41. Every end is a new beginning.
∆ Piątek 17 grudnia 2038
Cisza, jaka zaległa w salonie po słowach Kamskiego gęstnieje i zaczyna pęcznieć w zaskakującym tempie, rozsadzając od środka głowy wszystkich z wyjątkiem samego Elijaha. On jest po prostu wściekły, rozgoryczony i żądny wyjaśnień od człowieka, który jak się okazało nigdy nie był tym, za kogo się podawał. Od chwili odnalezienia dokumentów, do pojawienia się w domu Manfreda, zdążył przekuć szok w czystą złość, która rośnie, gdy mężczyzna uświadamia sobie, jak bardzo jego młodzieńcze życie mogłoby różnić się od tego, na które był skazany, gdyby Carl potrafił wziąć na siebie odpowiedzialność. Jedną z cech geniusza, jest niewątpliwie szybkie radzenie sobie z emocjami, dlatego teraz może siedzieć w luźnej pozycji i świdrować bez litości twarz ojca, zachowując zimny, cyniczny wyraz twarzy, chociaż w środku wszystko się w nim gotuje.
- No? Nic nie powiesz? A może boisz się, że nie będziesz już w oczach tych maszyn czysty jak łza?
Manfred milczy, bo choć bardzo chciałby coś z siebie wydusić, zażenowanie zaciska mu gardło. Wiedział, że ten dzień prędzej czy później nastąpi. Nie brakowało dużo, żeby stało się to wiele lat temu, gdy uległ wypadkowi. Ustalił niegdyś z Olivią, że ma zdradzić synowi prawdę, gdyby stało się coś, co pozbawi go życia. Jeszcze nie wie, że kobieta zastosowała podobną strategię, bo choć sama wyznała mu prawdę, to zrobiła to dopiero po swojej śmierci. Mężczyzna czuje co prawda pewną ulgę, że ta pilnie strzeżona tajemnica wyszła na jaw, ale wolałby, żeby stało się to w innych okolicznościach. Wolałby po prostu nie musieć mierzyć się z konsekwencjami własnego tchórzostwa, do którego tak ciężko mu się przyznać.
Markus z Jacobem siedzą na sofie cicho, jak myszy pod miotłą. Rzucają ukradkowe spojrzenia na Carla i Kamskiego. Wymieniają między sobą spostrzeżenia telepatycznie, co dzięki braku diod na ich skroniach, pozostaje niezauważone. Choć w tym konkretnym momencie, nawet gdyby całe ich ciała emanowały charakterystycznym dla przetwarzania i przesyłania danych, żółtym kolorem, żaden z mężczyzn nie zwróciłby na to najmniejszej uwagi. Są za bardzo pochłonięci własnymi myślami i emocjami. Syn czeka na słowa wyjaśnienia, a ojciec próbuje pokonać palący wstyd, by mu ich dostarczyć.
- Olivia ci powiedziała? - pyta cicho. Całkowicie retorycznie, z czego zdaje sobie sprawę, jednak chce usłyszeć to od niego.
- Ależ skąd. Człowiek, którego całe dzieciństwo nazywałem ojcem niespodziewanie wstał z grobu i przyszedł mi o tym powiedzieć - kpi. - Matka tak samo jak i ty, nie miała odwagi powiedzieć mi prosto w oczy, że jestem bękartem. Dziś rano dostałem informację o jej śmierci. To przekazał mi lekarz. - Nerwowym ruchem wyciąga z kieszeni płaszcza złożony w równą kostkę list i rzuca go na szachownicę z obrzydzeniem wymalowanym w jego zimnych, błękitnych oczach. Następnie, dokłada do niego włożone w plastikową koszulkę dokumenty potwierdzające ojcostwo Carla.
Wieść o odejściu Olivii Kamski spada na Carla jak grom z jasnego nieba. Czuje, jakby ktoś położył na jego piersi ciężki głaz, blokujący mu możliwość nabrania w płuca każdej, nawet najmniejszej porcji powietrza. Ich znajomość, choć pełna namiętności i pasji, skończyła się dość burzliwie. Nie była też wystarczająco długa, by mogli przywiązać się do siebie na tyle mocno, żeby nie móc bez siebie żyć. To był zaledwie romans, wspólne chwile pokierowane głównie fizycznym przyciąganiem. A jednak, ta tragiczna wieść wpływa na niego wyjątkowo mocno.
Tak mocno, że przez kilkanaście pierwszych sekund jakby nie pojął w pełni słów, które usłyszał. Chcąc dać sobie chwilę na przetrawienie tej informacji, bierze do rąk kartkę i zaczyna czytać.
Pierwsze, co rzuca mu się w oczy, to pismo Olivii, które ani trochę nie zmieniło się mimo upływu lat. Nakreślone przez nią litery są eleganckie, staranne i lekko pochyłe, wręcz kaligraficzne, co od zawsze było jednym z jej znaków rozpoznawczych. Wyraźnie widać, że do przelania swoich słów na papier, kobieta użyła pióra. To również pozostało niezmienne. Podczas ich krótkiego romansu Carl kilkakrotnie widział, jak brunetka nim pisała. Zawsze z niebywałą precyzją, wykonując płynne, pewne ruchy, którym towarzyszył cichy, miły dla ucha odgłos delikatnego drapania papieru przez stalówkę. Niestety, temat listu nie jest równie przyjemny, co wspomnienia Manfreda z tamtego okresu jego życia. Przeczytanie tych kilkunastu przepełnionych smutkiem i wstydem zdań, zajmuje mu niespełna minutę. Kiedy skończy, jeszcze przez chwilę błądzi po tekście, wyłapując z niego pojedyncze słowa, skubiąc niespokojnie róg kartki. Na wyniki testów rzuca tylko szybkie spojrzenie. Zna je przecież doskonale.
Kiedy poczuje się na siłach do wykrztuszenia z siebie jakichkolwiek słów, Elijah jest już mocno zniecierpliwiony, co potrafi dostrzec jedynie Carl. Siedzące kawałek dalej androidy widzą zimną, nienaturalnie spokojną maskę, czyli standardowy wyraz twarzy mężczyzny. Gdyby tak samo jak oni był mechanicznym człowiekiem, do tego nieobudzonym, można byłoby przypuszczać, że nieskalany najmniejszą nawet emocją grymas, jest jego domyślną miną.
- Czy Olivia... - Głos Manfreda jest matowy i kompletnie do niego niepasujący. Odchrząkuje, chcąc kupić tym sobie jeszcze kilka sekund i sprawić, by struny głosowe zaczęły wreszcie z nim współpracować. - Co się wydarzyło? Wypadek? Choroba?
- Nie przyjechałem tu rozmawiać o przyczynach zgonu mojej matki. Chcę, żebyś prosto w twarz powiedział mi, co powstrzymywało cię przed powiedzeniem mi prawdy. Dlaczego pozwoliłeś, żeby wychowywał mnie mężczyzna na poziomie człowieka pierwotnego, bojący się postępu i reagujący alergią na to, że nie każdy ma w życiu takie plany, jak on?
- Znowu to robisz - burczy z bolesnym westchnieniem. - Znowu sprowadzasz wszystko do siebie. Możesz chyba powiedzieć mi co się stało kobiecie z którą kiedyś coś mnie łączyło?
- Nie dajesz mi wyboru - odpowiada. Jego twarz przybiera sztucznie przepraszający grymas. - Muszę kierować tę rozmowę na moje tory, inaczej niczego się od ciebie nie dowiem. Ale skoro już musisz wiedzieć, to chorowała na AIDS. Dopadła ją jakaś infekcja, a organizm okazał się zbyt słaby, by się z nią uporać. Zanim zaczniesz oskarżać mnie o milczenie, wiedz, że kiedy matka mówiła mi o tym kilka dni temu, nie prosiła, żebym informował cię o jej stanie.
