For My Moonlight

Liam siedział na łóżku w swojej sali szpitalnej zwrócony do okna. Blask jarzeniówek padał na kartkę, na której ołówkiem kreślił kolejne linie, co jakiś czas przenosił wzrok na widok za oknem, by potem uwiecznić na kartce papieru to, co zobaczył. Niebo tego wieczoru było czyste, dzięki czemu migoczące gwiazdy i księżyc w kształcie sierpa były dobrze widoczne. Odłożył ołówek i wyciągnął z szuflady pudełko już niemalże całkowicie zestruganych kredek i zaczął nanosić na szkic odpowiednie kolory, przygryzając wargę i marszcząc przy tym czoło w skupieniu.

To była druga noc, kiedy w sali był sam, ponieważ starsza kobieta, która leżała tu wcześniej, dostała wypis i mogła wrócić do domu. Cóż, odkąd on przebywał w szpitalu, wiele osób przewinęło się przez tę salę. Przynajmniej to zmieniało się w pomieszczeniu z brudnobiałymi ścianami, beżowymi płytkami i śnieżnobiałą pościelą wypełnionym zapachem detergentów i przeróżnych leków. Przez te wszystkie dni spędzone tutaj wypatrzył na suficie kilka pęknięć, które układały się na wzór ćmy lub motyla.

On wciąż miał cichą nadzieję, że kiedyś w końcu otrzyma kartę z wynikami, które tym razem dla odmiany będą lepsze, a kolejne będą lepsze niż te poprzednie, aż nareszcie otrzyma wraz z dobrymi wynikami wypis i będzie mógł wrócić do domu. Nadzieja i rzeczywistość to jednak dwie różne rzeczy. Wiedział i czuł, że z każdym dniem robił się coraz słabszy i umierał, choć wewnątrz już od dawna był martwy. Rysowanie i szkicowanie było czymś, co pozwalało choć na chwilę zapomnieć o tym, co go otaczało. Gdy to robił, zatracał się w swoim świecie, w którym był tylko on, szkicownik, ołówek i kredki. Dla nikogo i niczego więcej nie było miejsca.

Zaprzestał swoich ruchów, kiedy poczuł czyjąś obecność w pomieszczeniu. Spojrzał w okno, w którego szybie odbijała się sylwetka chudego, średniego wzrostu chłopaka przyglądającego się mu. Przez chwilę obaj pozostali w bezruchu, dopiero gdy nowy towarzysz Liama spuścił wzrok na swoje bose stopy, ten szybko ukrył szkicownik wraz z kredkami pod poduszką. Odwrócił się powoli, by spojrzeć na nowego towarzysza, złapali kontakt wzrokowy, a Liam został obdarzony miłym uśmiechem od chłopaka z szarą beanie naciągniętą na głowę, który podszedł już nieco pewniej do łóżka i usiadł przy jego boku. Nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć i czy w ogóle powinien zwrócić uwagę chudemu chłopakowi w piżamie we wzorki w kształcie kawałków pizzy. Siedzieli więc w ciszy, dopóki Liam nie chrząknął dla oczyszczenia gardła.

– Jak się czujesz? – zapytał niepewnie nieznajomy póki co chłopak.

Liam przez chwilę wahał się, co tak właściwie miał powiedzieć. Znajdowali się w szpitalu, a to nie był szczyt marzeń., więc po co miałby kłamać, mówiąc, że dobrze?

– Nie jest źle, ale mogłoby być lepiej – odpowiedział zgodnie z prawdą.

– W sumie nie powinienem pytać o to. W końcu jesteśmy w szpitalu, gdzie nie jest się bez powodu, tak? – Zachichotał nerwowo szatyn i poprawił swoją czapkę. – Jak ci na imię?

– Liam – odpowiedział, spuszczając wzrok na swoje dłonie ułożone na kolanach. Przygryzł wargę, nie będąc pewnym, czy w swoim stanie chce nawiązywać jakiekolwiek znajomości. Och, do cholery. Obaj byli w szpitalu, obaj nie wyglądali najlepiej. Obaj powinni wykorzystać życie najlepiej, jak mogli. – A ty? – Wrócił wzrokiem na swojego nowego znajomego, który teraz uśmiechał się do niego pogodnie. Wyglądał jak te gwiazdy wesoło migoczące na ciemnym niebie.

