5 - Ta siła, która zła pragnie
*
Żadna realna siła nie była w stanie sprawić, by dziewczyna usiedziała w spokoju do końca zajęć. Napięcie nie chciało jej opuścić aż do ostatniego dzwonka, sprawiając, że dziewczyna nerwowo pstrykała długopisem oraz, o co została trzykrotnie zrugana przez koleżanki siedzące przed nią na zajęciach, podrygiwała nogą, aż gumowa podeszwa wydawała irytujące piszczenie, gdy ocierała się o rurkę krzesła. W końcu nadeszła godzina trzynasta, zwiastując przerwę obiadową. Marcelina z ulgą chwyciła torbę i wrzuciła do niej swoje rzeczy, następnie niemal biegiem udając się w stronę szafek.
Nie lubiła przeciskać się między gimnazjalistami, którzy czasami sięgali jej zaledwie ramienia, choć sama nie była specjalnie wysoka. Spojrzała z pogardą na grupkę przekrzykujących się trzynastolatków, którzy tarasowali całe wejście na schody. Głupie gimby, pomyślała, trącając ramieniem chłopaczka, który zachwiał się z braku równowagi i gdyby w porę nie chwycił się poręczy, prawdopodobnie wylądowałby już obolały na plecach na półpiętrze. Za moich czasów gimnazjaliści byli dojrzalsi, dodała i pokręciła z przekąsem głową. Jej włosy poruszyły się wraz z głową, falując przy tym lekko. To dość powszechne słowa wydobywające się z ust poważnego licealisty, którego szkoła jest połączona z gimnazjum. Zresztą, były także równie ciekawe, bo kto tak naprawdę nie zachowywał się w tym czasie jak niemądre dziecko, które w głowie miało tylko i wyłącznie rozrabianie i urządzanie śmiesznych (nie zabawnych, śmiesznych) akcji na zajęciach, rzucanie się papierkami, plecakami, krzesłami, czy drobniejszymi i lżejszymi dziećmi z klasy. Dziewczyna non stop zerkała na ekran telefonu, mając pod kontrolą czas, jaki pozostał jej do spotkania z mężczyzną, który od rana molestował ją wiadomościami i nie dawał w tym ani minuty wytchnienia. Przez chwilę miała także wrażenie, że do swojego genialnego planu sprowadzenia jej do swojego gabinetu, psycholog postanowił wynająć osoby trzecie, które miały namieszać jej w głowie tak, by poczuła się jak człowiek chory psychicznie. Gdy podeszła do swojej szafki, oparła się czołem o chłodny szary metal i westchnęła. Co ja robię ze swoim życiem, pomyślała i sięgnęła po kluczyk. Wkrótce potem zarzuciła na siebie czarny płaszcz i owinęła szyję grubym szalem, żeby nie zmarznąć w nieprzyjemny, zimowy dzień. Po chwili zatrzasnęła skrytkę, wzięła torbę do ręki i po raz kolejny sprawdzając godzinę, pobiegła w stronę wyjścia, żeby przed autobusem zdążyć jeszcze zapalić papierosa na odstresowanie.
Przyspieszyła krok, chcąc pojawić się na przystanku na czas. Nie lubiła spieszyć się ze szlugiem w ręce; bała się zawsze, że żarzący się popiół upadnie na jej ubranie, wypalając w nim dziurę. No ale nic, musiała sobie poradzić, dlatego idąc, odsuwała papierosa jak najdalej od swojego ciała, nie chcąc sobie zrobić krzywdy, raz po raz się nim zaciągając, odstawiając łokieć tak daleko, że wyglądała niemal komicznie. Zawiał wiatr, nieprzyjemnie hucząc w uszach dziewczyny. Zadrżała, a potem nasunęła na czoło kaptur. Jeszcze moment, pomyślała i potruchtała w stronę przystanku. Zaraz potem na wysepkę zajechała stara, kanarkowo żółta kosa*, do której z ulgą wpakowała się z chłodnego dworu i spojrzała na drzwi, które zatrzasnęły się za nią z sykiem. Autobus ruszył, rozmazując powoli w ruchu wszystkie obrazy za oknem tak, jakby świat był tylko nieciekawym, poruszonym filmem, którego raczej nikt nie chciał oglądać. A napięcie wciąż rosło, im bliżej Katowic się znajdowała. Bo to właśnie tam mieścił się gabinet De Villa. Chociaż nie powinna się tak czuć, bo przecież jechała tam tylko po to, żeby dowiedzieć się czego chce mężczyzna i ochrzanić go za wszystkie wysłane jej wiadomości. Zaczęła też racjonalizować. Przecież technologia pozwalała reklamodawcom inwigilować swoich potencjalnych klientów, podsuwając im swoje usługi jako wynik częstego wyszukiwania danej frazy. Czy to na Facebooku, czy w Google'ach. Bo przecież mogło tak być, prawda?