Manfred czuje, jakby paraliż rozniósł się z nóg na całe jego ciało. Medycyna nie jest już na poziomie sprzed kilkunastu, czy nawet kilku lat. Leki i metody terapii stwarzają w tym momencie cierpiącym na tę okropną chorobę ludziom ogromne szanse na długie i dobre życie, nawet, jeśli diagnoza nie zostanie postawiona nad wyraz szybko. Skoro Olivia okazała się zbyt słaba, by pokonać zwyczajną infekcję, to może oznaczać, że nie zadbała o siebie. A dlaczego tak się stało? To najpewniej pozostanie dla Carla tajemnicą i choć ma swoją teorię na ten temat, nie planuje omawiać jej z Elijahem. Mają bowiem inny problem do przedyskutowania.
Rzuca jeszcze jedno, szybkie spojrzenie w stronę siedzących na sofie androidów. Nie wydają się nastawieni do niego negatywnie po tym, co przed chwilą usłyszeli, co mężczyzna przyjmuje z ulgą. Obecność zwłaszcza Jacoba, działa na niego kojąco, bo wie, że gdyby stres zaczął przejmować nad nim kontrolę, obok jest lekarz. Natomiast Markus... On bez dwóch zdań ruszy na pomoc, gdyby Elijah nie dał rady utrzymać swoich emocji na wodzy.
Jednak zarówno Carl, jak i Jacob liczą, że RK200 nie będzie musiał prezentować swoich kontrowersyjnych umiejętności.
- Rozumiem... - Kiwa głową. - Dasz mi znać o pogrzebie?
- Tym wedle ostatniej woli matki zajmuje się jej sąsiadka, więc nie wiem, czy sam się o nim dowiem - mruczy. - Babsko mnie nienawidzi i obwinia o cały bajzel, jaki zrobił się w domu po założeniu firmy. Najpewniej nic mi nie powie, dlatego nie marnujmy proszę mojego czasu i przejdźmy do meritum. - To mówiąc zsuwa się nieco na krześle, przyjmując jeszcze luźniejszą pozycję, zakłada niedbale nogę za nogę i splata palce dłoni na opartej o kolano kostce, wcześniej rozkładając dłonie na boki, oddając mu tym gestem głos. - Słucham. Co masz mi do powiedzenia?
Senior bierze głęboki wdech przez nos. Robi to powoli, wyobrażając sobie, że nabrane w płuca powietrze wypełnia każdy zakamarek jego ciała. Kiedy na początku jego znajomości z RK300 android powiedział mu, że w stresujących sytuacjach bardzo ważne jest spokojne, miarowe oddychanie, nie brał jego słów poważnie. Raczej krzywił się z irytacji, sądząc, że najlepsze na wyciszenie są leki, ewentualnie jedna, lub dwie szklaneczki whisky. Tymczasem okazuje się, że kontrola oddechu pomaga w opanowaniu się na tyle, by przestać odczuwać nieprzyjemne drżenia serca i żołądka. Otwierając usta, kątem oka spogląda w lewo. Markus i Jacob patrzą na siebie, a płynnie zmieniające się wyrazy ich twarzy sugerują, że porozumiewają się ze sobą telepatycznie. W końcu, starszy RK niechętnie kiwa głową i wstaje, ale zanim zdąży się wyprostować, Carl zatrzymuje go dyskretnym ruchem dłoni. Mruga porozumiewawczo, prosząc, by zostali. Skoro wszystkie karty mają zostać dziś odkryte, androidy, jako najbliższe mu osoby, powinny być tego częścią.
- Zacznijmy od tego, że Olivia nie jest moją kuzynką Wymyśliliśmy to, żeby uwiarygodnić nasze kłamstwo. Kiedy poznałem twoją mamę, żadne z nas nie myślało o poważnym związku, zobowiązaniach, ani tym bardziej o dzieciach. Chcieliśmy się bawić i korzystać z życia, a ponieważ nasze plany pokrywały się ze sobą, prędko odnaleźliśmy wspólny język. - Mężczyzna wyraźnie widzi, że Elijah przewraca ze zniecierpliwienia oczami, ale nie zamierza snuć tej opowieści na skróty. Skoro jego syn tak bardzo chce usłyszeć prawdę, dostanie po co przyszedł. Pozna całą historię od samego jej początku. Ze szczegółami. - Obaj jesteśmy dorośli, więc nie będę mydlił ci oczu bajeczkami o wielkiej miłości pokonanej przez prozę życia. Między mną a Olivią było pożądanie, seks i trochę pieniędzy, kiedy zabierałem ją na krótkie wyjazdy i do eleganckich restauracji. W każdym razie tak to wyglądało z mojej strony.
- Albo kompletnie nie zrozumiałeś tego, co do ciebie powiedziałem, albo się nad tym nie skupiłeś. - Kamski wchodzi mu w słowo znużonym, smętnym tonem. - Mnie nie interesuje wasza historia. Mam gdzieś to wszystko, co działo się przed moim przyjściem na świat. Chcę się tylko dowiedzieć, dlaczego spokojnie patrzyłeś, jak Benedict praktykował na mnie swoje idiotyczne metody wychowania.
- Mogę w ogóle przestać mówić, skoro tak ci się spieszy. - Wzrusza ramionami, na moment odwracając wzrok w stronę wychodzącego na zaśnieżony ogród okna. - Jeżeli chcesz wyjaśnień, to je dostaniesz, ale tym razem, dla odmiany będziemy rozmawiali po mojemu. Jeżeli ci to nie odpowiada, droga wolna. Wiesz, gdzie są drzwi.
Nieco ostrzejszy ton Carla nie wywiera na Elijahu co prawda większego wrażenia, ale daje do zrozumienia, że jeśli nie wysłucha wszystkiego, co ojciec chce mu powiedzieć, nie dowie się tej najważniejszej rzeczy, po którą tu przyjechał. Musi więc zacisnąć zęby i czekać, aż dotrą do meritum, czyli do chwili, gdzie jego matka zorientowała się, że jest w ciąży. Tym razem nie uda mu się wyciągnąć od niego informacji na własnych zasadach, co niezwykle potęguje jego już i tak dużą irytację.
Malarz z kolei nie zamierza po raz kolejny odpuścić i pozwolić, by syn traktował go jak kukiełkę, której sznurki są w jego rękach. Tym razem, Elijah musi poskromić swoje napompowane do niebotycznych rozmiarów ego i jakoś pogodzić się ze świadomością, że prawdopodobnie pierwszy raz w swoim dorosłym życiu nie jest tym, który sprawuje pełną kontrolę nad wszystkimi osobami w pomieszczeniu. Jeżeli jednak to wciąż okaże się dla niego zbyt trudne, Manfred bez wahania każe mu wyjść. Bo chociaż ma wyrzuty sumienia, że żadnego ze swoich synów nie potrafił wychować tak, jak zrobiłby to każdy dobry, odpowiedzialny ojciec, to Elijah również nie jest człowiekiem bez winy i po wszystkich okropieństwach jakich się dopuścił, nadszedł wreszcie czas, żeby przestać odpuszczać dla przysłowiowego, świętego spokoju.
- Dobrze. Mów dalej - warczy, poruszając się niespokojnie na krześle.
- Dziękuję, Elijah. Jesteś dziś wyjątkowo łaskawy.
Kpiący ton seniora, a zwłaszcza złość malująca się na twarzy geniusza powoduje, że z gardła Markusa wyrywa się cichutkie parsknięcie. Siedzący obok niego Jacob szturcha lekko ramię androida, choć po jego ustach również błąka się uśmiech. Widok wielkiego, tajemniczego pana Kamskiego, mającego się za chodzącego po ziemi Boga, który siedzi cicho jak mysz pod miotłą i nie jest w stanie po raz kolejny zdominować Carla, jest dla nich wart każdych pieniędzy.
- Pewnego dnia, Olivia przyszła do mnie dziwnie pobudzona. Oczy jej błyszczały, była rozemocjonowana i promienna, a ja nie mogłem nawet podejrzewać, jaką wieść mi przyniosła...
∆ 36 lat wcześniej ∆
Okazała rezydencja stojąca przy Lafayette Avenue 8941, przekonała do siebie Carla Manfreda już od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył. Choć teren wokół niej, jak i sam budynek aż krzyczał o generalny remont, oczami swojej bujnej wyobraźni, malarz tworzył wizje wymarzonego azylu, gdzie mógłby schować się przed całym światem i spędzać większość czasu na malowaniu.
