego głosu, bo nie widziałam potrzeby by cechować pewne elementy historii w sposób negatywny. Trajkotałam jak najęta, żywo gestykulując, co stanowczo odbiegało od mojej ambiwertycznej postawy życiowej, ponieważ określałam się mianem aspołecznego dziwaka i ambiwertyka z przewagą introwertyka, ale łapałam zaciekawione spojrzenia kobiety. Goodwin podobnie jak jej poprzednicy chciała za wszelką cenę rozgryźć, co siedzi w moim umyśle i jak może dotrzeć do kogoś, kto nie jest chory, a zwyczajnie beztroski i przekonany o swojej wspaniałości. I naprawdę dobrze mi się gawędziło z panią doktor. Śmiem nawet stwierdzić, że jej kobieca wrażliwość wszystko zepsuła.
Tak, nienawidzę dzieci i je zabijam. Ludzie, czy nie możemy pominąć szczegółu o hańbieniu płci pięknej, poprzez wyszydzanie tych małych pasożytów i skupić się na tym, że jestem bezwzględną sadystką bez kuku na muniu? Może trochę szacunku do gwiazdy kryminalnego półświatka, a nie łzy na ryj i ucieczka, bo pizdowate serducho pani doktur nie może znieść myśli, że umyślnie skrzywdziłam jakiegoś gówniaka? Kurwa, szanujmy się!
Wykorzystywałam swoje pięć minut spokoju na szybki pilates. W Arkham nie dbają o nic, w związku z czym nie przejmują się stanem łóżek, a mój kręgosłup wykitowałby gdyby nie ćwiczenia rozciągające. Zignorowałam brak maty, kładąc się na podłodze i wykonując serię skrętów tułowia, gdy usłyszałam charakterystyczny odgłos piknięcia i drzwi izolatki rozstąpiły się. Nie oczekiwałam żadnych odwiedzin, zatem nie kwapiłam się by przerwać swoje zajęcie i zobaczyć kto zakłóca moją egzystencję.
- Co robisz, Juliet? – cichy, melodyjny głos siostry Alice zadźwięczał w moich uszach. Z jakiegoś dziwnego powodu, brązowooka istotka wciąż przychodziła do mojej celi i próbowała nawiązać kontakt. Owszem. Stała się ostrożniejsza, ale nie potrafiła uśpić swojej potrzeby naprawienia całego zła tego świata, tym samym nie mogła odpuścić okazji do pogawędki. Nawet jeśli Arkham nawiedziła wieść, że odpowiadam za zabicie dr Cartera i pomimo tego, że zgodnie ze skalą niepoczytalności przyznano mi status osoby bardzo niebezpiecznej. Poprzednia pielęgniarka skończyła z łyżką od herbaty w oku. Z jakiegoś dziwnego powodu Alice wierzyła, że jej krzywdy nie zrobię...
- Przyzwyczajam się do umierania – burknęłam, pilnując oddechu podczas napinania mięśni.
- Pora na leki – westchnęła, puszczając moją odzywkę mimo uszu.
- Dziwię się, że nie boisz się tutaj tak po prostu wchodzić – prychnęłam, podnosząc ciało do siadu i obserwując pielęgniarkę z oddali – Paluszek się zagoił? – oblizałam znacząco górną wargę. Siostra Tuffer unikała mojego wzroku.
- Dziękuję za troskę – kąciki ust kobiety nieznacznie się uniosły.
- To nie troska – popatrzyłam na nią z pogardą – Jestem ciekawa. Po prostu ciekawa – przygryzłam beznamiętnie dolną wargę, łapiąc jej oszczędne spojrzenie – Powiadają, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale nie mogę się powstrzymać – lawirowałam wzrokiem z jednego punktu do drugiego, jakbym śledziła ruch wahadła.
- Czego jesteś ciekawa, Juliet?
- Dlaczego po tym wszystkim odważyłaś się ponownie zawitać w progi mojej izolatki? – przechyliłam głowę na bok, bacznie obserwując blondynkę.
- Taką mam pracę – wzruszyła ramionami.
- Smutne – wydęłam wargi w podkówkę.
- Być może – ucięła – Masz rację – rzuciła nagle – Nie odważyłam się. Po prostu nie miałam wyjścia.
