"Vincenzo"
Nie będę zaprzeczać: zaczynam lubić koreańskie seriale. Nie zrozumcie mnie źle, to nie tak, że nagle staję się zagorzałą wielbicielką najtańszych telenowel, bo i takie produkują na pęczki. Podobają mi się tytuły oryginalne, ciekawe, a "Vincenzo", niezależnie od swoich wad, zdecydowanie do nich należy.
Najprościej rzecz ujmując, jest to sensacyjny komediodramat - z tym, że elementy komediowe często są z europejskiego punktu widzenia żałosne, za to prawniczo-gangsterskie zagrywki wciskają w fotel. "Vincenzo" to najczystsze, rasowe guilty pleasure. Z początku patrzyłam obiektywnie i wywracałam oczami, ale z każdym kolejnym odcinkiem gubiłam zdolność do takiego osądu, bo, wyłącznie subiektywnie, to się naprawdę świetnie ogląda. Trzeba tylko przypominać sobie raz za razem, że Azjaci mają inne poczucie humoru. Tytułowy bohater jest postacią tak interesującą i tak dobrze zagraną, że wiele wynagrodzi. Dla niego byłam gotowa zarwać noc...
Vincenzo Cassano z pochodzenia jest Koreańczykiem, jednak w dzieciństwie został porzucony przez matkę, a następnie adoptowany przez włoską rodzinę. Koleje losu sprawiły, że, jakkolwiek nieprawdopodobnie to zabrzmi, stał się członkiem mafii. To pod jej skrzydłami wykształcił się na znakomitego prawnika, consigliere - błyskotliwego doradcę prawnego mafijnego bossa. Jednakże całkiem często, zamiast wojować paragrafami, jest raczej jak zawodowy cyngiel... W pierwszym odcinku Vincenzo wraca do Korei, pozostawiając za sobą dosłownie zgliszcza, ale nie kieruje nim miłość do ojczyzny. W przeszłości mecenas Cassano był odpowiedzialny za operację ukrycia w Seulu wielu ton złota, należących do chińskiego przestępcy. Teraz, po śmierci bogacza, Vincenzo planuje wydobyć skarb, ale kiedy przybywa na miejsce, okazuje się, że sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana, niż przypuszczał. Budynek, w którym znajduje się złoto, stał się obiektem sporu pomiędzy jego obecnymi - ekscentrycznymi, trochę nieudolnymi, choć walecznymi - najemcami a potężnym konglomeratem, firmą Babel. Chcąc, nie chcąc, Vincenzo zawiera sojusz z mecenasem Hongiem, idealistą, od dawna broniącym ludzi skrzywdzonych przez Babel. Gdy Hong zostaje zamordowany, jego córka, Cha-young, niezbyt zrównoważona psychicznie, ale zdolna prawniczka, postanawia go pomścić, choć dotychczas specjalizowała się w pokonywaniu ojca na sali sądowej. Cassano zamierza pomóc jej w wendecie - w iście gangsterskim stylu. Tak oto zaczyna się chwilami komediowa, częściej krwawa rozgrywka, w której wszystkie chwyty są dozwolone: nóż, pistolet z tłumikiem, rosyjska ruletka, świńska krew, wywoływanie duchów, homoseksualny podryw i wiele, wiele innych... Naprzeciwko siebie w tej brutalnej, tragikomicznej grze stają wyrafinowany gangster z zasadami i - na swój sposób - gołębim sercem oraz psychopatyczny sadysta, dzierżący władzę w grupie Babel. Dodatkowo, jak to w koreańskim serialu zazwyczaj bywa, obaj kochają się w tej samej kobiecie.