Podróżowanie po świecie i ciągłe życie na walizkach zaczynało go nudzić. Gdy tylko pomyślał, że mógłby na stałe osiedlić się w jednym miejscu, od razu wybrał Detroit. To miasto w którym się urodził, dorastał i zdobył sławę oraz uznanie. Nigdy nie był najbardziej sentymentalnym gościem na świecie, ale gdzieś w głębi serca i duszy od zawsze wiedział, że jeżeli kiedykolwiek przyjdzie czas, kiedy zapragnie znaleźć swoje miejsce na ziemi, będzie to właśnie to miasto. Nie spodziewał się, że pierwsze myśli o stałym miejscu nawiedzą go w wieku trzydziestu dziewięciu lat.
Jednak tak się stało. Willa, która tak bardzo go urzekła, prędko weszła w jego posiadanie. Manfred wydał mnóstwo pieniędzy, by parcela, jak i wnętrze domu wyglądały dokładnie tak, jak sobie wymarzył. I tak, po miesiącach prac, które dla mężczyzny okazały się niemal jak lata, otoczenie domu stało się uporządkowane i schludne, jednak ze względu na zimową porę, trzeba czekać, żeby drzewa, krzewy, zielony dywan trawy i mała, elegancka fontanna, mogły ukazać swoje piękno w całej okazałości, choć biała, zimowa sceneria również ma swój niepowtarzalny urok. Przykryta mroźnym puchem parcela, wygląda jak żywcem wyjęta z magicznej, baśniowej krainy.
Carl krząta się po pracowni, układając przybory do malowania w zrozumiałym tylko dla niego szyku. Każdy inny człowiek, widząc uginające się pod ciężarem farb, palet, szkicowników, płócien, oraz mnóstwa innych rzeczy półki, stwierdziłby, że ma przed sobą gigantyczny bałagan, jednak malarz potrafi w całym tym rozgardiaszu bez zastanowienia zlokalizować każdy przedmiot, którego akurat potrzebuje.
Wyciąga rękę po schowane w eleganckim futerale ołówki, gdy jego uszu dobiega dźwięk dzwonka. Mężczyzna wydaje z siebie cichy pomruk, podejrzewając, że kolejny raz, jakiś wyjątkowo upierdliwy dziennikarz postanowił złożyć mu niechcianą wizytę. Złorzecząc pod nosem, zbliża się do drzwi, układając w głowie krótką przemowę, którą odstraszy natrętnego pismaka, ale gdy za szybą zobaczy stojącą na progu Olivię, momentalnie łagodnieje. Jej pełne usta umalowane bordową szminką rozciągają się w szerokim uśmiechu, gdy Carl otworzy drzwi. Wpuszcza brunetkę do środka i przyciąga do siebie, nie dając jej nawet chwili na zdjęcie płaszcza. Perlisty śmiech kobiety wypełnia jeszcze nie do końca urządzony hol, gdy obracają się razem tanecznym krokiem wokół jego osi. Tworzący się wokół nich ruch powietrza podsuwa pod nos Carla woń jej perfum. Wdycha ją zachłannie, przymykając oczy, bo właśnie ten zapach najbardziej na niej lubi. Orientalny, słodki, ale nie mdły z subtelną, pikantną nutą różowego pieprzu.
- Czy życzy sobie pani czegoś do picia? - pyta żartobliwym tonem, czekając, aż rozepnie guziki płaszcza, by pomóc jej go zdjąć i odwiesić na haczyk. - Pozwolę sobie nieśmiało zasugerować, że mam w swojej ofercie wyśmienite, czerwone wino.
- Nie, żadnego wina z dwóch powodów - mówi, zaciskając palce na małej, lakierowanej kopertówce w kolorze brudnego różu. - Po pierwsze, przez różnice w gustach. Ja piję słodkie, a u ciebie są same półwytrawne...
- A po drugie? - pyta, gdy milczenie Olivii przeciąga się. Kąciki ust kobiety drgają, gdy zaciska wargi, jakby za wszelką cenę nie chciała pozwolić sobie na szerszy uśmiech.
- Może usiądziemy? To nie jest temat, który powinniśmy omawiać stojąc przy drzwiach.
Carl, nie mając pojęcia czego ma dotyczyć ta najwidoczniej poważna sprawa, lekkim ruchem wskazuje jej prowadzące do salonu drzwi. Olivia od razu siada na sofie i prosi Carla o szklankę wody. Czekając, aż mężczyzna wróci z kuchni, próbuje opanować swoje podekscytowanie. Przecież nie wie, jak Carl zareaguje na wieść, że za kilka miesięcy na świecie pojawi się jego dziecko. Obawia się, bo mieli zupełnie inny plan na tę relację, a jej uczucia do Manfreda od jakiegoś czasu rosną i nabierają głębi. Nie tak miało być. Miała ich łączyć tylko zabawa i seks, nie było mowy o żadnym przywiązaniu, a tymczasem im więcej czasu kobieta spędza w jego towarzystwie, im lepiej go poznaje, tym bardziej liczy, że wiadomość o potomku spowoduje, że malarz, tak samo jak ona, wywróci do góry nogami swój system wartości. Bo mając świadomość, że w jej ciele twarzy się zupełnie nowe życie, nowy człowiek, kobieta niemalże natychmiastowo podjęła decyzję o zerwaniu z dotychczasowym życiem. Tego samego oczekuje od swojego partnera i choć wie, że robi to o wiele za wcześnie, nie może powstrzymać się przed snuciem wizji, gdzie wychowują razem dziecko w tym wspaniałym, eleganckim domu, już nie jako partnerzy do zabawy, ale do życia.
- Proszę. - Szatyn kładzie na lśniącym stoliku kawowym kryształową szklankę pełną wody. Siada tuż obok brunetki, cierpliwie czekając, aż weźmie kilka dość dużych łyków. Gdy odłoży naczynie, Carl próbuje ją objąć, ale Olivia unosi dłoń, powstrzymując go przed tym. Jest zaskoczony, a z każdą kolejną chwilą, wzmaga w nim niepewność. - Kruszyno, powiedz coś, bo zaczynam się niepokoić.
- Niepotrzebnie - odpowiada z uśmiechem, kładąc dłoń na jego leżącej na oparciu sofy ręce. - Zbierałam się do tej rozmowy od blisko miesiąca i... to dlatego nie miałam ostatnio dla ciebie czasu.
Manfred spina się, bo tajemniczość partnerki jest zastanawiająca. Rzeczywiście, ostatnio ich spotkania należały raczej do rzadkości, a jeśli już się odbywały, polegały głównie na spacerach, albo wyjściach do kina. Olivii zdarzało się czuć nie najlepiej, dlatego gdyby nie jej roześmiane oczy, Carl podejrzewałby, że przyszła powiedzieć mu o chorobie, lub jakiejś dolegliwości, która ją dopadła. Jednak ta promienność, te błyszczące, błękitne tęczówki kompletnie nie pasują mu do tego typu wiadomości.
Po chwili ciszy, na jego głowę spada bomba.
- Nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć, ale chyba im prościej, tym lepiej... - Przesuwa swoją rękę, by spleść ich dłonie w mocnym uścisku. - Jestem w ciąży.
W pierwszej chwili mężczyzna odnosi wrażenie, jakby wszystkie jego narządy wewnętrzne zostały zastąpione przez lodowe bryły. Zwłaszcza żołądek, który dodatkowo nieprzyjemnie kurczy się, kiedy sens słów brunetki staje się w pełni zrozumiały, a jej mina w żadnym wypadku nie wskazuje, że to jakiś wyjątkowo kiepski żart.
Ciąża. Dziecko. Nowe życie. Odpowiedzialność, zobowiązanie, nieprzespane noce, brudne pieluchy i nieodwołalny, definitywny koniec wolności. Carl może odmówić sobie wielu rzeczy, jednak wolność w żadnym wypadku nie jest jedną z nich. Tymczasem, jego partnerka z którą mieli na jasnych dla obu stron zasadach miło spędzać czas, wyznaje mu, że za kilka miesięcy na świecie pojawi się człowiek, do którego powstania się przyczynił.
To nie miało tak wyglądać, ciąża nigdy nie wchodziła w grę. Przecież się zabezpieczali, nigdy nie szli do łóżka bez stuprocentowej pewności, że zachowali wszelakie środki ostrożności.