– Louis. Lubię twoje imię – powiedział, wzruszając ramionami. – Podoba mi się. Wiesz, to trochę zabawne. – Zaśmiał się, przez co Liam nie mógł powstrzymać uśmiechu wkradającego się na jego usta. – Tak jakby znałem cię od twojego pierwszego dnia pobytu tutaj. Zawsze chciałem poznać cię bliżej, porozmawiać, ale się... wstydziłem. Wydawałeś mi się taki zamknięty w sobie, jakby to wszystko tak nagle na ciebie spadło, co właściwie chyba jest prawdą...

– Widzisz, przyszedłeś do mnie i nie pogryzłem cię. – Zaśmiał się, a po chwili spoważniał i oblizał spierzchnięte usta. – Tak, to prawda.

Już po krótkiej rozmowie nie widzieli przeszkód w tym, aby sobie zaufać i powiedzieć coś o sobie, nie pomijając powodów, dlaczego się tutaj znaleźli. W końcu do szpitala nie trafiało się bez powodu, w dodatku nie wyglądali na tryskających energią. Z nieco dołującej rozmowy przeszli do komentowania i żartowania z personelu i wyposażenia, aż w końcu zaczęli rozmawiać o tym, co widzieli za oknem – nocne niebo, usiane białymi kropkami, nieco zasłonięte przez obłoczki i znikający za murem sąsiedniego budynku księżyc. Liam zachwycał się Louisem; jego pięknem, jak i zachowaniem. Potrafił uśmiechać się tak szczerze, jakby nie obchodził go jego stan. Potrafił powiedzieć tyle bez zająknięcia się, kiedy Liam ledwo wypowiedział kilka słów, ponieważ zwyczajnie nie był pewny, że nie urazi Louisa tym, co powie. Uśmiech chłopaka był zniewalający i uroczy jednocześnie, co prawdopodobnie było skutkiem zmarszczek pojawiających się w kącikach jego oczu, gdy się uśmiechał, a Liam robił to samo, nie mogąc tego powstrzymać. Polubił tego chłopaka i cieszył się, że w końcu zdecydował się go poznać. Miał nadzieję, że mimo wszystko nie zniechęcił do siebie chłopaka w szarej beanie i będą spotykać się częściej.

Od tego wieczoru spotykali się codziennie, jeśli tylko mogli. Wieczorami wspólnie wychodzili na zewnątrz, siadając na ławce i podziwiali gwieździste niebo, a jeśli było zbyt zimno lub pochmurno, czas spędzali spacerując korytarzami, przesiadując w świetlicy bądź w sali jednego z nich. Z każdym dniem poznawali siebie lepiej, tematów do rozmów przybywało, a oni czuli się coraz pewniej w swoim towarzystwie. Z czasem potrafili rozmawiać całymi dniami z przerwami na badania czy spotkania z rodzicami. Nie nudziło ich to. Pozwalali sobie odkrywać siebie nawzajem, wraz z upływem dni ich relacja małymi kroczkami przechodziła na nieco wyższy poziom, a osoby nieznające tej dwójki lub nie wiedzące o nich zbyt wiele mogłyby pomyśleć, że nie łączyła ich tylko przyjaźń. Wykonywali wobec siebie małe gesty, które niby nic nie znaczyły; niewinny całus w policzek czy czoło był jedynie pożegnaniem i podkreśleniem wyszeptanego „dobranoc" lub „do później", a trzymanie się za ręce to tylko tak, żeby dotrzymać tempa drugiemu. Liam i Louis tak sobie to tłumaczyli.

Pewnego, deszczowego dnia jak zwykle w takie dni postanowili pozostać w szpitalu, więc Louis siedział na łóżku Liama, który był na badaniach. Przeglądał szkicownik swojego przyjaciela i na każdej kolejnej stronie widniał księżyc na tle gwieździstego nieba, jedynie różniła się sceneria i fazy księżyca, prócz pełni. Louisa nieco to zdziwiło, ponieważ nie miał pojęcia, dlaczego pomijał tę fazę. Wrzucił przedmiot do szuflady, po czym położył się, kładąc ręce pod głową i wpatrując się w motyla na suficie utworzonego przez pęknięcia.

