un
Róża czekająca w szklarni na wyrok, chabrowi polnemu zazdrości...
że ten, deszczem przez Niebo jest karmiony, a uschnie na wolności.
ROSALIE jak codzień o tej godzinie miała przerwę. Osiem godzin za biurkiem bez białej herbaty byłoby dla niej nie do zniesienia, więc wyszła do kawiarenki znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy odebrać swoje zamówienie. Jak codzień, żeby nie czekać w kolejce i nie tracić zbędnych minut przerwy, złożyła je przez jedną z witryn internetowych na to pozwalających. Przeszła przez przejście dla pieszych, otworzyła drzwi małego lokalu i podeszła do lady. Z torebki w wyszywane kwiaty wyjęła telefon w kwiecistym etui i odblokowała go, znajdując potwierdzenie zamówienia. Pokazała je sprzedawcy, a on podał jej sporych rozmiarów tekturowy kubek z czarną pokrywką, dwie torebki cukru, plastikowe mieszadełko i muffinkę dla przyjaciółki opakowaną w folię.
—Zapakować pani w reklamówkę?
— Nie, dziękuję.
Przyłożyła kartę do pinpada, zabrała od sprzedawcy zamówienie i odwróciła się, kierując w stronę wyjścia. Jednak jej codzienne, rutynowe dwanaście kroków od lady zaburzyło uderzenie. Poczuła na sobie coś ciepłego.
— Boże, tak bardzo panią przepraszam...
— Żaden bóg czy bożek, Rosie wystarczy. Nic się nie stało, powinno się sprać. To tylko biała koszula w kwiaty... — powiedziała ostatnie zdanie z przekąsem, patrząc na jego ubiór. Granatowy garnitur w małe kwiatki stanowczo się odznaczał, nie żeby się jej nie podobał czy coś...
— To kawa. — powiedział, jakby myślał, że nie wie czym została oblana. Szybko zganił się za to w myślach, ale nie zdążył sprostować, bo Rosie odezwała się pierwsza.
— Dokładnie tak. Podwójne espresso. — uśmiechnęła się w jego stronę, a on uniósł brwi. — Tak jest napisane na kubku.
— Harry.
— Co?
— Ty mi się przedstawiłaś, powiedzmy, więc teraz moja kolej.
— No tak. Przychodzę tu codziennie, jakbyś chciał jeszcze pogadać, ale teraz mi się trochę spieszy. Muszę się jeszcze przebrać. A o moją herbatę się nie martw, na szczęście nic się nie wylało.
Wyszła przez szklane drzwi, zakrywając się szczelniej granatowym żakietem. Miała w pracy w szufladzie w biurku koszulę na zmianę, właśnie na takie sytuacje. Białe spodnie na szczęście nie ucierpiały, jedynie koszula musiała zostać potraktowana silnym odplamiaczem. Granatowy żakiet nie został zachlapny tylko dla tego, że został podczas całego zamieszania upuszczony. Otrzepany z kurzu prezentował się w sumie całkiem nieźle.
— Kto cię tak skrzywdził? — nie żeby nie spodziewała się takiego pytania z ust jej współpracowniczki, ale trochę jednak ją zaskoczyła. Inez zawsze mówiła to, co ślina jej na język przyniosła i zadawała najbardziej krępujące pytania. Była również niekwestionowaną mistrzynią gry w butelkę.
— Dobre sobie. Wpadł na mnie w kawiarni jakiś mężczyzna w garniturze w małe kwiatki.
— Przeznaczenie, Różyczko?
— Jasne, chyba zaręczony, albo nieszczęśliwie zakochany. Nie marzy mi się trójkącik. Poza tym, nie szukam nikogo.
— Dobra, przebierz się i podejdź do szefa, ma dla ciebie jakieś papiery. Kazał przekazać.
Chyba nie miała wyboru, a dzień toczył się dalej.
HARRY nie planował żadnych związków. Przynajmniej nie teraz, kiedy był świeżo po rozstaniu z dziewczyną, której perfumy pachniały fiołkami. Znaczy, fiołkami pachniały jej ulubione, ale jej kolekcja zawierała przeróżne zapachy. Przyłapał się na tym, że porównał Rosie (tak, jak prawie każdą inną dziewczynę, nie trzeba dodawać, że żadna nie była wystarczająca) do Lilie. Cóż za zbieg okoliczności - imiona obu dziewczyn związane były z kwiatami. Jednak Lile (jak lubił ją nazywać), to była jego Lile. A Rosie była dla niego kolejną dziewczyną – może tylko trochę bardziej interesującą niż wszystkie inne. I chyba kochała kwiaty.