- Mogłaś rzucić tę robotę – prychnęłam.
- Nie znalazłabym pracy z dnia na dzień – musiały ją poddenerwować moje słowa – Trzeba pracować, by nie umrzeć z głodu.
- Pff. Codziennie ktoś umiera, a ludzie robią z tego wielką szopkę – skomentowałam złośliwie.
- Owszem – głos jej się zatrząsnął – Niektórzy nie umierają dobrowolnie – dodała.
- Nikt nie umiera dobrowolnie – zaczęłam się szyderczo śmiać – No, może samobójcy – zmieniłam zdanie.
- Zabiłaś doktora Cartera – wycedziła chłodno, przygotowując tackę z pigułami.
- Nom – pokiwałam głową – Chciał z ciebie zrobić wariatkę, pamiętasz? – powoli wstałam z podłogi, rozprostowując kręgi jeden po drugim – W pewnym sensie wyświadczyłam ci przysługę – dodałam, robiąc krok w jej stronę.
- Juliet, nie zbliżaj się – zareagowała natychmiast – Dobrze wiesz, że wyposażyli nas w paralizatory – odruchowo sięgnęła do kieszeni fartucha. Obnażyłam upiorny uśmiech i zbliżyłam się do niej o kolejny ruch – Kamery są włączone – dodała z większym naciskiem, zaciskając z nerwów usta.
- Czyżbyś przestała mi ufać, Alice? – jęknęłam teatralnie, krzyżując dłonie za plecami.
- Nigdy ci nie ufałam – odparła, na co parsknęłam złośliwie.
- A co z pamiętnym uściskiem dłoni? – rzuciłam, posuwając się bardziej w kierunku pielęgniarki.
- Użyję go! – wyciągnęła paralizator i wycelowała nim bezpośrednio we mnie.
- Co cię powstrzymuje? – zapytałam z nieukrywanym zaskoczeniem – Zafunduj mi porcję elektrowstrząsów, jeśli chcesz – kusiłam, taksując ją uważnym, pełnym zainteresowania spojrzeniem – Wiem, że masz ochotę. Masz ochotę się zemścić – zaakcentowałam ostatnie słowo, bawiąc się tym spektaklem. Alice była rozdarta. To oczywiste, że pragnęła sprawiedliwości. Widziałam to w jej łagodnych, brązowych oczach, teraz przesyconych grzeszną potrzebą użycia przemocy na bezbronnej pacjentce. Bo byłam bezbronna i tylko sobie stałam kilka metrów od niej. Porażenie mnie paralizatorem byłoby nieetyczne, zresztą wszystko zarejestrowałaby kamera.
- Nie zrobię tego – opuściła drżącą dłoń.
- Dlaczego? – przechyliłam głowę na bok – Masz do tego prawo – uśmiechnęłam się szczerze.
- Nie mam. Nie wolno nam używać paralizatora bez powodu – odpowiedziała, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Nie wolno? – te słowa mnie niepoprawnie rozbawiły. Stałam tam i zasłaniałam usta, chcąc nieco przytłumić swój śmiech – Nie wolno, to takie nieładne słowo – rzekłam, gdy ochłonęłam. Alice była niczym słup soli. Zamurowało ją – Za bardzo ogranicza – stwierdziłam, prowokacyjnie podchodząc kilka kroków do siostry Tuffer. Zareagowała błyskawicznie, unosząc z powrotem narzędzie obronne – Och, boli mnie twój brak zaufania, Alice – wykrzywiłam wargi w podkówkę.
- Boli? – zadrwiła – Myślałam, że jest ci to obojętne.
- Raz jest, a raz nie jest – wzruszyłam ramionami – Witamy w świecie neurotycznej Caro i jej humorków – zatopiłam spojrzenie w swojej dłoni – Czyli jak jednocześnie chcieć wyjść z tego wariatkowa i nie chcieć.
- Przykro mi z powodu Jokera – bąknęła niespodziewanie, a ja dałam pokaz swojej irytacji.
- Dlaczego? – przewróciłam oczami – Dlatego, że uciekł, gdy nadarzyła się okazja i zapomniał o moim istnieniu?