W tym momencie, jego umysł zostaje nagle zaatakowany przez pewne wspomnienie, przez które twarz zalewa mu fala gorąca. Chce mu się śmiać, płakać i walić głową w ścianę. Naraz.
Ten jeden raz. Jeden, cholerny raz, gdy wrócili do hotelu po wystawie, na której było zaprezentowanych kilka obrazów Manfreda, byli lekko podchmieleni. W pokoju, zanim zaczęli się kochać, wypili jeszcze sporo szampana, po którym... pewne rzeczy przestały mieć znaczenie. Liczyło się już tylko, żeby jak najszybciej rozładować rosnące między nimi przez cały wieczór napięcie. Użycie prezerwatywy było ostatnim, o czym wtedy myśleli. Olivia zarzekała się, że bierze tabletki, ale najwidoczniej ten niespodziewany gość, który w tym momencie jest zaledwie zlepkiem komórek, postanowił nic sobie z tego nie robić i sprawić niespodziankę. Niekoniecznie pożądaną.
Wystarczyła jedna chwila. Szczeniacki błąd rodem z opowieści o zakochanych w sobie bez pamięci nastolatkach, żeby życie ich obojga zostało mocno pokomplikowane.
- Nic nie powiesz? - Cisza zostaje przerwana przez brunetkę, która nie jest już tak rozanielona, jak jeszcze chwilę wcześniej. Teraz, jej twarz pokrywa zmartwiony grymas, pogłębiający się przez brak reakcji ze strony mężczyzny. - Carl, przecież to... To wspaniałe! Razem powołaliśmy do życia nową istotę.
- Nigdy nie wypowiadałaś się na temat dzieci z takim entuzjazmem - zauważa, puszczając jej dłoń, by wstać i podejść do barku. Tam, nalewa do kieliszka odrobinę wina o głębokim, burgundowym kolorze. - Nie chciałaś ich i powtarzałaś, że twoja wyobraźnia jest zbyt mała, żebyś mogła zobaczyć w niej siebie, jako matkę.
- Tak, to prawda, ale najwidoczniej magiczny instynkt macierzyński, o którym tyle się nasłuchałam, rzeczywiście istnieje - tłumaczy. - Sam widzisz, jaką ta maleńka istotka ma moc. Wystarczyło, że dowiedziałam się o jej istnieniu i już kocham ją bezwarunkowo i całym sercem. Chcę wiedzieć, do kogo z nas będzie podobna, jaki wykształci charakter, co będzie lubić, a czego nie, co osiągnie w życiu... - milknie na moment, gdy Carl jednym haustem opróżnia kieliszek, po czym natychmiast go uzupełnia. - Ty tak nie masz?
Nie ma. Cała ta otoczka, skupiająca się wokół rodzicielstwa, po prostu na niego nie działa i teraz musi zastanowić się, jak powiedzieć o tym Olivii, żeby jej nie urazić, bo decyzję podjął już dawno temu. Nie chce mieć dzieci. Nie potrafi z nimi rozmawiać i zawsze jest wyjątkowo zakłopotany, gdy znajduje się w pobliżu gaworzącego niemowlęcia, czy gadającego bez przerwy kilkulatka. Na widok małego człowieka nie reaguje zachwytem, ani wzruszeniem, a wizja wychowywania własnego dziecka i wszystkich powiązanych z tym niedogodności i wyrzeczeń, powoduje u niego mdłości.
Ale jak powiedzieć o tym kobiecie, która nosi w sobie istotę powołaną do życia również z jego powodu? I która wydaje się być tym faktem prawdziwie, szczerze szczęśliwa?
- Carl? Czemu nic nie mówisz?
"Bo nie wiem co" - odpowiada w myślach.
- Zastanawiam się, jak mogło do tego dojść - mówi w końcu. - Zawsze zabezpieczaliśmy się podwójnie. Tylko raz zapomniałem o prezerwatywie, ale ty podobno brałaś tabletki, więc... jak?
Olivia marszczy gęste, ciemne brwi.
- Jakie to ma znaczenie? Stało się. Los wie, co robi, najwidoczniej... Najwidoczniej jesteśmy dobrym materiałem na rodziców.
- Nie poznaję cię - mruczy, krążąc niespokojnie wokół barku. - Ty, taka racjonalna, twardo stąpająca po ziemi kobieta, wierzysz w zrządzenia losu? Przeznaczenie?
- Ludzie czasami się zmieniają. Ty powinieneś rozumieć to najlepiej, jesteś w końcu artystą, osobą z ponadprzeciętną wrażliwością. - Odruchowo kładzie dłonie na swoim jeszcze płaskim brzuchu, gdy wbija w Carla spojrzenie przywodzące na myśl przerażoną sarnę. Szatyn unika jej oczu, wpatrując się uparcie w wino, które znika z kieliszka w zaskakującym tempie.
A wszystko wskazuje na to, że równie szybko zostanie opróżniona cała butelka. Albo dwie.
- Ja cię kompletnie nie rozumiem... - wzdycha kobieta. Kręci głową, jednocześnie obejmując ją dłońmi, a jej oczy w odcieniu zimnego błękitu przeskakują z kieliszka na znajdującą się tuż nad nim butelkę z której równym strumieniem wypływa czerwony trunek. - Przychodzę do ciebie z przepiękną nowiną, która całkowicie odmieni nasze życie, a ty sprawiasz wrażenie, jakbyś był załamany. Nie, co ja mówię... Wyglądasz, jakby wiadomość o ciąży zniszczyła twój świat! Powiedz mi, Carl, ale tak szczerze, czy ty w ogóle chcesz tego dziecka?
Nadszedł moment prawdy. Brutalnej szczerości, która najpewniej okaże się dla Olivii silnym ciosem, jednak Manfred wbrew temu, co mogłoby się wydawać, ma do niej szacunek i zdecydowanie woli jasno określić swoje stanowisko, niż oszukiwać i udawać oszalałego z radości, przyszłego ojca.
- Od samego początku naszej znajomości wiedziałaś, czego chcę, a czego nie - zaczyna ostrożnie, przechadzając się po kilka kroków tam i z powrotem w pobliżu minibarku na kółkach. - Zawsze powtarzałem, że nie interesują mnie zobowiązania. Ja się do nich po prostu nie nadaję, wolność i niezależność cenię sobie ponad wszystko. Nie zrezygnuję z niej pod żadnym pozorem, musisz być tego świadoma.
Olivia odrzuca małą torebkę na przeciwległy kraniec sofy, a rysy jej twarzy stają się ostre od buzujących w niej emocji. Carlowi udało się obrócić w proch jej dobry nastrój zaledwie kilkunastoma słowami, ale nie to jest najgorsze. O wiele bardziej martwi ją, że wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerują jej konieczność dźwigania na barkach smutnego i wyczerpującego, samotnego macierzyństwa.
Serce krzyczy, żeby schowała dumę w kieszeń i błagała mężczyznę, by jeszcze raz przemyślał swoją decyzję, żeby zlitował się nad nią i ich dzieckiem.
I pewnie by to zrobiła, gdyby nie honor, spychający na bok niektóre emocje. Oraz potęgująca przez buzujące hormony złość.
- To co ja mam według ciebie zrobić? Usunąć ciążę? A może oddać dziecko obcym ludziom zaraz po porodzie, żeby pan artysta malarz nie miał problemu i mógł dalej żyć w całkowitej beztrosce?! Tego chcesz?!
Carl nie raz i nie dwa słyszał od swoich żonatych kolegów, że w czasie ciąży kobiety stają się przewrażliwione i drażliwe, a umiejętność chłodnej, logicznej oceny wielu sytuacji, zostaje poważnie zaburzona. Pierwszy raz widzi to na własne oczy, ale impulsywna reakcja Olivii tylko utwierdza go w przekonaniu, że nie ma na świecie takiej siły, która zmusiłaby go do znoszenia podobnych humorków na co dzień.
- Ty właśnie oszalałaś, czy to po prostu te słynne, ciążowe chimery?
