Rozdział pierwszy

To jeszcze raz : wesołych świąt, kochani! Wszystkiego dobrego, przede wszystkim dużo spokoju i odpoczynku! 

A z tej okazji indżojcie pierwszy rozdział ;)

__________________________________

Obecnie

Wtedy właśnie robię ostatni krok i spadam w przepaść.

Nie czuję już strachu.

Odrywam na moment wzrok od ekranu laptopa i przecieram oczy. Po chwili dopisuję słowo KONIEC i zapisuję całość pliku. Przez moment wpatruję się w komputer, wahając się.

Na pewno chcesz to zrobić, Vinnie?

Tak, odpowiadam sobie w myślach, po czym otwieram maila, tworzę nową wiadomość i załączam do niej odpowiedni plik. Wiem, że tak właśnie musi być. Chociaż trochę się tego obawiam, jestem pewna, że sobie poradzę.

– Vinnie? – Na zaplecze zagląda Melanie, uśmiechając się do mnie lekko. – Zrobiłam wystawę. Chcesz zobaczyć?

Kiwam głową i wysyłam wiadomość, zanim zdążę się rozmyślić. Chwytam komórkę i wychodzę za przyjaciółką z zaplecza.

Księgarnia składa się z jednego dużego pomieszczenia, którego odpowiednie części wydzieliłam za pomocą kolejnych regałów. Po prawej stronie od wejścia znajduje się długa, szeroka lada, gdzie można nie tylko zapłacić za książki, ale też kupić kawę czy herbatę. Naprzeciwko ustawiłam kilka stolików z totalnie do siebie niepasującymi krzesłami, a dopiero głębiej znajdują się pierwsze regały z książkami. Pierwszą linię stanowi literatura kobieca, bo ta sprzedaje się najlepiej. Labirynt korytarzy między regałami może zaprowadzić ciekawskich też do innych gatunków – fantastyki, science fiction, literatury popularnonaukowej, dziecięcej, przewodników, kryminałów, horrorów i wielu, wielu innych.

Uwielbiam specyficzny zapach, który unosi się w całej księgarni. Zapach książek i dobrej kawy. Za każdym razem, gdy tu jestem, uspokaja mnie. To dlatego lubię pisać właśnie tutaj, przy niewielkim stoliku wciśniętym w kąt między kryminałami Cobena a thrillerami Kinga.

Idąc za Melanie, mijam kolejne działy i regały, aż w końcu docieramy do wyjścia. Za kasą stoi Emma, kolejna z moich pracowników. Trzeci jest Zack, ale oni we trójkę zawsze tak wymieniają się zmianami, żeby nie robić za dużo godzin w tygodniu.

Trudno o dwie bardziej różniące się od siebie osoby niż Melanie i Emma, ale obie je kocham równie mocno i one też jakimś cudem znalazły ze sobą wspólny język. Emma to wysoka, blada blondynka, która pracuje dla mnie, dorabiając sobie na studiach – uczy się kreatywnego pisania i chciałaby kiedyś tworzyć scenariusze filmowe. Pewnie skończy jako copywriterka w jakiejś agencji reklamowej, ale kim ja jestem, żeby zabijać jej marzenia. Melanie z kolei to moja przyjaciółka jeszcze z czasów szkoły. Ubiera się zawsze na czarno i fioletowo i podobnie wygląda jej makijaż. Ciemne włosy ma splecione w tysiąc malutkich warkoczyków, w których widać wyraźnie fioletowe pasma, a te warkoczyki z kolei spięła w kucyk wysoko na głowie. Mel ma sporo kolczyków na twarzy i nie tylko, a także mocny, ciemny makijaż, którym często odstrasza ludzi. Ktoś mógłby uznać, że to kiepski wybór na sprzedawcę w księgarni, ale ja wiem lepiej. Melanie ma wrodzony talent, jeśli chodzi o udaną sprzedaż, i pewnie byłaby w stanie wcisnąć nawet piasek Beduinowi.

Moja przyjaciółka skończyła psychologię, ale nienawidzi zarówno swoich studiów, jak i perspektywy pracy w zawodzie, dlatego od kilku lat pomaga mi z księgarnią. Jej rodzice są przez to zrozpaczeni.