Wysiadła na końcowym przystanku i rozejrzała się wokół. Plac Wolności tak naprawdę był małym skwerem miejskim, doskonale pamiętającym czasy przedwojenne. Wokół niego wybudowano kamienice, tworząc ochronny okrąg, który choć w minimalny sposób oddzielał drzewa od zgiełku stolicy województwa śląskiego. Miejsce te było dość ładne. Nie przesiąkło nowoczesnością, tak jak reszta centrum miasta, pozostając bastionem historii Katowic, stojącym w opozycji do zmian, jakie wprowadzano zarówno na ulicy Stawowej, w pobliżu Teatru Śląskiego, jak i na Placu Przyjaciół.
Marcelina spojrzała na rozkład jazdy. Za kilka minut miał przyjechać drugi autobus, który miał zawieźć ją w dalszą drogę, aż na Nikiszowiec, czyli stare osiedle robotnicze, gdzie zlokalizowany był gabinet. Większego zadupia nie mógł wybrać, pomyślała z przekąsem i pokręciła lekko głową, tupiąc dodatkowo nogą. Osiedle było położone niemal na końcu świata, a oprócz kamienic nie było w nim kompletnie nic. Chociaż sama architektura Nikiszowca mogła wprawić w zachwyt - typowo śląska, z początku dwudziestego wieku zabudowa z czerwonej cegły, domy zbudowane na kształt czworokątów, których środek zajmowały ogrody i rozległe podwórka. Całość dopełniona została przez niezwykłe łukowate przejścia, liczne arkady, wiszące często nad ulicą, czerwone ramy okienne i brukowane uliczki, dzięki którym miało się wrażenie, że przeniosło się w czasie o wiek wcześniej. Marcelinie nie było jednak dane podziwiać piękna osiedla, zwłaszcza budynku poczty, na którego froncie namalowano prześliczny motyw różany. Czuła, że zajmowanie się czymkolwiek innym, prócz skupianiem na tym, co powie psychologowi, było w tamtym momencie po prostu głupie.
W końcu pojazd zatrzymał się. Z niechęcią opuściła autobus i rozejrzała się wokół siebie, próbując nie pogubić się w gąszczu bloków, który z chwili na chwilę coraz bardziej przypominał dziewczynie labirynt. Tak jakby De Vill przekazywał jej tym samym wiadomość do wszystkich jego przyszłych klientów: droga po zdrowie psychiczne jest kręta i trudna, i nie każdy zdoła ją przejść.
Mapy Google wrzasnęły, że dziewczyna dotarła na miejsce. Ta zaś spojrzała na ekran telefonu, następnie na drewniane drzwi pomalowane czerwoną farbą olejną i sięgnęła dłonią do domofonu, który wydał z siebie przeciągły, nieprzyjemny pisk. Westchnęła głęboko, czekając na reakcję ze strony kogoś, kto siedział w gabinecie. W końcu zamek zabzyczał, oznajmiając Marcelinie, że może wejść do środka. Lampa na fotokomórkę rozświetliła tonącą w półmroku sień, dzięki czemu siedemnastolatka mogła obejrzeć zniszczone kafle w szachownicę i brzydką, sraczkowatą lamperię, odrapaną tuż nad podłogą. Drewniane schody zatrzeszczały pod naciskiem jej stóp, gdy powoli wspinała się na pierwsze piętro, wspierając na balustradzie. Swoją drogą zauważyła także, z jaką niesamowitą precyzją i finezją ludzie tworzyli niegdyś wszystkie przedmioty codziennego użytku i elementy wystroju wnętrz. Nawet takie balustrady na zwykłym osiedlu robotniczym przypominały małe dzieła sztuki. Podobnie jak przestrzeń między stopniami, na której stworzono przepiękny, choć zaniedbany kwiecisty wzór z metalu. Dziewczyna spojrzała na szare kwiaty, które choć miały nigdy nie uschnąć, już nie przypominały siebie z czasów swojej świetności. Z czasów, gdy dopiero budowano prześliczne kamienice, a ludzie z zachwytem przyglądali się nowoczesnej wtedy architekturze.
