10_

Patrzył uważnie na jego dłonie. Poruszały się dość zgrabnie, Krzyś nie gestykulował jak narwaniec, za to sięgał co jakiś czas do kieszeni i pozostawał w takiej pozycji przez długie minuty, zawieszony w przestrzeni, jak dym papierosa. Miał bardzo ładne dłonie, więc może chował je przed zimnem, tym samym przed wzrokiem Janka, który tym razem nie pragnął ich rysować.

Z jakiegoś powodu pragnął je trzymać.

Szli ulicami, rozmawiając o czymś, chyba o tym co składało się na ich życie.

— O czym myślisz? — zapytał Krzyś po dłuższej ciszy.

Nie zmierzali do żadnego konkretnego miejsca, jedynie wychładzali się w labiryncie zakrętów i krawężników obrośniętych ścianami budynków, których adresów nie znali.

— Chyba o tym, czy w innych okolicznościach też chciałbyś się ze mną spotkać.

Krzyś mruknął w zastanowieniu. Jak zwykle miał na sobie tą samą dżinsową kurtkę, na której włóknach zatrzymywały się pojedyncze płatki śniegu. Janek nie miał w zwyczaju ubierać się adekwatnie do pogody i gdy tylko wyszli sobie na spotkanie, Krzyś zdjął swój szalik i owinął nim troskliwie szyję chłopaka. Oczywiście Janka przyprawiło to o usilne poczucie oburzenia i wstydu, ale Krzyś szalika z powrotem nie chciał. Mógł wysłać Janka do mieszkania po coś cieplejszego do ubrania, ale prawdopodobnie wiedział, że mogliby wtedy przekomarzać się o to godzinami. Więc Janek uległ. I teraz spacerowali, a śnieg układał się w jasnych lokach Janka. 

— Jakie mogą być inne okoliczności? — zapytał w końcu szatyn, przechodząc przez otwarte bramy parku.

Janek nie znał dobrze wszystkich tych ścieżek, nie wychodził tak często z domu. Nie byli daleko od swojej ulicy, ale ogrom przestrzeni innej niż miejska, szara, chłodna, przytłoczyła go. 

— Gdybyśmy nigdy nie widzieli swoich twarzy. Gdybyś zobaczył moje rysunki w Internecie...

— Chętnie je zobaczę.

Kłamstwo, kłamstwo!

— Na razie pracuję nad teczką do portfolio - i nie pokazuję nic. — Ostatniej myśli nie wypowiedział na głos. 

Mężczyzna nie odpowiedział, jedynie spojrzał naprzód nich i zmienił temat:

— Chcesz pojeździć ze mną na łyżwach?

Popękana betonowa ścieżka prowadziła do małego placyku w centrum parku. Ustawione tam lodowisko było oblężone przez ludzi. Słychać było zbyt głośną muzykę i śmiechy. Płacz dziecka. Czuć było zapach gorącej czekolady, Jankowi zrobiło się słabo. Nie przepadał za czymkolwiek, co wymagało od niego utrzymywania się na zabójczym gruncie, ale coś w tamtym momencie przyćmiło jego lęk i kiwnął głową. Ślepo podążał za Krzysiem. Słuchał jego poleceń i grzecznie stał u jego boku. Bezpieczny, cichy. 

Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz był na lodzie i cały proces kupowania biletów, wypożyczenia i założenia łyżew, wykonał jak cień Krzysia, zupełnie automatycznie. Mężczyzna nawet uklęknął przed nim i pomógł mu zapiąć porządnie łyżwy, z czym jasnowłosy miał kłopot. Jego uwaga odwrócona była od teraźniejszości przez czubek głowy Krzysia i jego czoło, piękne czoło godne składania na nich pocałunków oraz przez próbę przypominania sobie, czy kiedykolwiek w ogóle nauczył się jeździć na łyżwach.

— Janek — głos Krzysia ściągnął go na ziemię, a raczej na lód, na który upadł.

— Wszystko w porządku? Umiesz jeździć na łyżwach? Nie zrobiłeś nawet kroku. — Krzyś był jednocześnie zmartwiony i rozbawiony, co było dość rzadkim połączeniem. Chyba po prostu nie wiedział, jak ma się zachować.

Chwycił zmarzniętą dłoń Janka i ucałował w geście tak naturalnym, że nasz Janek nawet nie zdążył się nim przejąć, bo już był podnoszony do pionu. Podtrzymywany cały czas, spojrzał w oczy Krzysia, teraz bliższemu niż kiedykolwiek.

— Chyba... nie — wyjąkał, bo żadnego pierwszego razu nie mógł sobie przypomnieć. 

— Okej, a chcesz się nauczyć?

Krzyś chwycił obie jego dłonie. Odpowiedź sama przyszła na usta Janka. Był w transie. Był opętany. Jeździł na łyżwach.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top