Pan J, jak to w jego stylu bywa, nie zamierzał spędzić zbyt długiego czasu w swojej izolatce. Tradycyjnie zmanipulował kogo trzeba, a przynajmniej tak podejrzewałam i wykorzystał okazję do ucieczki. Szybko zapomniał o ''miłości jego życia'', której się przecież oświadczył i zostawił mnie w tym bagnie zupełnie samą.
Tia, gdy zielonowłosy uklęknął wtedy przede mną z tym pierścionkiem, ani razu mi przez myśl nie przeszło, że robi to, bo mnie kocha. Joker nie kochał nikogo. Robił z ludzi wokół siebie kukiełki i był bezwzględnym socjopatą. Jeśli już miałby chcieć się oświadczać, to była to tylko metafora posiadania. Uwiązania mnie węzłem małżeńskim, zakładając, że nie spierdoliłabym z własnego ślubu lub nie popełniła samobójstwa. Ostatnią rzeczą , jaką bym chciała zrobić na tym świecie byłoby hajtanie się i to jeszcze z tym pojebem.
Nie zależało mi na nim, a jemu na mnie. Ten teatrzyk był niepotrzebny. Nie wspominając już o tym, że J nie nadawał się na chłopaka, a co dopiero na męża. Nie można się związać z takim świrem i liczyć na sielankę. Żarliśmy się non stop. Klaun nie tolerował mojego braku uwielbienia względem jego osoby. I tak to leciało. Bicie, duszenie, terapia szokowa, spanie w piwnicy, kaleczenie nożem. Przyzwyczaiłam się. Masochizm wszedł mocno. Aż mnie naszło na flashbacki sprzed wylądowania w Arkham...
Flashback sprzed wylądowania w Arkham
Joker był wkurwiony, gdyż Batmenda w dalszym ciągu nie dawał oznak życia. Klaun dramatyzował i uznawał swoje życie za pozbawione puenty, dlatego też pogrążył się w szaleństwie i robił wszystko, by zwrócić na siebie uwagę. Sądził, że w ten sposób zmusi Gacka do powrotu.
Dostrzegłam w tym jakieś plusy. Było wesoło, a ludzie zaczynali mnie wreszcie rozpoznawać jako kryminalistkę. Dostałam własną kartotekę policyjną, a psy wisiały mi na ogonie! Upragniona zła sława nadeszła!
- Jakieś ostatnie słowo, zanim się zabawimy? – rzucił w stronę świeżo porwanych ludzi. Umilaliśmy sobie czas w tym samym magazynie, gdzie narodziła się Caro. Albo Juliet odpierdoliło. Mniejsza.
- Weź mnie, zamiast niego – struchlała z przerażenia brunetka przełknęła łzy i rzuciła pełne miłości spojrzenie w stronę mężczyzny. Oboje byli związani i przymocowani do krzeseł, a J krążył wokół nich z pistoletem i co rusz wybuchał gromkim śmiechem.
- Jak słodko – rozpłynął się – Cukiereczku, patrz jak wygląda prawdziwe oddanie – odwrócił się w moją stronę.
- Zajebiście – prychnęłam, trzymając telefon klauna i nagrywając sytuację.
- Ty nie chcesz za mnie ani umrzeć, ani dla mnie żyć – udał, że chlipie i podszedł do blondyna obejmując go od tyłu – Powiedz mi, przyjacielu, jak ty to robisz, że twoja ukochana jest ci taka wierna? – spytał. Mężczyzna milczał. Klaun był niezadowolony i przysunął lufę pistoletu do skroni związanego – To aż tak wielki sekret? – zaśmiał się cicho – Pytam jak facet faceta. Ja się swojej nawet oświadczyłem i szmata nosi pierścionek, za którego zastrzeliłem pierdolonego jubilera, a wciąż nie poczuwa się do obowiązku, by mi służyć – warknął, patrząc na mnie.
- Nie jestem nawet twoją dziewczyną, a pierścionek noszę, bo jest ładny – odłożyłam komórkę J'a i wyjęłam gnata z kabury – Ja mam lepsze pytanie – zaśmiałam się i stanęłam za kobietą – Dlaczego oddałabyś za niego życie? – przycisnęłam broń do jej głowy.