Zamknął oczy i wypuścił ustami powietrze ze świtem, gdy pomyślał o Liamie i tym, co mogły wykazać wyniki tych badań. Pomyślał o nim i Liamie o kimś więcej niż tylko przyjaciołach, a ta myśl wywołała nikły uśmiech na jego twarzy. Zastanawiał się, jakie to uczucie trzymać się za ręce, całować, wyznawać miłość, skradać pocałunki, trzymać w ramionach ze zdaniem echem odbijającym się w głowie: „to jest mój chłopak, kocham go".

Zamknął oczy, by lepiej wyobrazić sobie te wszystkie chwile, które pozostaną jedynie marzeniami. Niby dlaczego taka osoba jak Liam chciałaby być z taką osobą jak Louis? Dopiero jego imię wypowiedziane przez szatyna wracającego z badań pomogło wrócić mu na ziemię. Otworzył oczy i spojrzał na idącego w stronę łóżka Liama, mierząc go wzrokiem. Posmutniał, gdy dobitniej zdał sobie sprawę, że związek pomiędzy ich dwójką nie miał prawa bytu, ponieważ taki ktoś jak Liam nie chciałby być z kimś takim jak Louis.

– Coś się stało? – zapytał Liam, kiedy siadał przy nogach Louisa i położył dłoń na biodrze drugiego.

– A nic. Tak sobie myślę. – Wzruszył ramionami i wysilił się na jak najszczerszy uśmiech, aby wyglądać na przekonywującego. Gdy zauważył usta Liama wyginające się w uśmiechu, usiadł, krzyżując nogi, po czym wziął do swoich kościstych i bladych dłoni szkicownik. – A teraz mam pytanie.

– Słucham cię, Lou.

Louis w głębi duszy lubił, kiedy Liam zdrabniał jego imię i nawet uważał to za urocze, ale nie chciał oraz bał się przyznać do tego sam przed sobą, wmawiając, że to było nic. To po prostu Liam był zbyt leniwy, żeby wypowiedzieć całość imienia.

– Dlaczego zawsze rysujesz księżyc i nigdy nie narysowałeś go w pełni? – zadał pytanie ze wzrokiem wbitym w nieco zniszczoną okładkę bloku. Wraz z wypowiedzianymi słowami jego pewność siebie odleciała w niepamięć i jedyne czego chciał w tamtej chwili to chęć zapadnięcia się pod ziemię.

– Och, Lou... Lubię po prostu niebo nocą i lubię uwieczniać to na papierze. Zdjęcia mi nie wystarczają. Rysuję jego poszczególne fazy, ale omijam pełnię, bo... – westchnął i spuścił głowę – ja umieram, Louis, i jestem w połowie drogi do tego. Jak te księżyce z moich rysunków w połowie do osiągnięcia pełni.

– Liam... – szepnął Louis, podnosząc na niego swój wzrok, a potem znów wrócił na szkicownik, przeglądając ponownie rysunki. Znalazł jedną rzecz, której nie zauważył wcześniej; na kilkunastu pierwszych księżyce były ułożone różnie, kilka ostatnich zaś przedstawiały go od nowiu do kwadry pierwszej. Ostatni rysunek nie był dokończony kolorować, więc musiał nad nim niedawno pracować. I zrozumiał...

Ręce chłopaka zaczęły drżeć, odrzucił trzymają rzecz na bok i przytulił drugiego tak mocno, jakby miał zaraz zniknąć. Zduszony szloch opuścił jego usta i teraz nie tylko jego ręce się trzęsły, ale i całe ciało. Poczuł jeszcze większy smutek, gdy Liam owinął swoje słabe ramiona wokół klatki piersiowej szatyna, a wtedy dotarło do niego to, że ten chłopak naprawdę wiele zmienił w jego krótkim życiu i nie wyobrażał już sobie, że mógłby go stracić na zawsze. Po prostu nie było takiego scenariusza na resztę życia, który nie zawierał w sobie Liama, jego zamiłowania do rysowania i jego wspaniałych rysunków.