Kobieta doskakuje do niego w ułamku sekundy i bez zastanowienia wymierza mu mocny policzek. Głowa Manfreda odskakuje na bok, a w kieliszku tworzy się małe tsunami, przez które spora część wina wylewa się na lśniącą, drewnianą podłogę. Malarz rzuca partnerce pełne politowania spojrzenie i rusza w kierunku kuchni, chcąc urwać kilka kawałków ręcznika papierowego, do wytarcia podłogi.
- Nie będziesz odzywał się do mnie w taki sposób, nie życzę sobie tego - syczy Olivia, odprowadzając go wzrokiem. Szatyn nie reaguje. Bez słowa znika za kuchennymi drzwiami i wraca po kilku sekundach.
- A ja nie życzę sobie tak cholerycznych reakcji. Zwłaszcza w moim domu - odpowiada chłodno, od razu zabierając się za ścieranie burgundowej plamy ze starannie wypolerowanego parkietu. - Sam fakt mojej niechęci do dzieci to jeszcze za mało, żebym choćby pomyślał o zmuszaniu cię do pozbycia się ciąży. Jestem rozczarowany, bo nie spodziewałbym się, że podobny kretynizm będzie w stanie przejść ci przez usta.
- Może rzeczywiście trochę mnie poniosło - wzdycha, wracając na swoje miejsce. Przez chwilę milczy, obserwując, jak biały papier zmienia kolor na czerwony, jednak wzburzenie prędko przejmuje nad nią kontrolę, przez co ciężko jej panować nad własnym głosem, który kolejny raz staje się podniesiony. - Ale czy to naprawdę takie dziwne? Przecież ty mówisz o tym dziecku, jakby było jakimś nieszczęściem, przeszkodą... cholernym intruzem! Jak możesz być tak oziębły wobec człowieka w którym płynie twoja krew?
Z głębokim, niemal bolesnym westchnieniem, Manfred podnosi się z kucek i przymyka oczy. Otwiera je dopiero, gdy skończy liczenie od pięciu w dół. Tyle musi mu wystarczyć, by względnie się opanować.
- Nie możesz mieć do mnie pretensji, Olivio. Od samego początku byłem z tobą szczery i jasno określiłem swoje spojrzenie na temat dzieci i rodzicielstwa. - Siada w fotelu, nonszalancko zakładając nogę za nogę. - Wiedziałaś, że nie chcę być ojcem, bo tego nie czuję i nie wyobrażam sobie siebie w takiej roli.
- Ale wtedy, to było tylko jakie gadanie, jałowa dyskusja. Teraz jest inaczej.
- Nie z mojej strony. - Odkłada zwinięty w kulkę kawałek papieru na blat barku i skupia spojrzenie na twarzy brunetki. Odważnie i pewnie, żeby podkreślić swoje stanowisko w tej sprawie. Błękitne oczy zachodzą łzami, a broda kobiety zaczyna niespokojnie drgać, gdy wreszcie pojmie, jak naiwne były jej marzenia.
To były piękne wizje. Mieszkanie w bajkowej willi, gdzie dziecko miałoby idealne warunki do rozwoju, wspólne dbanie o jego dobro, wychowywanie, rodzinne wycieczki, wakacje i całe mnóstwo innych rzeczy, wiążących się z posiadaniem rodziny. Mogliby przecież być tacy szczęśliwi, a Carl przekreśla to wszystko. Sama również nigdy nie chciała dzieci, kojarzyła je wyłącznie z problemami i definitywną utratą młodości, oraz beztroski, ale kiedy dowiedziała się, że w jej ciele rozwija się nowy człowiek, coś się zmieniło. Olivia przysięgła, że jej dziecko będzie przez nią kochane ponad własne życie i otoczone najlepszą możliwą opieką.
Niestety, mężczyzna, który powinien zapewnić im bezwzględne bezpieczeństwo, najzwyczajniej w świecie umywa ręce. I przychodzi mu to z taką lekkością, że brunetka ma wrażenie, jakby kompletnie nie znała człowieka z którym spędziła tak wiele miłych chwil.
- Więc tak po prostu mnie z tym zostawisz? - pyta łamiącym się głosem. Mimo olbrzymich chęci, nie jest w stanie pohamować płaczu. - Może... przemyśl to jeszcze, dam ci tyle czasu, ile potrzebujesz, ale proszę, nie podejmuj pochopnych decyzji.
- Nie jest ani pochopna, ani nieprzemyślana. Wiesz o tym. Ale to nie znaczy, że odwrócę się do ciebie plecami. Mam propozycję.
- Słucham. - Delikatnie ściera opuszkami palców łzy. Robi to ostrożnie, by nie naruszyć starannego makijażu.
- Kiedy tylko będzie to możliwe, zrobimy testy na ojcostwo...
- Co?! - Wyjątkowo urażona tymi słowami Olivia przerywa mu w pół zdania i tylko nadludzka siła woli powstrzymuje ją przed uderzeniem Manfreda po raz kolejny. - Ty gnoju! Sugerujesz, że zaszłam w ciążę z innym i próbuję cię wrobić?! Jak możesz?!
- Dasz mi dokończyć? - pyta spokojnym, niemal pogodnym tonem i kontynuuje, nie czekając na odpowiedź: - Nigdy nie byłaś do mnie uwiązana. Nie wymagałem od ciebie dozgonnej wierności, a moja propozycja obowiązuje tylko, jeśli będę miał pewność, że to dziecko jest moje. - Spogląda na kobietę ale ta fuka tylko z obrazą i daje mu mówić. - Proponuję prosty, jasny dla obu stron układ. Zaraz po narodzinach uznam dziecko i będę płacił alimenty. Masz moje słowo, że nie będą to marne ochłapy, tylko pieniądze za które nie tylko go wychowasz, ale wystarczy też na odłożenie pewnej sumki na start w dorosłe życie.
- I to wszystko? - wzdycha, rozkładając bezradnie ręce. - To ma być cały twój wkład w życie tego dzieciaka? Żadna kwota nie zrekompensuje braku ojca. Proszę... - Mocno zaciska usta. Mimo, że to ostatnia próba przekonania Carla do zmiany zdania, Olivia czuje wstręt do siebie, że w ogóle ją podejmuje. Jest całkowicie rozdarta przez własne emocje i jednocześnie chciałaby błagać go na kolanach, by ich nie zostawiał, oraz wyjść z domu, mocno trzaskając za sobą drzwiami. - Proszę cię tylko, żebyś jeszcze raz, dokładnie to przemyślał. Możesz dać mi odpowiedź dopiero, jak urodzę.
- Moja decyzja jest przemyślana i nieodwołalna. Nie stworzysz ze mną rodziny, ale obiecuję, że nie zostawię Cię bez pomocy.
Pierwsze zdanie ostatecznie przelewa czarę goryczy. Kobieta mierzy Carla morderczym spojrzeniem i wstaje z sofy, wcześniej biorąc do ręki torebkę.
- Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Ani ja, ani dziecko. Poradzimy sobie sami, bez łaski. - Mocno tupiąc obcasami eleganckich kozaczków, kieruje się prosto do holu, gdzie zdecydowanym ruchem ściąga z wieszaka płaszcz. Manfred stoi tuż przy prowadzących na górę schodach, obserwując ją z niewielkiego dystansu.
- Powtórzę to kolejny raz: od samego początku znałaś moje spojrzenie na rodzicielstwo. Nigdy przed tobą nie ukrywałem, że niańczenie dziecka jest ostatnim, na co mam w życiu ochotę.
- A ty znasz moje spojrzenie. Nie chcę cię więcej widzieć na oczy! - Obraca się z gracją i rusza do drzwi, przy których zatrzymuje się na moment, zanim wyjdzie. - A testy zrobimy. Nie dlatego, żebyś mógł zamydlić mi oczy swoimi pieniędzmi, tylko na dowód, że byłam ci wierna, chociaż, jak twierdzisz, wcale mnie o to nie prosiłeś. Skontaktuję się z tobą.