- Bo go kocham... - wydukała czarnowłosa. Ugh. Miłość i oddanie. Jedne z najbardziej żałosnych ludzkich cech. Tak się cieszę, że w porę otrzeźwiałam zanim zaczęłam coś czuć do zielonowłosego. Chociaż, nienawiść i pogarda też się zaliczają do uczuć, co nie?
- I tym się różnimy – wydęłam usta i pociągnęłam za spust. Pomieszczenie ogarnął huk, a krew i resztki mózgu kobiety znalazły się na ścianie, podłodze i ubraniach. Moich, związanego typka i Księcia Zbrodni.
- Najmocniej przepraszam – Joker skarcił się – Zapomniałem uprzedzić, że moja partnerka jest niezrównoważona – wybuchnął śmiechem, a chwilę później raptownie zmarkotniał, oglądając swoje zabrudzone ubranie - Brawo, Juliet – zaszydził zielonowłosy – Przez ciebie będę musiał się przebrać – z niezadowoleniem zaczął lustrować plamy na swojej fioletowej koszuli.
- Cóż za tragedia. Ja też i jakoś żyję – skomentowałam lekkomyślnie i już po chwili wściekły szaleniec znalazł się przy mnie. Rzucił mną o ścianę, przylgnął blisko, rozerwał moją bluzkę i szarpnął za stanik. Bielizna osunęła się w dół, a klaun przystawił lufę pistoletu prosto do miejsca, gdzie biło serce.
- Sugeruję więcej pokory, chyba że masz ochotę na kolejną bliznę. Długą i bolesną – obnażył drwiący uśmiech.
- Strzelaj, śmieciu – również pokazałam szydzący uśmieszek – Strzelaj – powtórzyłam. Uwielbiałam grać ze śmiercią w otwarte karty. Nigdy nie miałam stu procent pewności, że J nie pociągnie za spust. Co prawda, istniało aż dziewięćdziesiąt dziewięć procent tego, że mnie nie zabije, ale gdzieś na szarym końcu ten jeden mały procencik przypominał o swojej obecności. Codziennie graliśmy w ruletkę, w której to ja byłam ofiarą. Masochizm siał chaos w głowie, a wielokrotne terapie szokowe u doktora pojeba tylko go wzniecały. Potrzeba adrenaliny często przyćmiewała resztki zdrowego rozsądku, który jeszcze posiadałam i balansowałam na granicy samobójstwa.
Miałam słabość do stąpania po krawędziach budynków, mimo że moja równowaga nie należała do najlepszych. Lubiłam wyskakiwać z jadącego samochodu. Zwyczajnie lubiłam się narażać i nie potrafiłam wyjaśnić dlaczego. Po prostu z każdym otarciem się o śmierć, czułam podniecenie...
Dlatego w szponach nieobliczalnego szaleńca byłam masochistką...
- Rozśmieszasz mnie, Cukiereczku – złapał wolną dłonią mój podbródek i zmusił do jeszcze intensywniejszego kontaktu wzrokowego – Po co miałbym zabijać kogoś, kto dostarcza mi tyle zabawy? – pokręcił głową z politowaniem – Na swoje szczęście, nie jesteś nudna – zaczął sunąć gnatem w górę mojego ciała.
- Szefie, psy tu jadą! – do środka wszedł Hyde, na co Joker przewrócił oczami.
- Psy – prychnął – Nie potrzebuję psów. Tęsknię za moim przyjacielem nietoperzem.
- Pogódź się z tym, że on nie żyje – palnęłam, zamiast ugryźć się w język i oberwałam w twarz.
- Nie ma mowy! – wydarł się – Nie może nie żyć, dopóki nie odkryję jego tożsamości.
- Szefie...
- Jeszcze chwila, Hyde! – syknął w stronę pachoła.
- Skoro nawet wysadzenie mostów nie zwróciło uwagi Batsy'ego, to czym chcesz go tu ściągnąć, J? – mruknęłam – Ten koleś się gapi na moje cycki – zauważyłam, dostrzegając patrzącego w naszym kierunku blondyna. Średnio możliwe, że jego zainteresowanie wzbudziły moje piłeczki do ping ponga, ale to i tak wystarczyło, by zirytować klauna.
- Nieładnie jest się gapić na Moją Własność – odwrócił głowę w stronę mężczyzny i podszedł do niego z zasznurowanymi za plecami dłońmi.