Liam zamknął oczy, chcąc, aby ten moment trwał jak najdłużej, jak nie całą wieczność. Czuł się bezpiecznie w ramionach niższego chłopaka, czuł się też zdrowszy, choć fizycznie czuł się coraz gorzej. Bywały dni, kiedy mógł powiedzieć, że naprawdę zdrowieje, lecz potem znów wszystko wracało. Naprawdę chciał wyzdrowieć i móc żyć normalnie jak każdy inny zdrowy człowiek. Chciał iść na uczelnię i uczyć się z innymi ludźmi, a potem znaleźć pracę, założyć rodzinę, mieć psa... Ale w jego przypadku to były tylko marzenia. Mimo wszystko nie tracił nadziei i codziennie modlił się o zdrowie, ale nie dla siebie. Dla Louisa. Bardziej pragnął, żeby to jego przyjaciel wyzdrowiał, a potem wiódł takie życie, jakie by chciał. Zależało mu na tym odpychającym myśl o swojej chorobie i złym stanie, rozgadanym, interesującym się wszystkim chłopaku. Pragnął jego szczęścia i dobrze wiedział, że on mu tego nie mógł dać. Nie, kiedy jego czas tutaj na ziemi się kończył.

Kolejnego dnia otrzymał wyniki, które były zadziwiająco dobre, wciąż nie najlepsze, ale lepsze niż poprzednie. Obaj ucieszyli się z tego powodu, szczególnie Louis, któremu już pielęgniarka chciała podawać leki uspakajające. Wyszli na spacer wokół szpitala i do pobliskiego parku za zgodą lekarzy prowadzących, gdzie dobre dwie godziny spędzili na rozmowie i podziwianiu parku. Po przejściu każdej alejki czuli się zmęczeni, ale nie przeszkadzało im to, ponieważ w końcu udało im się wyjść poza teren szpitala.

Zdarzyło się, że ludzie dziwnie patrzeli na tę dwójkę chłopaków zupełnie nieświadomie łapiących się za ręce, śmiejących się i zachwycających najmniejszą rzeczą, która dla innych przechodniów po prostu była i nawet nie zwracali na nią większej uwagi. Lecz oni się tym nie przejmowali, chcąc skorzystać z tego momentu jak najbardziej, bo nie wiedzieli, kiedy będą mieli znów taką okazję. Zajęli wolną ławkę w cieniu rzucanym przez ogromne drzewo przy oczku wodnym, gdzie pływały dzikie kaczki i jeszcze kilka siedziało na jego brzegu.

– Widzisz? Miałem rację, że wyjdziesz z tego – powiedział entuzjastycznie z szerokim uśmiechem na ustach i spojrzał na równie szczęśliwego Liama.

– Miałeś rację. – Zaśmiał się, jednak po chwili spoważniał, zdając sobie z czegoś sprawę. – Ale z tobą nadal nie jest dobrze...

– Czuję się o wiele lepiej, gdy na ciebie patrzę.

Liam przygryzł wargę i spuścił głowę, by Louis nie zauważył, że te słowa zasmuciły go. Może i czuł się dobrze, jednak fizycznie nadal umierał, co każde wyniki badań udowadniały. Nie chciał myśleć o tym, że on za jakiś czas będzie mógł opuścić szpital zdrowy, a Louis może nie dożyć nawet swoich kolejnych urodzin. Nie chciał jednak dołować swojego przyjaciela, więc uśmiechnął się krzywo.

– Może lody poprawią ci humor – zasugerował Louis i nie czekając na reakcję Liama, po prostu złapał go za rękę i pociągnął do najbliższej budki z lodami, którą mijali.

Cudem dostali pozwolenie na spędzenie całego dnia poza szpitalem, jednak mimo to wyszli około południa, gdy było cieplej. Teraz zbliżała się dziewiętnasta, a oni z uśmiechami na twarzach i watą cukrową na patyczkach w dłoniach kroczyli przez ulice w kierunku szpitala. Nie chcieli tam wracać, po tym jak zaznali nieco tej wolności. Pozostało im jakieś dziesięć minut drogi, a oni cieszyli się tym czasem, oglądając kolorowe wystawy sklepowe i obserwując tętniące życiem miasto. Śmiali się głośno, komentowali to, co zwróciło ich uwagę. Niektórzy przechodnie uśmiechali się na ich widok, a inni kręcili głową z dezaprobatą lub nie reagowali w ogóle.

