Cz.9 To jednak nie to...
Wykonane przez Misuki Kanade
----
-Moż...esz mnie...zaprowad...zić do...Flowey'go?- Zapytała uśmiechnięta
Frisk, trzymająca kościste ręce Sans'a.
-Jasne. Papyrus mi mówił że są w Snowdin.-Powiedział ściskając jej małe, delikatne rączki.
-To...To tak...daleko...Nie...Nie musisz...-Mówiła nadal uśmiechnięta.
Ah, już byli w Snowdin, naprzeciw wysokiego szkieleta i niewielkiego kwiatka w doniczce.
-Szybko jesteście! Sans, czemu nosisz człowieka?-Zapytał Papyrus, z Flowey'm na dłoniach.
-Długa historia... Bariera zniknęła. -Powiedział ucieszony faktem Sans, kładącn Frisk w pozycji siedzącej, na bliskiej ławce.
-COOOOOOO?! Sans ty lenia kościo! Mogłeś odrazu powiedzieć! Flowey, zostań z nimi! Muszę zrobić ostatnie fotki, spakować się, pochwalić Undyne! Poczekajcie "na dworze"!-Papyrus szybko pobiegł co swojego i jego brata mieszkania.
Przez chwilę trwała cisza, dokładnie do momentu w którym Flowey ją przerwał.
-Tak mi przykro...Mogłem być przy to...Was.-Sans położył doniczkę z nim obok Frisk, która go pogłaskała, uśmiechając się.
-Spox. Tylko teraz trzeba wyprowadzić naszą wybawicielkę na powierzchnie.-
-Tylko...Ah! Zaprowadź mnie do Papyrus'a! Muszę mu coś dać! Poczekajcie przy bramie,albo już poza nią!-
Flowey zniknął za prośbą. Sans go przeteleportował.
-Na nas też czas. Pewnie chcesz pooddychać świeżym powietrzem. Chodźmy.-
Szkielet złapał dziewczynę za rękę i przeniósł się do bramy, obok której stała do niedawno bariera.
-To teraz idziemy. Na powierzchni kupię ci coś do jedzenia, ale najpierw pokaże innym... Jakim bohaterem stałaś się w ciągu kilku dni. Bez ciebie bym teraz gnił w budce. Heh.-
Przeszli przez bramę.
...
...
-S...to...p...-Powiedziała mała upadając na małe żródło światła, na trawie...
-Wszystko gra? Pauza?- Powiedział Sans łapiąc ją i klęcząc na samym środku "postoju".
-S...a...ns....Ja....Ja...Już...Nie mogę...- Powiedziała powoli łapiąc łzy.
-Co ty bredzisz? Jesteśmy w połowie... Dasz radę.-
-Ale...S...ans...Nie....Nie o to...chodzi...Ja nie...mogę...iść dalej...-
Szkielet zaczął się trząść...
-Spokojnie... Dasz radę, zaszłaś za daleko!-
-S...an...s...Mam...pytanie...- Powiedziała uśmiechająca się Frisk.
-Mów. Zawsze cię wysłucham.- Powoli zaczął przytulać dziewczynę.
-Uś...Uśmiechasz...się...?-Słone łzy spływały po jej policzkach.
-Co? Jasne...Przy tobie zawsze... A uśmiecham się zawsze... Bo jesteś zawsze...przy...mnie...-
Frisk poczuła łzy na sobie. Łzy Sans'a który przestał udawać obojętnego do wszystkiego.
Z uśmiechu dziewczynki, powstał bezemocjonalny wyraz twarzy...
Cisza.
...
-Frisk? Hej... Powiedz coś.- Zaczął ją lekko trząść.
-Cokolwiek...-
...
...
/////
-Sans?-
-Tak?-
-Nie umrę, prawda?-
-Już nigdy...-
//////
-S...an...s..?-
-Jezu, Frisk! Nie strasz...! Co takiego?-Powiedział nadal trzęsący się szkielet, który zamknął oczy.
-S...an...s...? Nie...słyszę...ci...ebie...-Wykrztusiła... Jej policzek zamienił się w złoto-żółty zbiornik kwiatów... Drugi też.
Coś jest nie tak.
-Frisk, co ci?-Spojrzał na dziewczynę, którą samą z siebie oblewały kwiaty...
Słyszalne były jęki małej, próbujące coś dopowiedzieć... Ale.
Właśnie. Jej usta zakryły te przeklęte kwiaty... Wszystko. Jej cała skóra była pełna ich.
-Fri...Frisk! Boże! WALCZ Z TYM! Przez gorsze przeszłaś! Jesteśmy na zewnątrz! Nie poddawaj się!-
Chwilę potem jej ręce dotknęły jego zimnych policzków...
Małe, delikatne i trzęsące się...
-D...z...i...ę...k...u...j...ę...-
Jej małe ciało rozsypało się, tysiącami kwiatów. Pozostawiając za sobą kurtkę szkieleta, który patrzał na nią z przerażeniem.
-F...risk? Gdzie jesteś? H...H..Hej...-Zalał się łzami przytulając swoją kurtkę...Czując jeszcze jej ciepło...
Zaczął kopać w kwiatkach... W trawie... Szukał jej.
-Gdzie jesteś?! J...Już koniec zabawy! ... ... Nie zostawiaj mnie! ...
... Nie zostawiaj mnie...-
Sans skulił się mocno przytulając kurtkę...Szlochając w świetle z którego zaczął padać deszcz...
...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top