Melanie prowadzi mnie obok kasy do wyjścia, gdzie znajduje się nasza jedyna witryna. Księgarnia jest raczej głęboka niż szeroka, mamy więc niewiele miejsca, by wyeksponować nasze atuty i zainteresować potencjalnego czytelnika asortymentem na ciekawej wystawie. Zazwyczaj dajemy tam po prostu nowości, ale tym razem Mel poprosiła o wolną rękę i jej ją dałam, wiedząc, że dobrze na tym wyjdę.

Witryna wychodzi na dwupasmową Smith Street, a księgarnia usytuowana jest w samym sercu Cobble Hill, na Brooklynie. Budynek jest narożny i okna mojego mieszkania, znajdującego się na piętrze, wychodzą na szczęście na mniej ruchliwą, bardziej zieloną Wyckoff Street. To dobre miejsce do życia. Kiedy przeprowadziłam się tu pięć lat temu, jeszcze będąc w całkowitej rozsypce, okolica była jednym z czynników, które pomogły mi się pozbierać.

Oczywiście nie głównym czynnikiem.

Parskam śmiechem, gdy tylko Melanie doprowadza mnie w końcu do witryny i pokazuje mi ją gestem wytrawnego sprzedawcy, z szerokim uśmiechem na ustach. Mel zrobiła bardzo piękną wystawę dla jednej autorki, która w ciągu ostatnich czterech lat wydała pięć książek. Okładki do siebie pasują, więc kompozycja nie mogła nie wyglądać dobrze.

– Candice Bloom? – Parskam śmiechem. – Dlaczego akurat ona?

– Bo to gorący towar, Vinnie. – Melanie wzrusza ramionami. – Dlaczego cię to bawi? Daj spokój, wyszło super.

– No dobra, ale dlaczego akurat teraz?

– Bo tyle co miała premierę? – Moja przyjaciółka przewraca oczami. – I z pewnością niedługo będzie miała kolejną. Wiesz, że uwielbiam jej książki. Jak połowa kobiet w tym kraju, na litość boską, to przyciągnie jeszcze więcej klientek, zobaczysz!

Kiwam głową, bo jestem skłonna w to uwierzyć. Candice Bloom jest odkryciem ostatnich lat.

– No dobra – przyznaję niechętnie. – Ale skąd ten slogan? Skąd niby wiesz, że Bloom jest z Brooklynu? Może mieszkać w całym kraju.

– Nie wiem – odpiera Melanie radośnie. – Ale na pewno tu mieszka albo zna to miejsce doskonale. Daj spokój, na pewno widziałaś to w jej książkach. Sposób, w jaki opisuje Brooklyn... Tylko ktoś, kto spędził tu mnóstwo czasu, potrafiłby zrobić to w ten sposób. Jestem przekonana, że tu mieszka. Więc dlaczego do szpiku brooklyńska księgarnia nie miałaby jej zareklamować?

No właśnie, dlaczego?

Candice Bloom to zagadka. Nikt nie wie o niej niczego, bo nigdy nie ujawniła się publicznie. Jedyne, co o niej wiadomo na pewno, to że pisze pod pseudonimem. Obawiam się, że slogan reklamowy Melanie, jakoby Candice Bloom pochodziła z Brooklynu, przyciągnie do nas raczej świrów, którzy próbują się czegoś dowiedzieć na jej temat. Nie chcę przykuwać więcej zainteresowania do BestBooks, niż to absolutnie koniecznie.

Najwyraźniej jednak moja przyjaciółka jest innego zdania. Nic dziwnego, w końcu ma B2C we krwi. Najchętniej zamieniłaby BestBooks w sieć franczyzową z punktami w każdym większym mieście w Stanach.

Po moim trupie.

– Nie podoba ci się? – Kiedy nie odpowiadam, Melanie robi zawiedzioną minę. Jej miny działają na mnie prawie tak mocno jak nieszczęśliwe szczeniaczki, więc oczywiście się pod nią uginam.

– Podoba mi się, kochana – zapewniam ją, przyglądając się fioletowo-niebieskiej witrynie. Wszystkie okładki Candice Bloom są utrzymane w takiej kolorystyce, więc witryna nie mogła być inna. – Dziękuję, Mel, jest naprawdę piękna. Zastanawiam się tylko, czy poradzimy sobie z obsługą klientów, kiedy już zwalą się do nas drzwiami i oknami.

Przytulam ją spontanicznie, a Melanie rozpromienia się, wyraźnie zadowolona, że sprostała moim oczekiwaniom. Nie wie, że nie mogłaby zrobić absolutnie niczego, by je zawieść.