Gdy dotarli do szpitala, zaczynało się ściemniać, a ich dobre humory chowały się wraz ze słońcem. Obaj rozeszli się do swoich sali, gdzie zjedli kolację i wykonali rutynowo wszystkie czynności przed położeniem się spać. Liam ułożył się wygodnie w łóżku ze szkicownikiem na kolanach i pudełkiem kredek obok, by dokończyć zaczęty rysunek. Zanim jednak zdążył wziąć do ręki odpowiedni kolor, usłyszał ciche pukanie do drzwi i już po chwili zauważył wyłaniającą się zza nich znajomą szarą beanie.

– Nie bój się, Lou.

Zaczął zbierać rzeczy, żeby zrobić mu miejsce, ale zaprzestał ruchów, gdy poczuł chłodne dłonie na swoich nadgarstkach. Spojrzał na twarz Louisa, na której rozciągał się ten uroczy uśmiech, a wokół oczu stworzyły się zmarszczki.

– Zostaw, chcę popatrzeć, jak to robisz, jeśli nie masz nic przeciwko – oznajmił i bez słów potwierdzenia wgramolił się na miejsce obok, usadawiając pod kołdrą blisko swojego przyjaciela.

– Naprawdę cię to ciekawi? – Spojrzał na twarz Louisa i niepewnie ponownie otworzył szkicownik na odpowiedniej stronie, a ten przytaknął w zgodzie.

– Daj z siebie wszystko. Nie będę ci przeszkadzać – obiecał, okrywając się kołdrą po szyję i jednocześnie uważając, by nie zabrakło jej dla Liama, po czym wygodnie ułożył głowę na ramieniu przyjaciela.

Liam przygryzł wargę i starał się skupić na nanoszeniu odpowiednich kolorów na kartkę papieru. Nieco krępowało go to, że Louis śledził każdy jego ruch, ale nic nie powiedział, bo mimo to nie przeszkadzało mu to. Próbował robić to jak najlepiej, chcąc popisać się przed przyjacielem, lecz z każdą chwilą zapominał o Louisie wpatrzonym w jego dłoń prowadzącą kredkę po papierze. Nawet nie zauważył, kiedy ten uniósł głowę, aby patrzeć na twarz Liama, który marszczył brwi i przygryzał wargę w skupieniu. Obserwował, jak oblizywał zaczerwienioną wargę, przychylał głowę i przymykał oczy. Potem przeniósł ponownie spojrzenie na papier. Był pod wrażeniem dokładności kreski Liama i tego, jak idealnie potrafił dobrać kolor, zacieniować, aby rysunek niemalże przypominał zdjęcie.

Ponownie popatrzył na twarz przyjaciela.

– Liam... – szepnął, nie mogąc się powstrzymać od dotknięcia policzka Liama.

Ten rozproszony odwrócił wzrok od kartki, który teraz spoczął na twarzy Louisa. Czekał, aż coś powie, lecz Louis nic nie mówił, jedynie śledził dokładnie wzrokiem rysy twarzy przyjaciela, jakby chciał ją zapamiętać jak najlepiej. Louis przysunął się nieco bliżej, a Liam nie miał pojęcia, co robić, więc siedział jak otępiały, wpatrując się w błękitne niczym czyste niebo letniego dnia oczy Louisa.

Dla obojga czas zatrzymał się, kiedy to Louis złączył ich usta w delikatnym pocałunku. Czekał na to, że zostanie odepchnięty przez Liama, jednak ten nic nie zrobił, gdyż był zbyt sparaliżowany tym gestem, lecz jego serce krzyczało w jego klatce piersiowej, że on tego chciał ponad wszystko. Chciał Louisa.