Wychodząc, otwiera drzwi zamaszystym ruchem, a zamykając, nie odmawia sobie mocnego trzaśnięcia nimi. Przez kilka chwil, Manfred patrzy na oddalającą się sylwetkę brunetki, a gdy zniknie za zakrętem, wraca do salonu. Włącza telewizor, by rozproszyć wszechobecną ciszę i kiedy uda mu się znaleźć nieco głupawy, ale nie irytujący serial, przyciąga do sofy barek, by dolać sobie wina. Rozsiada się na miękkim siedzisku, jednak po kilku sekundach wstaje, by zmienić miejsce. Czerwony plusz ciągle pachnie perfumami Olivii i choć ciągle uważa ten zapach za najpiękniejszy na świecie, tak teraz musi od niego odpocząć...
- Olivia, tak, jak obiecała, zadzwoniła do mnie po jakimś czasie - ciągnie Carl, czerpiąc satysfakcję z widoku coraz bardziej znudzonego Elijaha. - Testy potwierdziły moje ojcostwo, dlatego przypomniałem o propozycji, jaką jej złożyłem. Kategorycznie odmówiła.
- A ty nie zrobiłeś zbyt wiele, żeby być obecny w moim życiu choćby w najmniejszym stopniu. Z resztą, po co miałbyś to robić, skoro skreśliłeś mnie od samego początku? Wolałeś odstawiać ten teatrzyk i udawać wujka. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak bardzo mogło różnić się moje życie od tego, które miałem, gdybyś był w nim sobą, bez tych wszystkich łgarstw?
- Niedługo po twoich narodzinach, pojechałem do niej - kontynuuje, jakby nie usłyszał słów syna. - Może to wydawać ci się abstrakcyjne, ale nie jestem pozbawiony sumienia, dlatego chciałem sprawdzić, jak sobie radzi. Kupiłem kilka rzeczy, jakieś pieluchy, zasypki i trochę ubranek. Jeszcze raz zapewniłem ją, że może liczyć na wsparcie finansowe, ale zagroziła, że jeżeli zjawię się tam jeszcze raz, wezwie policję i zgłosi nękanie. Później, zatrzasnęła mi drzwi przed nosem i to był ostatni raz, kiedy ją widziałem. Aż do momentu, gdy odezwała się do mnie z prośbą o namalowanie portretu waszej rodziny.
Elijah dokładnie pamięta dzień, w którym wraz z matką i Benedictem po raz pierwszy zjawił się w domu Carla. Jest to miłe wspomnienie. Tamtego popołudnia, po raz pierwszy w życiu poczuł się zrozumiany i wysłuchany. Bo choć matka otaczała go wtedy opieką najlepiej, jak umiała, a ojczym sprawiał wrażenie zainteresowanego wieloma rzeczami, które Elijah, jeszcze jako mały chłopiec mu opowiadał, to dopiero Manfred rozmawiał z nim na jego wysokim, jak na dziewięciolatka poziomie. Poczuł, że wreszcie znalazł kogoś, kto traktuje go poważnie, a przy okazji jest świetnym partnerem do gry w szachy. Niestety, po latach okazuje się, że Carl jest również kłamcą, a najprawdopodobniej jedyną, szczerą z nim osobą, była profesor Amanda Stern.
O ile oczywiście ona również nie miała żadnych tajemnic.
- Jesteście siebie warci - parska cynicznie i kręci głową z miną, jakby właśnie dowiedział się, że wbrew naukowym faktom, Ziemia jednak jest płaska. - Matka, która stawia komfort męża tyrana nad dobro własnego dziecka, odnawia kontakt z dawnym kochankiem, którym przecież tak bardzo gardziła. A on, wiedząc, że jest prawdziwym ojcem tego dziecka, brnie w chory teatrzyk, łżąc w żywe oczy. - Zanim dokończy swój wypełniony goryczą wywód, z jego gardła wyrywa się krótki, smętny śmiech. - Cholera... jak mogłem być tak ślepy? Teraz już rozumiem, dlaczego tak panicznie trzymasz się tych androidów. Ty po prostu próbujesz udowodnić sobie, że potrafisz być dobrym ojcem. Sprawdzasz to na maszynach, bo ja i mój zdegenerowany pseudo braciszek jesteśmy już za duzi, by płakać za tatusiem.
- Olivia chciała utrzeć mi nosa tą wizytą. Kiedy ty i Ben byliście w holu, wykorzystała moment, by szepnąć mi do ucha, żebym patrzył i żałował, że nie chciałem uczestniczyć w wychowaniu geniusza. Zupełnie, jakby zapomniała, jak zaraz po odebraniu wyników testu powiedziała mi, że w gruncie rzeczy cieszy się z mojej niechęci do ojcostwa. Według niej, taki lekkoduch jak ja, nie byłby w stanie przekazać ci żadnych wartości. - Wzdycha, przybierając na twarz grymas zbliżony do smutnego, krzywego uśmieszku. - Później, kiedy powstało CyberLife powiedziała mi, że gdyby mogła przewidzieć twoją sympatię do mnie i taki rozwój wydarzeń, nigdy nie pozwoliłaby, żebyś znalazł się ze mną w jednym pomieszczeniu.
- No tak. Przecież spełnienie mojego marzenia wychodziło poza pole widzenia jej ukochanego troglodyty...
- Wiem, że masz do niej żal, bo nie stała za tobą murem, ale czy przez moment dopuściłeś do siebie myśl, że nie tylko ty miałeś ciężko? - pyta, choć wcale nie oczekuje odpowiedzi. I bez niej wie, że jego syn czuje się najbardziej poszkodowaną osobą. - Ona była przede wszystkim rozdarta. Zależało jej na tobie i na świętym spokoju, a nie mogła mieć w tamtej sytuacji wszystkiego. Musiała wybierać między wami, kochała was obu, przez wiele lat tkwiła między młotem a kowadłem i była tym zwyczajnie zmęczona. Wiem, że nie jesteś bastionem empatii, ale przynajmniej spróbuj ją zrozumieć. Była ogłupiona miłością do tego człowieka i nie chciała go stracić. Wiem, że pewnie uważasz to za niedorzeczne, ale toksyczne związki mają to do siebie, że ciężko się z nich wyrwać. Zwłaszcza, gdy uczucie jest tak wielkie, by całkowicie zamknąć oczy na zło i krzywdę, jaka się dzieje. Olivia widziała w nim wszystko, co najlepsze. Odpowiedzialność, dyscyplinę i wartości, w które sama głęboko wierzyła. Widziała w nim idealnego ojca dla swojego dziecka.
- Nie potrafię być równie miłosierny, co ty, dlatego na tym zakończmy temat mojej matki i Benedicta - sugeruje tonem, w którym rozbrzmiewa coraz wyraźniejsza nuta rozdrażnienia. - Mam na ich temat wyrobione zdanie, którego nie zmienię. Powiedz mi lepiej, czy zamierzałeś kiedykolwiek powiedzieć mi prawdę.
- Nie - odpowiada od razu. Pewnie i stanowczo. - A ponieważ uczę się przyznawać do błędów, powiem wprost: powody były dwa. Raz, zwyczajnie, po ludzku bałem się twojej reakcji. Dwa, nie chciałem, żebyś poczuł się oszukany, bo choć pozwoliłem ci myśleć, że jesteś synem Bena, to moja sympatia była szczera. Tak samo, jak ja, nie jesteś wyjątkowo wylewny, ale raz powiedziałeś mi, że jestem jedyną osobą na świecie, która cię rozumie i wspiera. Gdybyś dowiedział się prawdy...
- Wcześniej zyskałbym świadomość, że człowiek, którego uważałem za przyjaciela, jest tak samo jak inni pospolitym tchórzem. I kłamcą, gdyby tego było mało.
- Licz się ze słowami, gnoju. - Markus, któremu udawało się wyjątkowo długo siedzieć cicho, wreszcie nie wytrzymuje. Złość powoli przejmuje nad nim kontrolę i ani błagalne spojrzenie Carla, ani rozbrzmiewający w jego głowie, łagodny baryton Jacoba, nie jest w stanie powstrzymać androida przed powiedzeniem na głos słów, które cisną mu się na usta od kilku minut. - Ty niby jesteś taki nieustraszony, co? Nie miałeś nawet odwagi, żeby wykończyć mnie osobiście, tylko bohatersko schowałeś się za plecami narkomana i napchałeś mu kieszeń pieniędzmi, żeby zrobił to za ciebie.