Stanęła pod bielusieńkimi drzwiami i przesunęła po nich wzrokiem. Nie ma odwrotu, pomyślała, wzdychając gorączkowo. Poczuła przyśpieszające bicie serca, które z każdym milimetrem, na którego wysokość dziewczyna podnosiła dłoń, by sięgnąć do klamki, waliło coraz szybciej, tak jakby za chwilę miało wyskoczyć jej z piersi. Opuściła rękę i wytarła ją o materiał spodni. Dopiero wtedy nacisnęła ponownie klamkę i otworzyła drzwi. Te zaskrzypiały lekko i uchyliły przed nastolatką pierwszą tajemnicę - doktor nie był socjopatą, zabarykadowanym w jakiejś melinie, do której wabił potencjalne ofiary i mordował je z uśmiechem na ustach. Nie. Dziewczyna weszła do pięknego pomieszczenia, urządzonego ciekawą mieszanką stylu wiktoriańskiego oraz nowoczesnego minimalizmu, dający niesamowity efekt świeżości i niejakiego luksusu. Bielusieńkie ściany optycznie powiększały przestrzeń, której główną atrakcją był misternie zdobiony piec kaflowy oraz szara skórzana sofa z pikowaniami, której podłokietniki zakręcały się jak baranie poroże, nadając meblowi nieco szyku i elegancji. Ściana nad kanapą przyozdobiona została dzięki wielokształtnym plamom atramentu oprawionym w antyramy. Dziewczyna przyjrzała się jednej z nich spod przymrużonych powiek, próbując skojarzyć, co jej przypomina. To motyl, bez wątpienia, pomyślała i spojrzała na resztę kolekcji.
- Test Rorschacha, od dawna już się go nie wykorzystuje w terapiach. - Gwałtownie się obróciła i zauważyła przed sobą nowoczesne czarne biurko, za którym widniała ceglana ściana. Przy meblu urzędowała kobieta w średnim wieku, która pochłonięta do reszty lekturą, nawet nie oderwała wzroku, gdy zwróciła się do siedemnastolatki. Marcelina zmarszczyła brwi i spojrzała na kobietę, nie wpadłszy nawet na to, że po wejściu do pomieszczenia wypada się przywitać.
- Słucham? - spytała, a recepcjonistka, bo za nią właśnie ją wzięła, brodą wskazała na wiszące na ścianie obrazy. Dziewczyna ze zrozumieniem skinęła głową, a potem zrzuciła z siebie ubranie wierzchnie, wieszając je na metalowym haku znajdującym się przy wejściu. W końcu w pomieszczeniu było ciepło, dzięki buchającemu w piecu ogniu. - Kiedy będę mogła porozmawiać z panem De Villem? - Recepcjonistka obejrzała się na prawo od siebie, gdzie umiejscowione były kolejne białe drzwi, które właśnie powoli się uchyliły. Marcelina wyciągnęła szyję, chcąc jak najwcześniej zobaczyć, z kim ma do czynienia. Wytężyła słuch, chcąc, by ostatnie słowa przyciszonej rozmowy dobiegającej z drugiego pokoju, dotarły także do jej uszu. Zahaczyła kciuki o szlufki na pasek, rozluźniła także ramiona, by robić wrażenie spokojnej, niefrasobliwej. W głębi duszy jednak drżała ja osika, wystawiona na działanie wiatru. Najchętniej też uciekłaby z tamtego miejsca i udawała, że nic tego dnia się nie wydarzyło. A jeszcze chętniej, że wcale nie usiłowała wezwać demona na środku własnego pokoju.
W końcu lewe białe skrzydło wrót stanęło otworem i brunetka mogła zobaczyć wychodzącą ze środka kobietę o niewiarygodnie ciemnych, przekrwionych oczach i silnym szczękościsku, który znacząco uwydatnił pulsującą na jej żylastej szyi tętnicę. Zwinięte na czubku głowy blond włosy, oznaczone przy skórze ciemnymi odrostami, odsłaniały także widniejący na lewym ramieniu tatuaż w kształcie odwróconego pentagramu. Trzasnęła drzwiami z siłą, jakiej nie powstydziłby się prawdziwy siłacz i ruszyła do wyjścia. Po drodze Marcelina nawiązała z kobietą kontakt wzrokowy, czując, jak jej gniewne, miażdżące spojrzenie niemal wbija ją w ziemię i sprawia, że przechodzi na wylot piętro niżej. Uśmiechnęła się do niej niemrawo i odwróciła oczy. Było w niej coś, co kojarzyło jej się z czymś niepoprawnym. Tak jakby już samo patrzenie na kobietę mogło zagwarantować jej wygrzane miejsce w piekle.