Cofamy się do środka księgarni i właśnie wtedy dzwoni moja komórka. Gdy ją wyciągam, na ekranie widzę znajomy opis. Dupek H.

Mel zagląda mi przez ramię i parska śmiechem.

– Znowu ten tajemniczy dupek – komentuje z rozbawieniem. – Zdradzisz mi w końcu kiedyś, dlaczego go tak wpisałaś i kim właściwie jest, że do ciebie dzwoni, chociaż wyraźnie nie palisz się do rozmowy z nim?

Krzywię się do mojego telefonu.

– To jeden z moich współpracowników – odpowiadam oględnie. – Nie mogę sobie pozwolić na luksus rezygnacji z jego usług.

Póki co.

Uśmiecham się do przyjaciółki ostatni raz i odchodzę na bok, do działu książek dla dzieci, żeby odebrać. Jest tam zaskakująco pusto, dlatego udaje mi się usiąść na jednym z kolorowych miniaturowych krzesełek przy równie miniaturowym stoliku.

– Lavinia Hayes, słucham – przedstawiam się oficjalnie, jak zawsze, kiedy odbieram telefon od Dupka H.

– Wayne Harrington – słyszę w słuchawce znajomy, lekko zachrypnięty głos. Nawet nie powiedział mi „dzień dobry", ale to nic nowego. – Otrzymałem pani maila. Czy moglibyśmy się spotkać, żeby to przedyskutować?

Jego ton jest ostry i nie pozostawia wątpliwości co do jego reakcji na plik, który mu przesłałam. Przygryzam wargę, żeby nie zaśmiać się do słuchawki.

Zazwyczaj ten facet niesamowicie mnie irytuje, ale dzisiaj dla odmiany głównie bawi. Może to dlatego, że znalazłam dla siebie wyjście z tej sytuacji, w której byłam na niego skazana.

Domyślałam się, że nie puści mnie bez słowa. Nie spodziewałam się jednak, że zadzwoni tak szybko, nawet jeśli zerknął tylko na zakończenie. Po prostu nie sądziłam, że tak szybko w ogóle przeczyta mojego maila.

Gdyby nie fakt, że musimy ze sobą współpracować, zapewne miałby ustawioną regułę, by moje maile trafiały prosto do jego spamu.

– Oczywiście – zgadzam się beztrosko. – Kiedy?

– Dzisiaj w porze lunchu?

Wow, ma szybkie tempo, myślę z niejakim zaskoczeniem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jemu zależy bardziej niż mnie, ale Wayne Harrington zawsze jawił mi się jako mężczyzna, który wszystko ma zawsze pod kontrolą i świetnie przemyślane. Dziwi mnie, że aż tak mu zależy i że aż tak to po sobie pokazuje.

Ale może chodzi mu o coś innego, niż mi się wydaje. Jeśli nie pójdę na spotkanie, to się nie dowiem.

– Proszę chwilę poczekać, sprawdzę w kalendarzu. – Nie czekając na odpowiedź, odkładam na moment komórkę na stolik i chwytam pierwszą z brzegu książeczkę dla dzieci, po czym zaczynam ją bezmyślnie kartkować. Nawet nie widzę kolorowych obrazków, które przewijają mi się przed oczami. Liczę do dziesięciu, po czym ponownie chwytam swój telefon. – W porządku, może być lunch.

– Świetnie. W takim razie zapraszam do Craft o pierwszej – odpowiada, czym znowu wyprowadza mnie z równowagi. Czy naprawdę zabiłoby go, gdyby zapytał, jaka knajpa mi odpowiada? – Zrobię rezerwację.

Rozłącza się bez słowa więcej, nie czekając nawet na moje potwierdzenie czy zgodę. Wayne Harrington jak zwykle robi wszystko po swojemu, bo do tego był przyzwyczajany przez całe swoje życie.

To jemu powinno zależeć i powinien być uprzejmy, myślę z irytacją, chowając komórkę do kieszeni dżinsów, by wrócić do głównego wejścia, gdzie Mel gawędzi właśnie przy kasie z Emmą.

– Będę musiała wyjść na lunch – mówię, stając obok nich. Obie dziewczyny zgodnie kiwają głowami. – Poradzicie sobie same?

– Jasne – potwierdza Emma, a Mel dodaje:

– Pamiętasz, że ma przyjść Robert Moore? Nie zapowiadał się na konkretną godzinę, ale chciał to załatwić dzisiaj.