Kamski niechętnie obraca głowę w stronę Markusa, który samym spojrzeniem wypaliłby dziurę w głowie geniusza, gdyby tylko był w stanie to zrobić. Przez chwilę patrzą na siebie w milczeniu, aż w końcu na usta Elijaha wpełza cyniczny uśmieszek.
- Nie prosiłem cię o komentarz, ale skoro postanowiłeś wtrącić się do rozmowy, odpowiem na twoje zarzuty - urywa, mrużąc oczy w pogardliwym grymasie. - Oczywiście, mógłbym znaleźć sposób, by pozbyć się ciebie osobiście, ale... brzydziłem się. Po co mam brudzić sobie ręce, skoro ktoś mógł zrobić to za mnie? - Ciało RK200 drga, na co w oczach Kamskiego rozbłyska złośliwa iskierka. Siedzący tuż obok lekarz, kładzie dłoń na ramieniu androida z chwilą, gdy ten próbuje wstać.
- Markus, cokolwiek będzie się działo, zachowaj spokój - odzywa się telepatycznie Jacob, mierząc swojego twórcę zdegustowanym spojrzeniem.
- Masz dla mnie więcej złotych rad, mądralo? - pyta z wściekłością.
- Tak. Jak mu przywalisz, to może nawet poczujesz jakąś satysfakcję, czy ulgę, ale on tylko na to czeka. Pokaż mu, do cholery, że nie jesteś tym, za kogo cię ma i nie daj mu kolejnego powodu, do dalszego demonizowania cię w oczach Carla. Obserwuję go i wyraźnie widzę, że najbardziej irytuje go granie jego kartą.
- To znaczy?
- To znaczy, że impulsywne reakcje pokazują mu, że to on jest górą i może wyprawiać z tobą, co chce. Rób po prostu to, co on; udawaj, że jego słowa kompletnie cię nie dotykają. - Unosi lekko lewy kącik ust, po czym dodaje: - Dołóż do tego jeszcze uśmiech, sympatyczny ton i obserwuj, jak ta jego obojętna maska zaczyna spadać mu z gęby. Potrafisz być przecież sarkastyczny, jak mało kto, a teraz masz wielkie pole do popisu.
Przyznanie racji Jacobowi nie przychodzi mu łatwo. Zwłaszcza teraz, kiedy po raz kolejny czuje lekkie ukłucie zazdrości. Wbrew temu, co myślą o nim najpewniej wszyscy, którzy go znają, Markus zdaje sobie sprawę, że jego wybuchowy charakter z pewnością nie ułatwi mu życia. Jednak wszystko stało się poza jego kontrolą. Tam, na wysypisku, obudził się z palącą cały jego umysł nienawiścią do Leo i przekonaniem, że najlepszą obroną jest atak. Postanowił sobie wtedy, że nigdy nie będzie bierny. Nie da się stłamsić, a kiedy którejkolwiek, bliskiej jego sercu osobie stanie się krzywda, wymierzy sprawiedliwość, choćby miał spalić przy tym cały świat do gołej ziemi. Dlatego, przez pierwsze tygodnie jego znajomości z Jacobem, miał ochotę własnoręcznie wymontować mu pompę tyrium, a Kamskiemu utrudnić życie najbardziej, jak się da. Dopiero po czasie zrozumiał, że Jake nie jest niczemu winny. On tylko realizował program, jaki napisał dla niego Elijah, a kiedy zaczęli grać w jednej drużynie, RK200 nauczył się tolerować swojego następcę.
- Niewiele brakowało, żebyś dowiedział się wszystkiego po moim wypadku - odzywa się Carl, chcąc odwrócić uwagę Elijaha od Markusa i parska gorzkim śmiechem. - Ani ja, ani Olivia nie mieliśmy odwagi, żeby powiedzieć ci prawdę. Nasze kłamstwa zaszły za daleko i wtopiły się w życie tak bardzo, że nawet nam zdarzało się zapominać, jak to wszystko wygląda naprawdę. Poprosiłem ją kiedyś, żeby w razie mojej śmierci ci powiedziała. Zgodziła się, ale nie wypadła zbyt wiarygodnie, dlatego testy miałem zawsze przy sobie; schowane w kopercie na której napisałem, że po mojej śmierci, ma trafić prosto do twoich rąk.
Przez kilka sekund Elijah przetwarza słowa ojca. Przywołuje w pamięci dzień wypadku, paniczny telefon od matki, nieudolne próby pocieszania, gdy czekali przed wejściem na blok operacyjny... I wtedy, wszystko układa się w całość. A on nie wie, czy jest bardziej rozbawiony, czy zdegustowany.
- Teraz już wszystko rozumiem - mruczy pod nosem. - Ta histeria w jaką wpadła matka, później rzewne szlochanie i powtarzanie, że za bardzo kochasz życie, by się poddać... - Fuka cicho, kręcąc ociężale głową. - Ona naprawdę była załamana wizją twojej śmierci, ale dlatego, że bała się zdemaskowania. Lekarze z pewnością daliby mi tę kopertę. A później próbowała odwieść mnie od odwiedzin, bo nie miała pewności, czy pod wpływem tych wydarzeń nie zdradzisz mi waszego sekretu.
- Widać nie na darmo mówi się niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jestem dla was ojcem wyłącznie w znaczeniu biologicznym. Byłem egoistą i zachowałem się wobec ciebie i Leo karygodnie i wreszcie dojrzałem, by powiedzieć o tym wprost, ale widać, że obaj macie w sobie moje geny. Szkoda tylko, że trafiły się wam najgorsze z możliwych.
- Och, a więc wracamy do przerzucania się winą? - sarka.
- Nie będziemy się niczym przerzucać - warczy w odpowiedzi. - Nikt z naszej nieświętej trójcy nie jest bez winy. Ja przez swój egoizm i wygodnictwo zrobiłem wam większą krzywdę, niż mógłbym przypuszczać, ale wasze zachowanie też jest dalekie od ideału. Nie dziwię się Leo, on zawsze był krnąbrny i zbuntowany, dlatego nigdy nie mogłem znaleźć z nim wspólnego języka i nie widywaliśmy się w zasadzie wcale, ale ty? Ty okazałeś się połączeniem mnie i Benedicta. Masz moje tchórzostwo, mój cynizm i butę, a Ben nauczył cię bezwzględnej dominacji i chorej obsesji na punkcie czyjegoś życia.
Pierwszy raz, od przekroczenia progu salonu, twarz Elijaha drga. Brwi schodzą do środka, a tęczówki w odcieniu zimnego błękitu zdają się ciemnieć pod wpływem złości. Dał ciała. Opuścił gardę i pokazał, że słowa Carla go dotknęły, co bardzo satysfakcjonuje malarza.
- Nigdy więcej nie porównuj mnie do niego - syczy wściekle, mrużąc oczy.
- Dlaczego? Bo dokładnie tak samo jak mnie, prawda cię w oczy kole? - pyta ostrym tonem Manfred. - Zaślepiła cię twoja własna legenda, Elijah. Tak, jesteś geniuszem, stworzyłeś w końcu istoty przewyższające nas chyba we wszystkim, ale to jeszcze nie robi z ciebie Boga, ani człowieka nieomylnego. Masz żal do Bena, że próbował układać twoje życie po swojemu, a kompletnie nie zauważyłeś, że sam robisz dokładnie to samo. - Wyciąga lewe ramię w bok i otwartą dłonią wskazuje Jacoba. - Wykorzystałeś tego chłopaka do wstrętnej, obrzydliwej inwigilacji. Kontrolowałeś mnie na każdym kroku i udawało ci się to, bo jesteś przebiegłym intrygantem, a ja ślepym idiotą! Wiedziałeś wszystko, śledziłeś moje cholerne dni od rana do wieczora, to nie jest wyraz troski, tylko obsesji! To się leczy!
- Wyposażyłem tego androida w opcję kontaktu ze mną, gdyby stało ci się coś...
- Gdyby działa mi się krzywda, Jacob sam by mnie zbadał i zadzwonił po pogotowie, gdyby była taka potrzeba! Przestań wreszcie się usprawiedliwiać i miej choć na tyle odwagi, by przyznać, że problem nie tkwi we mnie, ani tych androidach, tylko w tobie! Wyłącznie w tobie!