Nieznajoma opuściła gabinet, a recepcjonistka na odchodne rzuciła jej „Do widzenia, pani Kurbał.". W końcu spojrzała jeszcze raz na Marcelinę i uśmiechnęła się szeroko.
- Zapraszam do środka, pan doktor już na panią czeka, pani Gadowska. - Brunetka uniosła jedną brew do góry, przypomniawszy sobie, że nawet się jej nie przedstawiała. Odrzuciła jednak tą myśl. Przecież była zapisana na konkretną godzinę, a w poczekalni nie spotkała się z tłumami, a pustą pikowaną kanapą, trzaskającym w piecu ogniem i recepcjonistką bardziej skorą do uprzejmości, niż ta, która przyjęła jej zgłoszenie przez telefon. Kolejną rzeczą, która rzuciła jej się w oczy był fakt, jaką wagę przywiązywała do stopnia naukowego De Villa. Przecież psycholog nie jest nawet lekarzem, nie trzeba o nim mówić w ten sposób, pomyślała i wykonała nieśmiały krok w przód. Czy gdyby był tylko magistrem, to też by go w ten sposób tytułowała? Niepowstrzymany śmieszek wydobył się z jej gardła, gdy niespodziewanie przypomniała sobie idiotyczną reklamę oleju z wątroby rekina.** Potem dopiero bez pukania wkroczyła przez białe, dwuskrzydłowe drzwi do następnego pomieszczenia, czując się przy tym tak, jakby z własnej inicjatywy weszła do klatki z wygłodniałymi hienami, będąc obwieszona na całym ciele surowym mięsem. Zatrzasnęła za sobą drzwi, gdy znalazła się sam na sam z psychologiem.
Nie wiedziała, czego się spodziewać. Nie wiedziała też z kim miała do czynienia, do czego zdolny był człowiek, który siedział spokojnie na szarym fotelu uszaku, patrząc na nią uważnie i niemalże drapieżnie. Zadowolony uśmiech błąkał się mu między oboma kącikami ust, tak jak owad, który przypadkowo dostawszy się do domu, odbija się naprzemiennie od szyby okna i firanki, chcąc ponownie znaleźć się na zewnątrz. Nie był to przyjazny uśmiech, zwiastujący atmosferę zrozumienia i zaufania, lecz taki, którego nie powstydziłby się oszust, którego ofiara właśnie dała się nabrać. Przypominał dzikiego kota, skupionego na obserwacji swojego celu, szukającego w nim słabości, czekającego, aż ten poczuje się nazbyt bezpiecznie i pewnie. Przebywając z nim w jednym pomieszczeniu, czuła się jak zwierzyna, która stanęła oko w oko ze swoim prześladowcą - żałośnie słaba i bezbronna. Przełknęła ślinę, gdy ostrożnie ruszyła w stronę mężczyzny. Sama też miała chwilę, by dokładnie się mu przyjrzeć.
Młody, może trzydziestoletni, z niebezpiecznym błyskiem w oczach ciemnych jak słońce podczas zaćmienia. Z czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu. I tą szczupłą twarzą, której wyraz zmieniały padające wewnątrz pomieszczenia cienie, gdy poruszył się choćby o milimetr - raz był zuchwałym arystokratą, po chwili uważnym drapieżnikiem, by przy lekkim przechyleniu głowy na bok przybrać maskę budzącego grozę diabła. Marcelina wzdrygnęła się, gdy De Vill zademonstrował siłę swojej ekspresji mimicznej. Choć jej wiedza na temat wyglądu psychoterapeutów była mocno ograniczona, dziewczyna zdecydowanie musiała zaprzeczyć, że ten mężczyzna kiedykolwiek przyjmował pacjentów. Co najwyżej, żeby poćwiartować ich zwłoki i wrzucić je potem do Rawy. Miał smukłe ramiona, na których spoczywała modna marynarka z granatowego materiału i szara koszula z czarnymi guzikami. Uśmiechnął się do niej jakoś bardziej przystępnie i podniósł się ze swojego miejsca.
- Witaj, Marcelino. Miło, że się pojawiłaś. - Choć serce waliło jej ze strachu jak oszalałe, zdobyła się na odrobinę udawanej pewności siebie. Prychnęła i uniosła podbródek, ręce krzyżując na piersi.
