"Duma i uprzedzenie" cz. 2
Kiedy dopiero zaczynałyśmy naszą przygodę z filmami (aż mi się łezka w oku kręci), porównywałam dwie ekranizacje tej wspaniałej powieści: serial z roku 1995 i film z 2005. Sama Wam zresztą wspominałam, że książka ta trafiała na ekrany wiele razy i dzisiaj chciałabym zająć się dwiema kolejnymi jej adaptacjami, a mianowicie filmem z 1940 roku i pięcioodcinkowym serialem z 1980.
Twórcy wersji z lat 40. dużo zaryzykowali, ale opłaciło im się to. Podziwiam ich. Ogólnie rzecz ujmując, poszli w komedię. Film trwa niespełna dwie godziny, zrozumiałym więc jest, że jedna trzecia scen z książki nie miała szansy się w nim znaleźć, a połowa scenariusza wcale nie pochodzi z powieści, stanowi wytwór pracy scenarzystów. I wiecie co? Wyszło im nieziemsko. Wspaniale. Cudownie. Nie do opisania, a mimo to wciąż próbuję ubrać ten efekt w słowa... Z natury jestem pod tym względem czepialska, nie znoszę, gdy coś nie zgada się z oryginalną fabułą. Zawsze wyłapuję takie rozbieżności i głośno krytykuję. A to mnie zachwyciło... Wszystkie dopisane epizody kipią wprost od dowcipu, który do złudzenia przypomina charakterystyczne poczucie humoru Austen. Ten film to pełna uroku wariacja na temat "Dumy i uprzedzenia", gratka dla jej wielbicieli.
Jak zwykle zachwyca pani Bennet, rozgadana i zabiegana, byle tylko dopaść dla córek najlepszą partię, świetnie zagrany jest także jej mąż. A jeśli chodzi o głównych bohaterów... LAURENCE OLIVIER i GREER GARSON, moje drogie! Olivier, wtedy jeszcze stosunkowo młody, bo trzydziestotrzyletni, to wybitny brytyjski aktor o francuskich korzeniach. Trzykrotnie żonaty, zabójczo przystojny, zdobywał w swoim życiu Oscary, Złote Globy, nagrody BAFTA i wiele, wiele innych. Nie znam się na kinie okresu drugiej wojny (tak obiektywnie patrząc, to ja się w ogóle na kinie nie znam), ale nawet mi to nazwisko coś mówi. Greer Garson w swej karierze również sięgnęła po Oscara i Złotego Globa. Oni są cudowni...
Darcy w wykonaniu Oliviera to nie do końca Darcy, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Jest żywszy, bardziej szarmancki, bardziej energiczny, więcej mówi, serwuje nam z ekranu swój ładny uśmiech i generalnie ma w sobie coś z typowego amanta, przedstawionego trochę z przymrużeniem oka. To postać nie tylko arogancka, ale i pewna siebie oraz zuchwała. Kiedy Lizzy odmawia mu tańca na rzecz Wickhama, posyła jej zdolne zmiękczyć każde serce spojrzenie zbitego szczeniaka. Słodki jest. Czysty cukier doprawiony bezczelnością.
Jeśli chodzi o Greer Garson w roli Elizabeth, to nie powinno się udać, bo wiek Garson tak pasuje do dwudziestki Lizzy jak kura do lotów kosmicznych. Ale ona ma w sobie tyle wdzięku i przekory, jest taka piękna, tchnie taką radością życia i młodością, że chyba każdy - ja z pewnością - wybaczy jej 36 lat.
Także podsumujmy: scenariusz doskonały (dawno po obejrzeniu jakiegokolwiek filmu nie miałam na twarzy takiego banana przez równą dobę), za scenografię dostali Oscara, aktorstwo takie, że tylko siedzieć i się zachwycać... Darujmy im może te kostiumy rodem z planu "Przeminęło z wiatrem", co? Ważne, żeby się koronka przy dekolcie nie obsuwała, prawda, ladies?
Szybka subiektywna opinia? Colin Firth jest najlepszy jako klasyczny, kanoniczny Darcy, ale tak ogółem to Laurence Olivier nie ma sobie równych.
Przejdźmy teraz do młodszego o 40 lat serialowego odpowiednika. Tu, poza paroma drobnymi szczegółami, nie ma odstępstw od fabuły powieści. Akcja zwalnia, bo zwyczajnie mamy więcej czasu. Niespiesznie podążamy za bohaterami przez eleganckie kadry. Z początku, po pierwszym odcinku, ta wersja wydała mi się dość płaska, pozbawiona blasku i charakteru. Jednak potem, gdy już weszłam w jej klimat, zaczęła mi się naprawdę podobać. Jest spokojna, wytworna, taka angielska. Zaczynała się może nudno, ale z czasem ruszyła z kopyta i zakończyła się z przytupem.
Grająca Elizabeth jej imienniczka, nazwiskiem Garvie, to śliczna, ledwie dwudziestotrzyletnia wtedy dziewczyna. Może nie wyszła jej jakaś oscarowa rola, ale jej Lizzy jest naturalna, uśmiechnięta, pełna gracji, z błyskiem w oku.
Dużo większy problem sprawia mi pan Darcy, w którego wciela się Szkot David Rintoul. Wysoki, całkiem przystojny brunet, o DOSKONAŁYM głosie - brzmi nieźle, nie? Ale facet kompletnie nie wiedział, z której strony ugryźć swoją postać. Darcy'ego niełatwo zagrać, jest znacznie trudniejszy od np. pani Bennet. Ona gada jak najęta, galopuje gdzieś, zamiatając suknią, wzywa imię Boskie i robi wokół siebie raban. Ale Darcy? To statyczny bohater, małomówny, poważny, zimny... Czy musiał być tak sztywny jak u Rintoula? Nie wiem. Aktor wyraźnie potrzebował jakiegoś bodźca emocjonalnego, bo gdy Darcy zostaje zraniony i upokorzony przez Lizzy, zachodzi w nim przemiana i Rintoul od razu wskakuje w odpowiednie tory. Gra idzie mu lżej, uśmiecha się nawet, jego oczy wreszcie niosą jakiś przekaz... Na początku miałam wrażenie, że męczył się z Darcym, ale ostatnie sceny, a mianowicie powtórne oświadczyny, to już kwintesencja aktorskiego kunsztu. Wkurzał mnie przez bite dwa odcinki, ale teraz, po całości, z czystym sercem mogę nazwać go "nawet czarującym".
Świetnie wyszedł pastor Collins, a także Mary, stosunkowo nijaka w innych ekranizacjach.
POLECAM! Obie produkcje, chociaż tę z 1940 r. bardziej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top