Czuł jego miękkie usta, ich słodki smak, to z jaką delikatnością się poruszały. Położył dłoń na ramieniu Louisa, zsunął ją na plecy i przysunął do siebie. Przechylił nieco głowę, by pozwolić Louisowi zostawiać czułe, a jednocześnie coraz bardziej stanowcze pocałunki na jego ustach. Powoli zaczynało mu brakować powietrza, ale w tamtej chwili myślał tylko o tym, aby Louis nigdy nie przestawał go całować. Miał wrażenie, jakby latał, choć przecież nie umiał latać. To Louis dawał mu skrzydeł, chęci do walki z chorobą. Z niechęcią rozłączyli usta, mając czoła oparte o siebie i łapiąc łapczywe oddechy. Obaj uśmiechnęli się do siebie, zatapiając się we własnych oczach i chęci zatrzymania czasu.

Dopóki nie usłyszeli kroków za drzwiami. Odsunęli się od siebie jak oparzeni, Louis szybko zszedł z łóżka, gdy usłyszał, że pielęgniarkę dzieliły od drzwi jedynie dwa kroki. Uśmiechnął się do Liama, spoglądając na jego zaczerwienione usta, szepnął „dobranoc", po czym opuścił salę, niemal zderzając się z pielęgniarką.

– Co pan Tomlinson jeszcze tu robi? Powinien być już pan u siebie – zauważyła, a jej podejrzliwe spojrzenie padło na Louisa, a potem na Liama i z powrotem na Louisa. Ten jedynie się uśmiechnął do niej, ponownie życząc dobranoc.

Po opuszczeniu sali przez pielęgniarkę Liam ukrył twarz w dłoniach, nie wierząc w to, co się stało. Zsunął się do pozycji leżącej i zamknął oczy. Nadal czuł słodki smak ust Louisa i chciał po raz kolejny poczuć ich miękkość. To było zdecydowanie za mało, ale wystarczająco, by uświadomić Liama w tym, że Louis od pewnego czasu już nie był dla niego tylko przyjacielem.

Z trudem łapał oddech. Próbował krzyczeć, choć to nic nie pomagało. Woda sięgała coraz wyżej, a on nie mógł się ruszyć. Płakał, nadal wołając o pomoc, mimo że wiedział, że to już koniec. Czuł, jak woda wlewała mu się do płuc. Zamilkł i znieruchomiał, czekając na śmierć. Wtedy zobaczył zbliżającą się sylwetkę. Nie miał pojęcia, kim był ten mężczyzna, ponieważ nie miał on twarzy. Louis znów zaczął krzyczeć resztkami sił, lecz po chwili jedyne co widział to ciemność.

Obudził się z krzykiem, łapiąc za gardło. Oddychał szybko, leżąc z zamkniętymi oczami, wciąż mając w głowie obraz mężczyzny bez twarzy. Próbował się uspokoić, ale ten sen był tak realistyczny... Wystraszył się, gdy do sali wpadła pielęgniarka, pytając, czy coś się stało. On jedynie parzył na nią pustym wzrokiem z szeroko otwartymi oczami, jakby nie rozumiał pytania. Dopiero po chwili ledwo zauważalnie skinął głową, mimo to kobieta ubrana w biały uniform zauważyła to i opuściła salę. Usiadł i wytarł mokrą od potu twarz kołdrą. Miał kompletną pustkę w głowie, nie miał pojęcia, co powinien o tym myśleć. Najbardziej jednak dręczyło go to, kim była osoba bez twarzy.

Cisza panująca w pomieszczeniu odbijała się echem w jego głowie, kiedy w końcu zaczął do siebie dochodzić. Wtedy ponownie drzwi się otworzyły, a w nich znów pojawiła się ta sama pielęgniarka, tym razem niosąc tacę ze śniadaniem dla Louisa. W rogu jak zawsze znajdowały się leki, a tym razem jedna leżała obok. Prawdopodobnie na uspokojenie.

Po śniadaniu przyszedł do niego Liam i razem postanowili obejrzeć film na telefonie. Louis nie wspomniał ani słowem o swoim śnie, o którym w towarzystwie swojego chłopaka zapomniał. Minął ponad tydzień od ich pocałunku, a Liam w tym czasie zapytał szatyna, czy zostałby jego chłopakiem. Oboje byli wniebowzięci, bo jeden nigdy w życiu nie spodziewałby się takiego pytania, a drugi obawiał się negatywnej odpowiedzi bądź nawet wyśmiania. Kolejnego dnia wybłagali u swoich lekarzy pozwolenie, by mogli gdzieś wyjść. Zgodzili się, więc Liam zabrał Louisa do herbaciarni, by ten mógł w końcu napić się dobrej herbaty. Szatyn uwielbiał ten napój, a smak tego w szpitalu nie był powalający. Louis do dnia dzisiejszego nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby się odwdzięczyć za to swojemu chłopakowi. Zwłaszcza, że Liam niedługo miał w końcu zostać wypisany. Z Louisem zaś nie było ani gorzej, ani lepiej. Twierdził, że był w pełni zdrowy, ale to tylko dlatego, że miał przy swoim boku tak wspaniałą osobę jak Liam.