- Od rana robi pan wszystko, żebym tutaj była. Niech pan sobie nie myśli, że przyjechałam z własnej woli - stwierdziła z pretensją w głosie, a potem rzuciła De Villowi długie spojrzenie. Odwzajemnił je, a przepaść czarnych oczu błysnęła ostrzegawczo. Fałszywy uśmiech znikł z jego twarzy. Przywdział maskę powagi. Maskę człowieka, który wie jak działać, żeby osiągnąć wszystko, czego zechce.
- Owszem, nie przeczę. Znam się na ludziach na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co sprawiłoby, że sami przyjdą pod moje drzwi. Subtelne wskazówki na was nie działają. Czasami trzeba pogrzebać w odmętach waszych umysłów, żeby znać wasze najsłabsze punkty i umiejętnie je wykorzystać. - Nie podobało jej się to, w jaki sposób mężczyzna się wyrażał. Tak, jakby był kimś lepszym od całej rzeszy ludzi, których spotykał na swojej drodze. Zresztą zdziwił ją sam fakt, że powiedział o ludziach wy, zamiast my. Zmarszczyła brwi.
- Czego pan ode mnie chce? - warknęła, zaciskając paznokcie na skórze swoich ramion. Facet zaś wskazał jej fotel naprzeciwko swojego. - Nie usiądę, dopóki się nie dowiem, z kim mam do czynienia, skąd pan wie o mojej... chorobie i czemu wykorzystuje to do idiotycznej reklamy swojego gabinetu psychologicznego - warknęła, mrużąc przy tym oczy. De Vill zaś oparł się na podłokietniku i wypiął lekko pierś, śmiejąc się przy tym pod nosem.
- No masz, powiesz człowiekowi wprost skąd znasz jego słabości, a on wciąż się będzie pytał. - Westchnięcie. Osłupiała dziewczyna spojrzała na mężczyznę podejrzliwie i przekrzywiła nieco głowę, otwierając przy tym usta.
- Coś ty za jeden? - Czarnowłosy podniósł się lekko z zajmowanego fotela i splatając dłonie na wysokości pasa przeszedł się po beżowym pokoju. Stanął przed dziewczyną, a ona dostrzegła, że przewyższał ją o kilkanaście centymetrów. Hardo spojrzała w dwie mroczne studnie i nie cofnęła się ani o milimetr, gdy De Vill podchodził coraz bliżej i bliżej. Potem nachylił się nad jej uchem. Wibrujący głos przyprawił ją niemal o ciarki na plecach, gdy po zaczerpnięciu oddechu odpowiedział:
- „Jam jest częścią tej siły, która zła pragnąc, wiecznie dobro czyni." - Dziewczyna przewróciła oczami i odsunęła się od niego, patrząc pytająco na mężczyznę.
- Rozumiem, że to jest taka wielka zagadka ludzkości, że nie możesz normalnie powiedzieć i aż musisz zacytować „Mistrza i Małgorzatę"? - De Vill spojrzał na Marcelinę z politowaniem i odchrząknąwszy ponownie opadł na swój fotel.
- Mój drogi przyjaciel Goethe właśnie przewraca się w grobie.
- Bo?
- Bo to „Faust" Goethego. Powinnaś się wstydzić, że będąc przyszłą wiedźmą nie znasz klasyki literatury - stwierdził, a dziewczyna popatrzyła na niego jak cielę na malowane wrota.
- Co? - Mężczyzna z irytacją pokręcił głową i ponownie wskazał dziewczynie fotel obok siebie. Nastolatka opadła ciężko na siedzisko i zorientowała się jak niesamowicie wygodne było. - Chwila, bo nie bardzo rozumiem o co chodzi z tą „wiedźmą".
- Prosiłaś, żebym dał ci moc do zmiany całego twojego życia. Tak czy nie? - Pokiwała energicznie głową i po raz kolejny popatrzyła w hipnotyzujące czarne oczy domniemanego psychologa i spróbowała na własną rękę odkryć, z kim ma do czynienia.
- Tak. Ale nadal nie rozumiem kim jesteś. - Wstał, poprawiając idealną marynarkę, która nie miała ani jednego zagięcia, choć jak podejrzewała, mężczyzna spędził w gabinecie więcej czasu, niż tylko wtedy, gdy przyjmował ją i wcześniejszą kobietę ze szczękościskiem. Prawdę mówiąc, wyglądał jakby właśnie zszedł z wybiegu na paryskim FashionWeek.