- Przepraszam... - jęknął tamten.
- Chcesz się poprawić, kolego? – rzucił zielonowłosy. Przerażony człowiek bez słowa kiwnął głową – Puk, puk.
- Puk, puk? – powtórzył porwany.
- Źle. Spaliłeś dobry żart – rzekł Joker z dezaprobatą i zastrzelił mężczyznę. W tym samym momencie, dobiegł nas dźwięk policyjnych syren – Juliet, wychodzimy! – zarządził. Podciągnęłam stanik i połączyłam dwa strzępy porwanego materiału w supeł. Jako tako zakryło to moją górę. Opuściliśmy magazyn i rozpoczęliśmy zabawę w ganianego z policją. Kurła, kiedyś to było.
I znowu w tej chujni zwanej rzeczywistością
Tamtego dnia poszliśmy jeszcze do Laugh and Grin, gdzie jak zwykle się urżnęliśmy, zabiliśmy kogoś, a potem skończyliśmy na stole, pieprząc się jak króliki. Kiedy J jest pijany, to gada od rzeczy. Na przykład takie bzdury jak to, że lubi mnie trzymać obok, cokolwiek to znaczy. Fajnie kurwa. Nie ma to jak pierdolić trzy po trzy, a jak przychodzi co do czego, to myśleć tylko o własnej dupie. Uciekł i szybko się pocieszył.
Z plotek dowiedziałam się, że znowu wziął Harley pod swoje skrzydła i porzucił wszelkie myśli o mnie. Gdybym go nie znała, zapewne byłoby mi przykro i czułabym się opuszczona oraz upokorzona. Aczkolwiek wiedziałam jaki jest Joker. Robił co chciał i kiedy miał na to ochotę, nie zważając na uczucia innych. Nie w smak mu było wysilanie się i odbijanie z celi kogoś, kto nie był mu wierny, posłuszny i nie postrzegał go jak boga. Quinn to co innego. Ta kretynka cierpiała na jakiś syndrom sztokholmski, skoro zgodziła się na nowo zagościć w życiu zielonowłosego, ale tego właśnie J poszukiwał. Uzależnionej od niego, ślepo zakochanej idiotki. Także ten. Książę Zbrodni ma nową królową, a ja sobie gniję w Arkham, zapomniana przez wszystkich. No, nie przez Pingwinka, bo nienawiść za bardzo nim trzęsie, by mógł wymazać mój obraz z pamięci. I nie przez Jimmy'ego i jego kompanię. Gdyby nie to, że lekarze w Arkham chcą za wszelką ceną udowodnić, że muszę mieć jakieś psychiczne skrzywienie, wysłaliby mnie do Belle Reve, albo Blackgate...
- Mimo wszystko współczuję – Alice spuściła głowę i posegregowała tabletki na tacce.
- To rzeczywiście byłoby smutne, gdybym wmawiała sobie, że mogłoby być inaczej – prychnęłam, siadając na swoim łóżku. Odkąd w izolatkach zamontowali kamery, a personel został wyposażony w swego rodzaju broń, branie leków w asyście strażników nie było już konieczne. Mimo to, pod drzwiami zawsze stał jakiś wartownik, na wypadek ewentualnych problemów z pacjentami. Cieszyłam się, że kaftan wkładali mi tylko podczas terapii, a tak mogłam czerpać przyjemność ze swobody ruchowej.
Cierpliwie czekałam aż blondynka spełni swoją rolę i dopilnuje, żebym wzięła to świństwo. Dostawałam w sumie sześć tabletek na uspokojenie, bo momentami byłam dość agresywna i musieli mnie trzymać w ciągłym ''otępieniu''. Przyćpana i senna rzeczywiście jakoś lepiej znosiłam swój los, a zatem nie w głowie były mi ataki na ludzi, a kanibalistyczne zapędy zostały tymczasowo uśpione. Naturalnie, zanim wpadli na pomysł, by mnie szprycować lekami uspokajającymi, ugryzłam niejedną osobę. Ma się ten talent, hehe.