W ciągu ostatnich tygodni, Carlowi zdarzyło się podnieść na niego głos, ale nigdy nie krzyczał tak, jak dziś. Jak na ostateczną konfrontację przystało, emocje zaczynają brać górę. Elijah trzyma je w sobie, choć czuje, że jego głowa lada moment eksploduje pod ich wpływem. Manfred natomiast, nie ma najmniejszego zamiaru tłamsić swojej złości i daje jej upust, wykrzykując wszystko, co od dłuższego czasu leży mu na sercu. I na wątrobie.
- Już o tym rozmawialiśmy. Gdybym przestał się tobą interesować, twoje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Wszystko, co robiłem, było z myślą o tobie i zapewnieniu ci jak największego komfortu po wypadku. - Ton jego głosu na moment wraca do normy. Staje się chłodny i jakby pozbawiony emocji. - Kierowała mną wyłącznie troska. Twoje insynuacje godzą w mój honor i myślę, że tak zakłamany człowiek, jak ty, jest ostatnią osobą, która może komukolwiek zarzucać fałsz.
- Nic ci nie zarzucam, stwierdzam po prostu fakt. Ja przyznałem się do swoich błędów, jest mi za nie wstyd i przepraszam, że cię zawiodłem. Choć raz weź ze mnie dobry przykład i zrozum wreszcie, że obaj mamy się za co przeprosić - mówi, chcąc za wszelką cenę zaapelować do resztek jego sumienia. - Ja, za lata kłamstw i bycia obecnym w twoim życiu jako fałszywy wujek. Ty, za próbę przejęcia kontroli nad moim życiem i całą tę obrzydliwą intrygę, jaką uknułeś.
Brunet wzdycha ciężko i odchyla głowę mocno do tyłu. Przymyka oczy, szybko układając w myślach wszystko, czego się dziś dowiedział, co prowadzi go do dwóch prostych wniosków. Całe jego życie było jedną, wielką iluzją, a ludzie, którzy powinni być dla niego wsparciem, okazali się bandą kłamców. Dwóch z nich nie musi oglądać już nigdy więcej. Na trzeciego, który siedzi tuż obok na swoim wózku i wlepia w niego wyczekujące spojrzenie, też coraz gorzej mu się patrzy. Dotychczas, wizja straty Carla powodowała u niego olbrzymi dyskomfort i niepokój. Teraz, gdy na jaw wyszły niewygodne fakty, Kamski ma poczucie zmarnowanego czasu, gdy myśli, że przez tyle lat pomagał mężczyźnie, który nie tylko pozwolił mu żyć w kłamstwie, pod jednym dachem z ograniczonym ojczymem, ale na domiar złego, kompletnie nie potrafi docenić pomocy, jaką otrzymał.
Wszystko, co zostało dziś powiedziane, rozpoczyna nowy rozdział w życiu Elijaha Kamskiego. Taki, który wymaga odcięcia się od rzeczy i osób, które przypominają mu o całym tanim dramacie rodem z marnych książek, którego nieświadomie był częścią.
- Stale podtrzymuję, że nie zrobiłem niczego złego. Wszystko, co się działo, wynikało z dbałości o twoje dobro, ale skoro ciągle nie potrafisz tego zauważyć, dalsza rozmowa jest bezcelowa.
- Widzisz? To jest dokładnie to, o czym mówiłem. Jesteś tak podobny do Benedicta, że gdyby nie testy, byłbym przekonany, że to on jest twoim ojcem. - Senior czuje, jak jego policzki pokrywają się rumieńcem, przez narastające nerwy. - Jak zawsze, kiedy zostajesz przyparty do muru, kończysz rozmowę i wycofujesz się. On taki był i ty taki jesteś.
- Cóż, być może przesiąkłem wątpliwej jakości towarzystwem? - pyta cynicznym tonem i podnosi się z krzesła. - Głupiutka matka, skretyniały ojczym i zakłamany, tchórzliwy ojciec, grający rolę dobrego wujka o szczerozłotym sercu. Może ty mi powiesz, skąd w takiej sytuacji miałem brać dobry przykład, skoro wszyscy w moim życiu okazali się dbającymi wyłącznie o własne interesy łgarzami?
Atmosfera, której temperatura od kilkudziesięciu minut powoli rosła, uzyskuje wartości maksymalne.
Nie pomaga głos Carla; mocny, zdecydowany, ale pełen łagodnych próśb. Ani refleks Jacoba, który okazuje się o wiele zbyt słaby, by móc powstrzymać dziką falę furii, jaka przejmuje kontrolę nad Markusem, gdy ten zrywa się z sofy i bez namysłu wymierza Elijahowi mocny, precyzyjny cios prosto w twarz.
Kamski zatacza się pod wpływem uderzenia i szoku, ale zanim zdąży w pełni pojąć, co właśnie się stało, RK200 łapie go mocno za klapy bawełnianej marynarki i z łatwością, jakby trzymał w rękach szmacianą lalkę, zamiast dorosłego mężczyzny, odrzuca go na bok, w stronę wyjścia do holu. Brunet wpada na oparcie sofy, traci równowagę i upada. Wstając z kolan, ma nad sobą rozwścieczonego Markusa, biorącego, kompletnie bezsensowne w jego przypadku, mocne, ale płytkie wdechy. Android chwyta tym razem koszulkę tuż pod szyją i szybkim ruchem podnosi geniusza do pionu. Zdąży sprzedać mu jeszcze jeden cios w brzuch, zanim Jacob złapie go za ramiona i odciągnie od zgiętego wpół mężczyzny. Starszy RK szamocze się, jak złapane w sidła, dzikie zwierzę, jednak dorównujący mu siłą lekarz z powodzeniem powstrzymuje go przed wyprowadzeniem kolejnych ciosów. Wykorzystując moment, nawiązuje z nim połączenie i bombarduje jego ogarnięty nienawiścią umysł i zdrowy rozsądek, możliwymi konsekwencjami, jeśli Kamskiemu stanie się poważna krzywda. Wykorzystując uczucia, jakimi RK200 darzy Manfreda, apeluje do niego, by odpuścił i oszczędził im wszystkim problemów. Nie przynosi to natychmiastowego efektu; Markus jeszcze przez chwilę próbuje się wyrwać, żeby dokończyć dzieło. Niebezpieczną sytuację przerywa dopiero ciężkie, nieco chrapliwe westchnienie Carla.
Oba androidy jak na komendę obracają głowy w jego stronę. Malarz trzyma dłoń na mostku, a jego klatka piersiowa unosi się i opada w jednostajnym, szybkim rytmie. Markus prędko traci zainteresowanie Kamskim, który cicho jęcząc wyciera krew z twarzy i podbiega do Manfreda. To samo robi Jacob, momentalnie przystępując do oceny stanu mężczyzny. Choć wedle jego słów to tylko duszności spowodowane nadmiarem emocji, RK300 i tak chce sprawdzić, czy nie kryje się za tym coś większego i o wiele bardziej niebezpiecznego.
- Nie chcę cię więcej widzieć na oczy - syczy Elijah, mierząc płonącym od złości spojrzeniem nie tylko Carla, ale również Markusa i Jacoba. - Trzymaj się ode mnie z daleka razem ze swoimi mechanicznymi syneczkami.
To ostatnie słowa, jakie Elijah wypowiada, zanim pospiesznie opuści dom. I choć drzwi zamknęły się za nim, w salonie wciąż unosi się ciężka atmosfera. Jednak ona prędzej czy później się ulotni. Zniknie, jak wydmuchiwany w mroźny dzień obłoczek pary i zarówno Markus, jak i Jacob mają nadzieję, że stanie się to szybciej, niż naiwna wiara w Elijaha, która tak długo wypełniała duszę i serce Carla.
∆
Ledwo mogę w to uwierzyć. Za nami ostatni rozdział Fire and water. Został nam tylko epilog, który pojawi się za dwa tygodnie.
Piszcie śmiało swoje przemyślenia na temat Carla i Elijaha. Mają według Was szansę na dojście do porozumienia?
Podziękowania i informacje na temat dalszych losów mojego profilu pojawią się pod epilogiem, na który już teraz serdecznie Was wszystkich zapraszam. Trzymajcie się ciepło <3
Rose.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top