- Jam jest siłą nieczystą. - Zaczął, a w pomieszczeniu zrobiło się dziwnie chłodno. Poważny wyraz zagościł na twarzy De Villa, a Marcelina z niepokojem zauważyła, jak cień zmienił ponownie oblicze doktora. Było w nim coś mrocznie nieludzkiego. Coś... demonicznego. W krzywiźnie jego ust i wyrazie oczu dojrzała coś, co napawało ją zgrozą, choć nie potrafiła nawet ubrać tego słowa. To było zło. W najczystszej postaci. - Noszę wiele imion. Lucjan. Krzewiciel Mądrości. Oświecony Umysł. Nazywaj mnie jak chcesz, jednak traktuj jak swojego pana i nauczyciela. - Władcza nuta, która prześlizgnęła się w jego głosie jak na morskiej fali. Utworzyła pewien obraz majestatu. Księcia piekieł. Diabła w ludzkiej skórze.
- Udowodnij - szepnęła tylko i podążyła za wzrokiem mężczyzny. Nie wiedziała już, czy ma do czynienia ze zwykłym szaleńcem i oszustem, czy czymś mrocznym, co sama sprowadziła na ten świat z odmętów piekielnych. Stojący przy drzwiach wieszak na kurtki zawibrował samoistnie, wywołując turkot na drewnianej posadzce, by potem wznieść się w powietrze. Podobnie stało się z krzesłem i biurkiem, które stały w rogu pokoju. Następnie szuflady i szafki wiktoriańskiego sekretarzyka z łoskotem stanęły otworem, a znajdujące się wewnątrz papiery zafurgotały i przeleciały przez cały pokój, opadając na podłogę jak płatki śniegu w zimowy dzień. Marcelina z otwartymi ustami obserwowała bałagan, który tworzył się wokół bez choćby drgnięcia palcem Lucjana. Po chwili mężczyzna przeniósł znudzony wzrok na dziewczynę i wyrzucił jej fotel aż pod sufit, przy akompaniamencie jej nagłego wrzasku. Brunetka ze zgrozą w oczach i paznokciami wbitymi w oparcie siedziska obserwowała podłogę, która wydawała się jej niewiarygodnie daleko, biorąc pod uwagę wysokie stropy mieszkania.
- Czy taki dowód ci wystarczy? Czy mam wysłać cię prosto do Abaddonu***, żebyś uwierzyła, że nie tylko twój świat istnieje naprawdę? - Gorączkowo pokiwała głową, nie pragnąc kompletnie niczego, prócz znalezienia się z powrotem na podłodze. Siedzisko z lekkością opadło na drewnianą posadzkę, a Gadowska odetchnęła z ulgą, jednak jak najszybciej uciekła od fotela, nie chcąc kolejnych niespodzianek ze strony demona.
- Co jeszcze chciałabyś wiedzieć, zanim przejdziemy do interesów? - zapytał ją tak, jakby przed chwilą wcale nie stworzył wielkiego bałaganu.
- Ten facet, który patrzył mi się przez okno. Moja psycholożka ze szkoły. I mój sąsiad. Co mają ze sobą wspólnego? - Demon zaśmiał się pod nosem i popatrzył na swoje paznokcie. Swoją drogą, nienagannie czyste i wypielęgnowane.
- Widzę, że Pomrut miał pracowity dzień.
- Pomrut? - spytała, a Lucjan powolnym, dostojnym ruchem skinął głową.
- Jest diabłem. Jednym z wielu. Kazałem mu zrobić wszystko, żebyś się tu pojawiła. I oto jesteś. - Dziewczyna zmarszczyła brwi. Cała ta sytuacja wydała jej się ostro pojechana. Abstrakcyjna, jak chyba jeszcze żadna w jej dość krótkim życiu.
- Diabły...
- Mogą przybrać dowolną ludzką postać - przerwał jej i jednym ruchem palca sprawił, że wszystkie przedmioty w pokoju natychmiast zaczęły wracać na swoje miejsce. Cała scena przypominała dziewczynie nieco przewijanie filmu na kasecie VHS. Fruwające kartki wracały do sekretarzyka dokładnie tą samą trasą, którą pojawiły się na podłodze. Biurko przesunęło się po podłodze, wydobywając z siebie okropny, przeszywający dźwięk, na który Marcelina aż zacisnęła zęby. Demon zaś ze złością pokręcił głową i powiedział do siebie coś o rysujących się posadzkach.