"Vincenzo" ma kilka zasadniczych, bardzo mocnych zalet, które według mnie nie tylko równoważą stopniowo coraz mniej żałosny humor, ale i przeważają. Nawiasem mówiąc, w kwestii dowcipu, to kłamstwem byłoby stwierdzić, że ani razu mnie szczerze nie rozbawili. Pierwszą z tych zalet jest doskonałe tempo. 20 odcinków o długości od 75 do 90 minut - byłby czas, żeby się znudzić, prawda? Spokojnie, nie na tym serialu. Nie ma niepotrzebnych dłużyzn - nie ma smętnych piosenek, bohaterów we łzach (mecenas Cassano płacze tylko 3 razy i to za każdym razem z naprawdę ważnego powodu - niezwykłe, zważywszy, że koreańscy bohaterowie najczęściej płaczą mniej więcej co odcinek), nie ma niepotrzebnych przemyśleń wewnętrznych ani niewznoszących nic nowego retrospekcji. Owszem, retrospekcje są, muszą być, ale zawsze mają sens. Informują widza o ważnych wydarzeniach - bo w "Vincenzo" poszczególne sceny kończą się często nagle, po to, by zaskoczyć potem oglądającego tym, jaki był ich dalszy ciąg. Nie ma więc tych wszystkich nudnych chwytów serialowych, a co jest? Piękne pożary, efektowne strzelaniny i realistyczne bójki. Co więcej, to, co teraz napiszę, zabrzmi pewnie absurdalnie, ale nawet statyczne ujęcia są poniekąd dynamiczne. Osiągnięto to poprzez powtarzanie kadrów kręconych z różnych perspektyw, które chwilami nakładają się na siebie i ożywiają wszystkie te sceny, które pokazywane są w zwolnionym tempie. Oczywiście, główny bohater raz po raz nadludzkim wysiłkiem wychodzi z opresji i ma niezliczoną wręcz ilość okazji, by zabić swojego diabolicznego przeciwnika, jednak tego nie robi - mniej cierpliwy widz może zacząłby już przewracać oczami, ale Vincenzo robi to wszystko z takim wdziękiem, że chętnie wybaczyłabym mu jeszcze kolejne 20 odcinków tej zabawy w kotka i myszkę.
Kolejną mocną stroną "Vincenzo" jest soundtrack. Ostre, rockowe kawałki, muzyka klasyczna, opera, kilka interesujących piosenek, także po włosku. Próbka u góry - "Adrenaline" ze świetnie pasującym do fabuły tekstem. Lepiej mecenasa Cassano opisywałby chyba tylko hormon testosteron...
Największą zaletą serialu są jednak jego bohaterowie. Przede wszystkim tytułowy, którego świetnie zagrał Song Joong-ki. To kolejny aktor z Korei Południowej, który zrobił na mnie duże wrażenie - i, z tego, co czytałam, prawdziwa koreańska gwiazda (najwyraźniej słusznie). Vincenzo Cassano to skomplikowana i wręcz niemożliwa do jednoznacznej oceny postać. Bardzo łatwo byłoby go znienawidzić, szczególnie, jeśli ktoś nie ma takiej jak ja słabości do czarnych charakterów. Widz od pierwszej do ostatniej sceny jest świadkiem przemocy, jakiej ten bezwzględny mafiozo się dopuszcza: zabija, czasem i torturuje, zastrasza, szantażuje... a potem na trzeźwo nie śpi po nocach. Całe to jego okrucieństwo i brutalność cudownie równoważą się z urodą aniołka o wielkich, niewinnych oczach. Bardzo atrakcyjny aktor wcielił się w bardzo atrakcyjnego bohatera. Vincenzo to chyba największy samiec, jakiego widziałam w koreańskim serialu, nieważne, w garniturze czy szlafroku - a jednocześnie jest to bardzo subtelna męskość. Ale co w nim w zasadzie takiego pociągającego, skoro to przestępca? No właśnie... Sam o sobie mówi, że jest gnojem i złoczyńcą, ale ma zasady. Nie krzywdzi słabszych, wręcz ich broni, nie atakuje też bez powodu, a do przemocy trzeba go sprowokować. Jak twierdzi, nie chodzi mu o sprawiedliwość, jednak jest uczciwy - według mafijnego kodeksu. Jest zwyczajnie mniejszym złem (tak, jako wielbicielka Geralta z Rivii doskonale wiem, że mniejsze zło to i tak zło) w porównaniu z obłąkanym sadystą, z którym walczy. Vincenzo to zdecydowanie jedna z tych postaci, które trudno mi dobrze scharakteryzować, ale nie przeszkadza mi to ich uwielbiać. Najbardziej podoba mi się w nim chyba to, że twórcy do końca go nie "zdobrzyli": nie rzuca gangsterskiego życia, nie staje się nagle obrońcą prawa. Cały ten serial to wielki popis, jaki daje Song Joong-ki - miota się w potoku włoskich kwestii (i to chyba nie jest dubbing), jeździ konno, bardzo efektownie się bije i elektryzuje widza swoją mimiką, półuśmiechami, wyrazem oczu, westchnięciami i intonacją głosu... Vincenzo taki już jest: kobiety się w nim kochają, mężczyźni chcą go naśladować. Tylko Koreańczycy potrafią stworzyć tak seksowną postać w tak aseksualny sposób.