- Ostatnio odmówiłaś wzięcia leków i potrzebna była interwencja strażników – mruknęła Alice, podając mi szklankę soku rabarbarowego – Mam nadzieję, że tym razem się obejdzie – wymusiła uśmiech. Miała przy sobie paralizator i mogła go użyć, gdyby mi odbiło, ale wciąż wzbudzałam w niej lęk i odrazę. Wyznała kiedyś, że przeraża ją moje zdrowie psychiczne. Jej zdaniem brak śladów choroby nie pasował do kartoteki, którą nie raz przejrzała. Udowodniono mi dziewięćdziesiąt siedem zabójstw, z czego większość została zaliczona do tych ze szczególnym okrucieństwem. Powtarzam: Ma się ten talent, hehe.
- Nie mówiłam ci, że lubię sok rabarbarowy – zmarszczyłam brwi.
- Och, to sugestia dr Goodwin – odpowiedziała, odgarniając włosy za ucho – Ona naprawdę cię słucha, Juliet – dodała ciepło.
- Tak, jak wszyscy – zakpiłam – Przekaż jej, że to podlizywanie się nie przejdzie – ucięłam, pokazując migdałki i chwytając w palce jedną z pigułek. Dostałam odruchu wymiotnego, ale dzielnie przełknęłam to kruche coś. Alice dolewała mi soku, a ja z coraz większym obrzydzeniem karmiłam się lekami. Gdy połknęłam wszystkie, mdłości wróciły, ale zapiłam je napojem. Obraz się rozmazał i zaczął falować, potwierdzając skuteczność lekarstw. Zgodnie z przesłankami, miałam po tym zasnąć i spać kilka godzin. Regenerować się. Odruchowo przechyliłam się na bok, a głowa spoczęła na poduszce. Miałam niezłe pojęcie o tym, że jestem jak po zażyciu narkotyków, bo skład leków był pewnie podobny. Musiałam zamknąć oczy, gdyż kształty wirowały coraz intensywniej, wzbudzając tylko moje nudności. Alice życzyła mi miłego odpoczynku i wyszła, a ja wpełzłam pod kołdrę, nakrywając ją na samą głowę.
I tak o to mijała mi ta szpitalna egzystencja. Składały się na nią pobudka, śniadanie, terapia, leki i przymusowa drzemka, bo po pigułach nie byłam w stanie ustać na nogach. Później budzili mnie na obiad, a po nim zmuszali do resocjalizacji z innymi ludźmi. Nie wpuszczali mnie do pokoju rekreacyjnego, ponieważ zostałam uznana za niebezpieczną i nieprzystosowaną. Zamiast tego kazali gadać z innymi pacjentami przez plastikową ścianę, a noszenie skafandra bezpieczeństwa było nieodłącznym elementem tych spotkań. Nigdy nie rozmawiałam dwa razy z tymi samymi osobami. Zawsze dobierali nas losowo, dbając o brak powtórzeń. Do pogawędki dostawałam głównie głupich świrów, którzy nie dorastali mi intelektem do pięt. Można więc śmiało stwierdzić, że dyskusje z debilami były czystym masochizmem...
Już większy pożytek miałam z gadania do siebie. Przynajmniej wiedziałam, że idzie porozmawiać z kimś inteligentnym, a nie kolejną sierotką, która wychowała się w rodzinie patologicznej i zeszła na złą drogę.
Zejść na złą drogę to każdy głupi potrafi. Zacząć chlać, ćpać, puszczać się, czy w najlepszych okolicznościach kogoś zabić. Spróbujcie mieć psycho vibe, czuć radość i spełnienie przy odbieraniu czyjegoś życia i pozostać ''technicznie'' zdrową na umyśle! To jest sztuka. O wiele większa niż stereotypowe szaleństwo.
Siemandero, Carożelki. Tęskniliście? Zgadnijcie, co się stało. Ano zatęskniłam za swoim popierdolonym alter ego i postanowiłam napisać kolejną część przygód tej wariatki. Prolog mamy już za sobą, opis książki mniej więcej podpowiada co się będzie działo później, ale nie będę wam tu spojlerować ^^
Juliet Caro is back, bitches! A Juliet Caro to stan umysłu...
Bądźcie grzeczni, gwiazdkujcie i komentujcie, a postaram się jak najszybciej machnąć kolejny rozdzialik ^^
xoxo
CDN
JCBellworte
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top