Wieczorem po kolacji szatyn wziął prysznic i ubrał świeżą piżamę, po czym postanowił odwiedzić swojego chłopaka. Usadowił się obok niego na łóżku i przywitał go delikatnym pocałunkiem w usta. Znów rysował – jak za każdym razem, gdy do niego przychodził. Liam zamknął szkicownik i odłożył kredkę do pudełka, by móc patrzeć na Louisa.

– Jak się czujesz? – zapytał szatyn, przeczesując mu włosy.

– Dobrze – odpowiedział z uśmiechem, choć Louis i tak dostrzegł grymas na jego twarzy. – A ty?

– Dobrze, ale teraz ty powiedz prawdę.

– Uh, Louis. Przy tobie zawsze czuję się najlepiej.

Przyciągnął go do siebie i założył czuły pocałunek na ustach szatyna, zanim mógł cokolwiek powiedzieć. Gdy się odsunął Louis znów chciał spróbować to powiedzieć, ale Liam ponownie złączył ich wargi. Tym razem pewniej i mocniej naparł na jego usta, kładąc dłonie w dole pleców Louisa pod koszulką. Ciarki przeszły po ciele szatyna, czując ciepło rąk swojego chłopaka. Ułożył swoje dłonie na jego karku i delikatnie przechylił głowę. Uwielbiał to robić, kochał to uczucie, przy którym zapominał o wszystkim, co ich otaczało.

Odsunęli się od siebie, oddychając ciężko i patrząc sobie w oczy z szerokimi uśmiechami. Louis nieco się speszył, przypominając sobie o tym, że przeszkodził mu w rysowaniu. Przeprosił cicho i usiadł wygodnie, tak by dać swobodę Liamowi, a ten zapewnił go, że wcale mu nie przeszkodził. Po tym już nic się nie odezwali. Liam kończył kolorować szkic, a Louis patrzył na to, co robił z zafascynowaniem.

– Czemu tym razem narysowałeś księżyc w pełni? – zapytał Louis, nadal nie odrywając wzroku od kartki. Tym razem również to był księżyc, jednak do jego kolorowania użył jaśniejszych kolorów, niż te, które używał zwykle.

– Bo... chyba dotarłem do końca swojej drogi, Lou. – Liam spojrzał na swojego chłopaka z uśmiechem, a on nie wiedział, czy także powinien się cieszyć z tego, co powiedział.

Czym był cel tej drogi? Nie miał pojęcia, lecz nie zapytał go, bo wyglądał na naprawdę wykończonego. Jakby wcale nie rysował, a biegł w maratonie. To najbardziej zmartwiło Louisa, więc także się uśmiechnął i pocałował go w czoło.

– Myślę, że teraz powinieneś odpocząć.

Wziął do ręki szkicownik i pudełko z kredkami, by odłożyć je na szafkę, ale Liam go zatrzymał.

– Poczekaj, jeszcze nie. Chcę coś ci pokazać.

Odebrał od chłopaka szkicownik i nieporadnie odszukał w nim interesujący go rysunek i bez słowa pokazał go Louisowi. Obaj nic nie powiedzieli. Liam czekał na reakcję ze strony swojego chłopaka, Louis zaś nie miał pojęcia co powiedzieć. Patrzył na rysunek księżyca, lecz tym razem nie był to sam księżyc na tle ciemnego nieba. Na jasnej tarczy namalowana została jego twarz, a niżej widniał niewielki napis „dla mojego światła księżyca".

– Nie płacz, Lou... – szepnął Liam.

