"Nocny recepcjonista"

Zwalający z nóg brytyjsko-amerykański miniserial szpiegowski, może nawet najlepszy, jaki kiedykolwiek widziałam. Wspaniałe aktorstwo (o tym niżej), plenery, o jakich polskie kino nie śmie choćby śnić i cudowna, monumentalna muzyka. Czego najbardziej się bałam, włączając pierwszy odcinek? Że natrafię na kalkę Bonda. Na szczęście "Nocny..." nie ma z 007 nic wspólnego. Jest wolniejszy, spokojniejszy, bardziej majestatyczny.

2011 r., czas Arabskiej Wiosny, ogarnięty zamieszkami Kair. Jonathan Pine (tą rolą Tom Hiddleston, którego dotychczas nie lubiłam, zdobył moje serce), weteran wojny w Iraku, pracuje jako nocny recepcjonista w jednym z hoteli. Poznaje Sophie, smutnooką femme fatale, kochankę wpływowego Egipcjanina. Sophie ma dowody, że jej facet robi nielegalne interesy z handlarzem bronią, Brytyjczykiem Richardem Roperem (co ja będę sobie język strzępić, próbując opisywać grę aktorską Hugh Lauriego? - to trzeba zobaczyć). Jonathan zawiadamia brytyjskie tajne służby i usiłuje chronić Sophie przed ludźmi, których zdradziła. Przy okazji zakochuje się w niej... I nie daje rady - znajduje ją martwą w pokoju hotelowym. Dla zemsty postanawia pomóc agentce angielskiego MI6 Angeli Burr (Olivia Colman - pisałam już o niej przy okazji "Broadchurch") dorwać Ropera, który odpowiada za śmierć Sophie.

Jonathan, idealista, musi nie tylko znaleźć się w otoczeniu Ropera, ale i zyskać jego zaufanie. Zagłębia się w świat pełen brutalności, bezwzględności,  skrwawionych pieniędzy i gry wywiadów, pokazując Roperowi, że jest taki jak on. W pewnym momencie sam chyba nie wie, po czyjej naprawdę stoi stronie...

Wiem, wiem, to brzmi po prostu jak kolejna szpiegowska historyjka. I w pewnym sensie nią jest, chociaż "Nocny..." powstał na podstawie powieści Johna le Carre. Jednak wejście w ten serial zdecydowanie różni się od oglądania... np. "Licencji na zabijanie" (mój ulubiony Bond - nooo, jeden z ulubionych). Tu mamy genialnie zagrane, wielowymiarowe postacie. Naprawdę wielowymiarowe. Do ósmego, ostatniego odcinka nie wiedziałam, kto rzeczywiście jest dobry, a kto zły. Przez pół "Nocnego..." zastanawiałam się, czy romansująca z Jonathanem Jed, dziewczyna Ropera, ma w tym jakiś niecny cel, czy nie. Milion pytań kołotało mi po głowie, a każda kolejna scena zamiast wyjaśniać, wszystko tylko komplikowała. Odetchnęłam, kiedy doszłam do końca? Owszem, bo nie byłam już w stanie wytrzymać tego wewnętrznego napięcia.

Toma Hiddlestona miałam za blond czarusia. Kapituluję, wywieszam białą flagę i kładę się na tory... Do mojej opinii przyczyniły się też pewnie plotki, że Hiddleston miał zagrać Bonda po Craigu w 25. filmie. Fanka Bonda we mnie oburzała się: "Jak to, taki goguś miałby nam zastąpić Daniela?!". I chyba dlatego instynktownie uprzedziłam się do Hiddlestona. Kiedy teraz stwierdzę, że jest moim zdaniem jednym z najlepszych i najprzystojniejszych aktorów brytyjskich (i nie tylko) w przedziale wiekowym 30-50, magnetycznym, przykuwającym uwagę, o wspaniałym, niskim głosie i przeszywających niebieskich oczach... Wspominałam, że kładę się na tory?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top