Kiedy już wszystko znalazło się na swoim miejscu, mężczyzna podszedł do ogromnego mahoniowego mebla i kazał dziewczynie stanąć po drugiej stronie. Następnie z szuflady wyciągnął arkusz pergaminu i nożyk z rękojeścią wyglądającą podobnie do... ludzkiej kości. Siedemnastolatka z powątpiewaniem spojrzała na ostrze, a potem przeniosła spojrzenie na demona, który machnął ręką i zapewnił ją, że delikwent już był martwy, gdy ją wyciągał. Słowa jednak jej nie uspokoiły. Ba, poczuła się okropnie z myślą, że będzie musiała złapać w dłonie to... coś. Po chwili, w całkowitej powadze, patrzyli się sobie w oczy, Lucjan tłumacząc warunki kontraktu, Marcelina słuchając uważnie tego, co może ją czekać.
- Dostaniesz własną księgę zaklęć i kociołek do warzenia mikstur, jednak każdy składnik musisz zdobywać we własnym zakresie. Jeśli masz jakieś oszczędności, bez problemu możesz z nich skorzystać. W Polsce nie wprowadzono jeszcze ogólnoświatowej waluty, dlatego złotówki są nadal w obiegu. Podczas używania magii musisz pamiętać o trzech zasadach: zasadzie echa, zasadzie cienia i zasadzie posłuszeństwa. - Marcelina skrzyżowała ręce na piersi i uniosła brew do góry.
- I co to znaczy?
- Zasada echa, czyli że każde nasze działanie ma swoje konsekwencje w przyszłości. Należy z ostrożnością podchodzić do magii, bo jej wpływu na rzeczywistość nie da się wymazać. Zasada cienia, czyli zachowanie bezpieczeństwa. Wiedźmy nigdy nie były i nigdy nie będą mile widziane wśród ludzi. Musisz działać w cieniu i możliwie się nie ujawniać ze swoją mocą, chyba że będziesz miała innego wyboru. I ostatnia, zasada posłuszeństwa, mówi o tym, że nieprzestrzeganie tych reguł grozi poważnymi konsekwencjami ze strony Straży Prawości Magii. - Skinęła głową i zamyśliła się chwilę. Czy Straż Prawości Magii była czymś na wzór Straży Miejskiej? Czy ustawiali fotoradary na miotły? Mimowolnie uśmiechnęła się półgębkiem i spojrzała na demona.
- Pierwsze trzydzieści dni jest próbne. W tym czasie masz możliwość sprawdzić, czy wszystko ci pasuje, czy w ogóle chcesz posiadać moc, którą mogę ci zaoferować. Potem gwarancja się kończy. Nie ma już odstępowania od umowy. Czy to jest jasne? - Kiwnęła głową. - Świetnie. Będę mógł także swobodnie korzystać z twojego ciała w noc pełni. - Brunetka skwasiła się i przybrała pytający wyraz twarzy.
- To znaczy jak „swobodnie korzystać z mojego ciała"?
- Będę tobą. Od wschodu księżyca do wschodu słońca. Co miesiąc. Będziesz je dobrowolnie odstępować dla mnie, żebym mógł się wzmacniać. Czy zgadzasz się na podane warunki? - Marcelina westchnęła powoli i zastanowiła się. Wizja odstąpienia demonowi swojego ciała wcale nie przypadła jej do gustu. Nie miała ochoty stosować się do głupich praw i unikać idiotycznej magicznej policji. Żyła nadzieją, że magia nie posiada żadnych reguł, że można swobodnie nią zarządzać. Czuła, że wciąż zbyt mało wie, by móc zadecydować o tym, czy chce mieć z tym światem coś wspólnego, czy nie. Potem pomyślała o obrazie ludzi, którzy witają się z nią z serdecznymi, nie złośliwymi uśmiechami na ustach, poklepując ją po plecach mówiąc, że dobrze mieć taką przyjaciółkę, jak ona. Następną jej wizją był Daniel, którego gładziła dłonią po policzku czując, jak miękka skóra ustępuje chropowatej powierzchni odrastającego zarostu. Jego rozmarzone oczy, które z zachwytem wpatrywały się prosto w jej twarz. Widziała, jak w uniesieniu przygarniał ją do siebie i całował tak, jakby to miała być ostatnia chwila na Ziemi.