Kolejnym ważnym aspektem jest wspaniała chemia pomiędzy Vincenzo a panią mecenas Hong Cha-young, graną przez Jeon Yeo-been. Przekleństwem niejednego serialu bywają pary bohaterów, którzy w teorii mają się w sobie namiętnie zatracać, a trudno zrozumieć, jak mogliby na siebie cieplej popatrzeć, tak są niedobrani. Na szczęście między mecenasem Cassano a Cha-young iskrzy od pierwszego spotkania. Ona sama z siebie jest dość irytującą postacią, szczególnie na początku, bo w jego towarzystwie stopniowo normalnieje, ale razem tworzą czarujący duet. Nieważne, czy on wyzywa ją po włosku od idiotek czy opiekuńczo osłania przed niebezpieczeństwem; nieważne, czy ona wali go w czoło czy rzuca się mu na szyję, nie zwracając uwagi na jego zakrwawione ręce - między nimi kipi.
"Vincenzo" jest pełen ciekawych bohaterów: pozbawiona skrupułów, bezwzględna prawniczka Choi Myung-hee, pan Nam - asystent Cha-young i Vincenza, pan Cho - wspólnik mecenasa Cassano, skrywający niejedną tajemnicę czy dwaj mądrzy, nietuzinkowi mnisi buddyjscy to tylko niektórzy z nich.
I wreszcie na koniec, ostatnia z ważnych zalet tego serialu - OGIEŃ. Vincenzo kocha ogień, twórcy też go kochają. Mecenas Cassano ma ciekawy nerwowy tik, pomagający mu się skupić - otwiera i zamyka złotą zapalniczkę (jedną z wielu). Jej metaliczny brzęk przyprawia jego wrogów o dreszcze, a widza z odcinka na odcinek coraz bardziej fascynuje. Raz na jakiś czas Vincenzo robi z zapalniczki użytek, a płomienie filmowane są tak pięknie, że można by patrzeć długie godziny na same sceny pożarów.
Ostatecznie ten wpis dał obraz serialu znacznie lepszego, niż zapowiadał to pierwszy akapit. "Vincenzo" to oryginalna produkcja, z intrygującym, świetnie zagranym bohaterem, którego trudno nie potępiać, ale nie da się nie lubić. Ostatnimi czasy przemawiają do mnie komediodramaty, a ten jest tak krwawy i momentami tak absurdalny, że seans był czystą przyjemnością - i to wcale nie tak "guilty", jak z początku się wydawało.
A jaki morał z tego wszystkiego płynie? Tylko zło może pokonać zło. I każdy zasługuje na miłość. Na dokładkę głębokie przeświadczenie Koreańczyków, że ich skorumpowani prawnicy i konglomeraty są gorsi od włoskiej mafii.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top