SHERLOCK HOLMES

Nic więcej.

Żadnego: kochający przyjaciel, syn, brat.

Tylko imię i nazwisko; niepełne imię i nazwisko. Niby niewiele, a tak przytłaczające swoim ogromem. Te dwa, wykute na kamiennej płycie słowa wyrażały więcej, niż tysiące innych, nic nie znaczących w tej chwili wyrazów. Mogliby równie dobrze wydrążyć całą biografię, a i tak niczego by to nie zmieniło. Są chwilę, które nigdy nie wrócą i jedynie w pamięci trwać będą wiecznie.

Mężczyzna przejechał palcami po chłodnym nagrobku i westchnął cicho, przymykając oczy. Widział go. Uporczywie siedział w jego umyśle - każdy najdrobniejszy szczegół twarzy, sylwetki. Dokładnie pamiętał, jak zmieniał się z biegiem czasu, jak dorastał.

Mały, buszujący w zbożu chłopiec, w głupiutkiej, pirackiej czapce na czubku głowy.





– Myc! Patrz, tęcza spadała! – zawołał rozradowany chłopiec i z dziecięcym zafascynowaniem wskazał drobnym paluszkiem na plamę benzyny na ulicy.

– Bzdura. Nie bądź niemądry – mruknął tylko starszy, umiejętnie kryjąc rodzący się na jego twarzy uśmiech.

Poczochrał dłonią ciemne loczki malca, dobrze wiedząc, że jak zwykle wywoła to u braciszka salwę protestów. Sherlock, mimo swojego młodego wieku nigdy nie przepadał, gdy odnoszono się do niego w zbyt protekcjonalny sposób.

– Mycroft, przestań! – jęknął młodszy z Holmesów i zmarszczył z niezadowoleniem nosek, posyłając mężczyźnie rozgniewane spojrzenie.

– Złość piękności szkodzi, braciszku.

– Martw się o siebie, ty chodząca kupo tłuszczu! – burknął  pod nosem chłopiec i ostentacyjnie tupiąc szczupłymi nogami, przyspieszył tępo marszu, zwiększając dystans między nimi.





Słone łzy zaczęły spływać po napiętej skórze twarzy. Mina wciąż pozostawała wyprana z wszelkich emocji, ale przekrwione oczy zdradzały wszytko; całą okrutną prawdę. Mycroft Holmes nie był maszyną. Ba! Nie był nawet socjopatą i jak każdą ludzką istotę obciążały go rzeczy takie jak poczucie winy, czy miłość.

Czy to nie absurdalne, że wspomnienia o dobrych czasach, potrafią częściej doprowadzić do łez, niż wspomnienia o tych złych?

Mężczyzna sięgnął do kieszeni marynarki po kolejnego papierosa i drżącą dłonią zbliżył zapalniczkę do skręta. Chwile później zaciągał się już tytoniowym dymem i powoli wypuszczał powietrze prze rozchylone wargi. Nikotyna była jedyną bliską rzeczą, która mu teraz pozostała - jedyna znajoma. Nie, nie przyjaciółka, bo w końcu zwracał się do niej jedynie w chwilach słabości. Czy tak postępują przyjaciele?





– Nic nie rozumiem – westchnął do siebie malec i podłamany oparł czoło o kuchenny stół, zawalony  przeróżnymi szkolnymi książkami.

– Czego? – zainteresował się Mycroft, który właśnie grzebał w lodowce, poszukując starannie ukrytego przed nim kawałka czekoladowego ciasta.

– Wszystkiego! Skąd mam wiedzieć co głupi autor miał na myśli? To idiotyczne! – oburzył się chłopiec, zamykając z hukiem podręcznik od języka angielskiego i najchętniej rzuciłby nim o ścianę. – Nienawidzę poezji! Jest bez sensu, nic z niej nie rozumiem. Nienawidzę nie rozumieć!

Starszy z Holmesów znalazłszy upragniony podwieczorek, nałożył sobie kolejną porcje kalorii na talerz i ruszył z łakociem w stronę  stołu, przy którym siedział ciemnowłosy. Usiadł  na przeciwko i położył naczynie przed sobą na blacie.

– Kim chciałbyś zostać w przyszłości, Sherlocku? – zapytał w końcu, całkowicie poważnym tonem; bez grama ironii, czy złośliwości.

– Piratem! –  zawołał automatycznie młodszy i dla lepszego efektu założył swoją ukochaną piracką czapkę.   

Mycroft wywrócił oczami.

–  Spróbujmy jeszcze raz. Jakie przedmioty lubisz najbardziej w szkole?  

– Przyrodę – odparł Sherlock po chwili zastanowienia. – Doświadczenia są fajne. Lubię wybuchy i martwe żaby!

– To po co się przejmujesz angielskim? Chrzanić poetów i te wszystkie niezrozumiałe metafory. Ucz się tego, co będzie ci potrzebne w przyszłości, a jak jakiś nauczyciel będzie się czepiał, to już ja sobie z nim pomówię, dobrze?

Chłopczyk tylko kiwną głową na znak, że rozumie, a następnie przeniósł rozmarzony wzrok na czekoladowe ciasto, należące do starszego brata. Myc, jak zwykle dostrzegając jego spojrzenie westchnął cicho i żegnając się w duchu z smakołykiem, przesunął talerz po stole w stronę malca.

– Możesz zjeść, ja już jadłem wcześniej – skłamał i starał się by tembr jego głosu nie zdradzał jakiejkolwiek troski.





Cholera jasna, kurwa mać! Nie powinien umrzeć! Nie powinien, do diabła, umrzeć!

A przynajmniej nie w taki sposób...
nie on.

Dlatego ktoś tak genialny, zginął w tak banalny, żałosny sposób? Że też musiał myśleć akurat wtedy... że też musiał błądzić po pieprzonym pałacu pamięci podczas przejścia na pasach dla pieszych.

Pędzący samochód. Pirat drogowy.

Gdy tylko Mycroft zamykał oczy, widział małego, buszującego w zbożu chłopca, w głupiutkiej, pirackiej czapce na czubku głowy, który nierozważnie biegł w stronę ruchliwej ulicy.

Wspomnienia mieszały się z rzeczywistością, a ten zabijający duszę koszmar nie chciał zniknąć nawet po przebudzeniu.





– Sherlock, stój! – wrzasnął starszy z Holmesów, ale było już za późno.

Słychać szum jeżdżących samochodów i nagle pisk opon, trzask, brzęk tłuczonego szkła, sygnał jadących karetek.

Gapie powoli się rozchodzą, pozostają jedynie rozbite samochody. Odłamki szkła, blachy, krwi.

Niebieski szalik pozbawiony właściciela, ginie pod stopami przechodniów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top