- Tak, wszystko, czego pragniesz będzie na wyciągnięcie ręki - rzekł i podał jej nóż na otwartej dłoni, rękojeścią do przodu. - Nawet twój drogi przyjaciel. - Wstrząśnięta nie potrafiła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nie wiedziała, jakim cudem De Vill wiedział o czym myślała, ale uznała, że nie spocznie, dopóki nie osiągnie wszystkiego, czego pragnęła do tej pory. Wszystko na wyciągnięcie ręki, powtórzyła w myślach i z determinacją sięgnęła po kościaną rękojeść. Mężczyzna poinstruował ją, żeby po prostu nacięła skórę wnętrza lewej dłoni i pozwoliła, by ta skapnęła na pusty pergamin. Skinęła głową, a potem przyłożyła ostrze do linii rozumu. Poczuła, jak adrenalina przygotowuje jej ciało na mający nadejść ból, przyspieszając bicie jej serca i ogrzewając wszystkie cztery kończyny.
- Marcelino Elżbieto Gadowska, czy przyrzekasz przestrzegać przedstawionych przeze mnie praw i obowiązków, które nałożone zostaną na ciebie po przyjęciu daru magii?
- Przyrzekam.
- Czy przyrzekasz dobrowolnie oddawać mi swoje ciało podczas każdej pełni księżyca i na końcu, gdy pewnego dnia śmierć zapuka do twych drzwi, oddać swoją duszę na wieczne potępienie? - Przełknęła głośno ślinę. O tym nie wspominał wcześniej. Nie sądziła, że może spotkać się z taką sytuacją. Pokiwała jednak niemrawo głową.
- Przyrzekam. - Wyglądał na zadowolonego, gdy usłyszał te słowa po momencie wahania dziewczyny. Pokiwał głową i spojrzał na papier.
- Natnij skórę. - Syknęła z bólu, gdy ostrze zaalarmowało jej receptory bólowe o zniszczeniu ochronnej warstwy skóry. Włoski zjeżyły się na jej przedramionach, gdy szkarłatny płyn pojawił się na zewnątrz jej ciała, powoli sącząc się z nacięcia jak sok wypływający z owocu. Następnie zwinęła dłoń w pięść i zacisnęła ją tak, by strużki spadły na przyszły dokument. Gdy tak się stało, krew rozpuściła się wewnątrz papieru jak farba akwarelowa w kropli wody. Zawirowała lekko, by po chwili pojawić się na arkuszu pod postacią niewyraźnych liter, powoli zamieniające się w słowa, słowa w zdania, zdania w akapity, by stać się pełnoprawnym, czytelnym dokumentem, na którego końcu wyróżnił się także podpis Marceliny. Dziewczyna poznała swój własny charakter pisma, co wprawiło ją w osłupienie. Potem demon wziął od niej nóż i wyciągnął z szafki srebrny kielich z wytłoczoną sceną upadających z nieba aniołów. Spojrzał jej w oczy i również wbił ostrze w swoją dłoń. W przeciwieństwie do niej, nawet się przy tym nie skrzywił. Tak jakby w ogóle nie poczuł bólu. Kilka kropel skapnęło do wnętrza naczynia, co rozniosło się echem w uszach Marceliny. Patrzyła zahipnotyzowana, jak Lucjan podnosi srebro, miesza nim delikatnie i podaje jej.
- Marcelino Elżbieto Gadowska, czy przyjmujesz tą krew, jako zapowiedź swojej mocy, pomyślunku i nieśmiertelności? - Serce siedemnastolatki zabiło dwa razy szybciej. Niemal wyrwała kielich z ręki De Villa i łapczywie pociągnęła dwa małe łyczki słodko-gorzkiego płynu. Czarnooki z zadowoleniem pokiwał głową, szepcząc raz po raz słowo „doskonale". Potem Gadowska zwróciła mu puste naczynie i wytarła naznaczone szkarłatem kąciki ust za pomocą rękawa swetra. - Brawo. Twoja dusza od teraz należy do mnie. Zostały jeszcze dwa małe szczegóły, o które wkrótce się upomnę. A tymczasem witaj w świecie magii, Marcelino. - Wykrzywił usta w podobnym drapieżnym uśmiechu, a dziewczyna wzdrygnęła się po raz kolejny. W tamtym momencie po raz pierwszy poczuła, że coś w jej ciele zaczyna się zmieniać. Czuła to w pieczeniu, które nagle pojawiło się na jej lewym ramieniu.
*
Oto i piąteczka, na której publikację czekałam z niecierpliwością! :D
W końcu nasza Marcelinka zacznie wchodzić w świat magii, poznając jej dobre i złe strony. Podekscytowani?
A co myślicie na temat naszego pana demona? :D
Czekajcie na kolejny i koniecznie dajcie znać, co myślicie o tej części! :D
*Kosa - autobus linii 7, jeżdżący na trasie Zabrze - Katowice.
**haha, hi hi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top