"Rebeka" (1940)
UWAGA: może zawierać spoilery, gdyż bez nich ciężko mi będzie oddać wątpliwości targające mną podczas oglądania.
"Ptaki" widziałam. Dość dawno, nie ciągnie mnie jednak zbytnio do powtórzenia tego doświadczenia. Hitchcock po prostu nie jest dla mnie, choć to reżyser absolutnie wybitny.
Po "Rebekę" sięgnęłam nie z powodu Hitchcocka, ale dlatego, że dowiedziałam się, iż grał tam Laurence Olivier. Trzeba mieć priorytety. Wbiło mnie w kanapę i zakochałam się w tym filmie. Jedna z najlepszych produkcji, jakie w życiu widziałam. Nie bez powodu dostali Oscara za najlepszy film i najlepsze zdjęcia. Dla mnie z kolei najważniejsze było wspaniałe zakończenie. I poza tym: jak?! Jak można zdradzać Laurence'a Oliviera?! Zachwyciła mnie również Joan Fontaine.
Główną bohaterką jest nieznana nam z imienia młoda dziewczyna, dama do towarzystwa zamożnej pani van Hopper, sympatyczna sierota. W Monte Carlo spotyka ona znajomego swojej pracodawczyni, bogatego, kapryśnego, ale czarującego Maxima de Wintera, starszego od siebie wdowca. Po stosunkowo krótkim flircie Maxim oświadcza się jej, a ona go przyjmuje. Zabiera on Naszą Bezimienną do swojej nadmorskiej posiadłości Manderley, gdzie w każdym kącie czuć obecność tytułowej Rebeki, pierwszej żony Maxima. Nasza Bezimienna z jednej strony ma do czynienia z de Winterem, który zdaje się wypierać wspomnienia po poprzedniej małżonce, unika tematu i reaguje agresywnie, a z drugiej - z niemrugającą gospodynią panią Danvers, fanatyczną wyznawczynią kultu Rebeki. Nieżyjąca pani de Winter poprzez każde słowo, każdy przedmiot osacza z zaświatów swoją coraz bardziej przerażoną następczynię, która obserwuje, jak Maxim sam miota się na oślep.
Na ekranie w sumie niewiele się dzieje, szczególnie przez pierwszą połowę filmu, a mimo to napięcie wciąż rośnie. Okrutny, sadystyczny żart Alfreda Hitchcocka. Widz ogląda z pozoru zwyczajną opowieść o bajkowej miłości dwojga ludzi, takiej, o jakiej marzy niejedna dziewczynka. Jednocześnie wie, że patrzy na obraz tego konkretnego reżysera - i to zwyczajnie nie może być takie proste. Wstrzymujemy więc oddech i czekamy na tragedię. Panicznie bałam się zakończenia - a okazało się najlepsze z możliwych.
"Rebeka" to arcydzieło, a przy tym słodka na swój sposób historia miłosna połączona z zagadką kryminalną.
Kilka razy czytałam, że Olivier w roli Bezimiennej widział własną żonę, Vivien Leigh, ale ostatecznie postawiono na młodą Fontaine. I słusznie, bo doskonale zagrała powoli dojrzewającą sierotkę Marysię. Na ekranie między nią a Olivierem czuć miłość - nie konflikt, jak było rzeczywiście. Prawdziwa sztuka. Laurence nie zawodzi. Jest tak demoniczny i tak uroczy, jak moim zdaniem powinien być.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top