Louis nawet nie zdał sobie sprawy z łez płynących po jego policzkach, dopóki dłoń Liama ich nie starła. Pokręcił głową i spojrzał na niego, po czym przytulił go pewnie, jednak ostrożnie. Przybliżył swoje usta do ucha Liama, by upewnić się, ze usłyszy to, co chciał powiedzieć. Wzdrygnął się, kiedy do sali weszła pielęgniarka i odwrócił się do niej gwałtownie, słysząc jej głos.

– Pora wrócić do siebie, panie Tomlinson.

– Uh, już idę – wymamrotał zmieszany.

Powoli zszedł z łóżka, patrząc smutno na Liama, od którego nie chciał odchodzić, ale niestety musiał.

– Śpij dobrze i odpocznij – szepnął, po czym złożył delikatne pocałunki na czole, policzkach, nosie i ustach chłopaka, przykrył go i niechętnie wrócił do swojej sali.

Kolejnego dnia sam nie czuł się dobrze, był niewyspany i bolała go głowa. A to wszystko przez dziwny sen, w którym spacerował po cmentarzu w mroku. Tym razem także pojawił się mężczyzna bez twarzy. Louis myślał, że dowie się, kto to był, ale znów się obudził. Na zewnątrz nadal panowała ciemność, a Louis już nie zasnął, przez dręczący go sen i złe samopoczucie Liama wczorajszego wieczoru. Leżał w bezruchu, słuchając przytłumionych głosów dochodzących z ulicy i ciszy jaka panowała w sali. Nawet nie odczuł tych kilku godzin, które upłynęły. Słońce wzeszło, odgłosy ulicy były coraz głośniejsze, z korytarza także zaczęły dochodzić głosy rozmów, szurania butów. Potem usłyszał krzyki lekarza Liama, który wołał pielęgniarki i innego lekarza do pomocy, ale nie zwrócił na nie uwagi, bo przecież to szpital i wielu pacjentów potrzebuje pomocy. Otrzymał swoje śniadanie, które zjadł, wypił leki. Jego ruchy były wręcz automatyczne. Robił to, co powinien zrobić. Jednak po zjedzonym posiłku zdecydował się sprawdzić, czy Liam dziś czuł się lepiej. Stęknął, gdy jego rozgrzane stopy dotknęły przerażająco zimnej podłogi, szybko włożył kapcie, po czym wyszedł na korytarz. Kiedy chciał otworzyć drzwi do sali Liama, niemalże zderzył się z pielęgniarką, która właśnie wychodziła.

– Proszę nie wchodzić – usłyszał od niej i zmarszczył brwi. Niby czemu miałby tam nie wchodzić?

Kobieta zostawiła otwarte drzwi, więc Louis zajrzał do środka, a to, co zobaczył zamurowało go. Dwóch lekarzy stało przy Liamie, jeden z nich wykonywał sztuczne oddychanie, pielęgniarka sprawdzała pomiary czynności życiowych wraz z drugim lekarzem. A Liam leżał blady z zamkniętymi oczami, a Louis dobrze wiedział, że wcale nie spał. Usłyszał głośne „przepraszam" za sobą, ale zanim zdążył zareagować, został popchnięty na ścianę, co go otrzeźwiło. Wbiegł do sali zaraz za tą osobą.

– Liam! – krzyknął głośno zachrypniętym głosem. – Liam, błagam, nie! – Chciał podbiec do łóżka, ale został złapany przez silne ramię w pasie i wyciągnięty na korytarz. Próbował się wyrwać, krzyczał. Poczuł silny ból pleców, ale nie zwrócił na to uwagi, gdyż przed jego nosem drzwi do pomieszczenia, gdzie leżał jego umierający chłopak zostały zamknięte, a on nie mógł nic zrobić. Upadł na kolana, ukrywając twarz w dłonie, a słone łzy moczyły jego ręce. Nie mógł złapać oddechu, ból rozsadzał jego plecy, ale jeszcze większy ból czuł w sercu, ponieważ miłość jego życia właśnie odchodziła za ścianą, a on płakał, nie mogąc nic zrobić. Czuł się okropnie z tym. Ale jednego mógł być pewien – Liam teraz już zawsze będzie czuł się dobrze.

– Błagam... nie. Kocham cię, Liam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top