Mógł przyjść tu i jutro – co mu szkodzi. Dziewczyna była ciekawa, a on i tak miał bardzo elastyczne godziny pracy. Wypije kawę w chyba miłym towarzystwie, wróci do pracy i już. Jak co dzień, a to miłe towarzystwo będzie tylko małym dodatkiem do jego udanego, ułożonego życia...
Kogo on próbuje oszukać? Jego rutynowo nudne życie właśnie się zawaliło, narzeczona zerwała zaręczyny i nadal ma sentyment do kwiecistych garniturów, więc widzi obiekty swojej prawienienawiści (chciałby, żeby prawie nie było) za każdym razem, kiedy otworzy szafę. Czyli stosunkowo często...
"Cholera" – pomyślał, kiedy dotarł do domu. Minął dopiero drugi tydzień. Byli zaręczeni przez pół roku, a dopiero od szesnastu dni nie miał już statusu narzeczonego. Rzucił torbę z laptopem w kąt, co było z jego strony stanowczo nierozsądnym posunięciem, i poszedł do kuchni. Lilie zostawiła w niej po sobie lilie, jej ukochane kwiaty, i pomimo, że już przekwitły, nie miał serca ich wyrzucać. Nalał wody do czajnika, włączył go i wyciągnął kubek. Wrzucił do środka torebkę czarnej herbaty Thompson's (czy kogokolwiek zdziwi, że była to ulubiona herbata Lilie?), jedną z ostatnich znajdujących się w paczce. Kiedy usłyszał charakterystyczny pstryk, zdjął czajnik z podstawki i wlał wrzątek do kubka.
Nie zważając na to, że herbata była jeszcze gorąca, upił łyk. Nie ruszało go to, że sparzył sobie język. Nic go nie ruszało.
Zadzwonił jego telefon.
— Harry Styles, słucham?
— Louelle Millford. Nie wiedziałam, że jesteś taki oficjalny.
— Lou! — wyraźnie się ożywił. — Co u ciebie?
Lou była jedną z niewielu osób, z którymi Harry był w stanie rozmawiać.
— Nieźle nawet, Michael jest kochany, a ja mam świetne nowiny!
— Mów, mów!
— Za kilka miesięcy spodziewaj się małej Lou!
— Gratulacje! Skąd wiesz, że to nie Lusiek?
— Kobieca intuicja. Mam dla ciebie zaproszenie na ślub, już wysłane, ale teraz uprzedzam. Możesz kogoś zabrać, tylko żeby nie była ładniejsza ode mnie. – Lou roześmiała się perliście.
—Nie znajdę nikogo takiego po Lilie...
Niechcący sprawiła, że Harry'emu znowu zrobiło się przykro.
— O nie! Zostawiła cię, bez słowa, więc nie była ciebie warta. Poza tym, ona wcale nie była ode mnie ładniejsza! — roześmiała się, wywołując tym samym na jego twarzy uśmiech. — Dobrze, muszę już kończyć. Znajdź sobie kogoś, ciężko się na ciebie patrzy, takiego przygnębionego. Masz jeszcze kilka miesięcy. Rzucę wtedy wianek tak, żeby to ona go złapała.
Po drugiej stronie telefonu ktoś krzyknął "Cześć, Harry!".
— Pozdrów ode mnie Michaela...
— Jasne. Papa.
— Cześć...
Podłączył telefon do ładowarki, dopił herbatę. Wstawił kubek do zlewu, po czym poszedł do swojej sypialni. Walnął się na łóżko, położył jedną dłoń na brzuchu, a drugą za głową.
Po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni szczerze się uśmiechnął. Uwielbiał Louelle, Michael był jego przyjacielem i po prostu cieszył się ich szczęściem. Spodziewali się dziecka, byli zakochani...
Uwielbiał to, ale z drugiej strony okrutnie im zazdrościł. Chciał kochać kogoś, jak Lou kochała Michaela i czuć się tak kochanym, jak Lou przez Michaela. Nawet gdyby chciał, nie miał by u dziewczyny żadnych szans. U chłopaka też nie. Nie przeszkadzało mu to, jednak chętnie powtórzyłby ich sukces w swoim życiu. W tle leciała dobrze znana mu melodia 'The City'. Wstał i poszedł do przedpokoju po swoją torbę. Wrócił z nią do salonu i usiadł na sofie - prowadzenie własnej firmy wiązało się czasami z pracą w domu. Był architektem i robił to, co lubił, dodatkowo na tym zarabiając. Praca pozwalała mu odpocząć od rzeczywistości. A to było mu teraz najbardziej potrzebne...
Z torby wypadł list zabrany ze skrzynki na klatce, ale Harry już tego nie zauważył.
/////
1130 słów i nowy przerywniczek, dziękuję za uwagę, lecę pisać dalej i ogarniać rozdzialik z postaciami
All the love,
Avsie
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top