Szlag. Zupełnie o tym zapomniałam.

– Poradzisz sobie w razie czego – zapewniam ją. – To nic takiego. Oprowadź go, zapisz jego stawkę, ale nie odpowiadaj od razu, zajrzyj do kalendarza, jak poda konkretną datę.

Melanie posyła mi niepewne spojrzenie.

– No wiesz, sądziłam, że chcesz... załatwić to osobiście.

Krzywię się. Robert Moore to poczytny ostatnio, samodzielny pisarz kryminałów, który pewnego dnia zajrzał do mojej księgarni i uznał, że to doskonałe miejsce na spotkanie autorskie. Ponieważ się spieszył, dostał wizytówkę i obiecał, że wpadnie, żeby rozejrzeć się dokładniej. Spędziłam z nim kilka minut, a już jakoś nie miałam ochoty na więcej.

Od pierwszego spojrzenia ten facet wydał mi się strasznie zarozumiały. Jakby napisanie trzech bestsellerów robiło z niego jakiegoś ważnego autora.

– Nie chcę – protestuję. – Ty na pewno świetnie sobie z nim poradzisz, Mel. Pokaż mu witrynę, możemy zrobić taką samą dla niego, gdy będzie miał spotkanie – dodaję. – Fani mogą kupować jego książki od niego, ale może przy okazji skuszą się na coś jeszcze. Warto spróbować.

BestBooks może nie jest największą ani najlepiej prosperującą księgarnią w Nowym Jorku, ale jest stylowa i klimatyczna. Typowo brooklyńska. Nie dziwi mnie, że pisarze i wydawnictwa chcą organizować tu spotkania autorskie, bo to świetne miejsce. Autorzy kosztują tyle, że czasami muszę dokładać do tego interesu, bo najważniejsze jest, żeby księgarnia utrzymała moich pracowników, nie mnie. Ja tak czy inaczej sobie poradzę. Ale warto w to inwestować, bo to dodatkowa promocja.

BestBooks to moje miejsce na ziemi i zrobię wszystko, żeby utrzymać je na powierzchni. Nawet jeśli miałabym w tym celu rozmawiać z oślizgłymi typami w rodzaju Roberta Moore'a.

– Spoko, myślę, że sobie poradzę. – Melanie mruga do mnie, a ja jestem przekonana, że rzeczywiście tak będzie. – Masz coś ważnego do załatwienia?

Nie lubię jej okłamywać, ale w tej jednej sprawie robię to bez ustanku od pięciu lat. W zasadzie nie wiem dlaczego. Nie potrafię logicznie wyjaśnić, dlaczego ukryłam przed nią i przed innymi znajomymi tak istotną część mojego życia. Mel jednak, nawet jeśli zauważyła, nigdy nie powiedziała na ten temat ani słowa. Ona najlepiej wie, kiedy nie powinna naciskać.

Uśmiecham się tylko enigmatycznie i mruczę coś niezobowiązującego, po czym idę z powrotem na zaplecze. Potrzebuję trochę czasu, żeby dojechać na Manhattan, a muszę jeszcze zabrać torebkę.

Zostawiam laptop na stoliku, w tym samym miejscu, w którym dołożyłam ostatnie zdania mojej najnowszej powieści, po czym zbieram się do wyjścia. Na wszelki wypadek kontroluję jeszcze swój wygląd w lustrze, ale wyglądam dobrze. Mam wprawdzie na sobie dżinsy, ale na nogach szpilki, a na ramiona zarzucam krótki jasny żakiet. Wyglądam prawie tak biznesowo, jak powinnam.

Z moimi miodowymi włosami, równie miodowymi oczami i lekko opaloną skórą stanowię coś pośredniego między Emmą a Melanie. Kiedy jesteśmy w księgarni we trzy, znacznie częściej zachodzą do niej mężczyźni, niż kiedy na kasie obsługuje Zack. Przyjmuję to jako coś oczywistego i nawet nie próbuję się o to wściekać, bo i tak nie uda mi się zmienić całego świata.

– Wychodzę – oznajmiam, kiedy mijam kasę ze stojącą za ladą Emmą. Ta tylko macha mi na pożegnanie i się uśmiecha, a Mel gdzieś z głębi księgarni krzyczy:

– Wróć na czwartą! Wiesz, że mam dzisiaj randkę i chciałam wyjść wcześniej!

Przewracam oczami, ale posłusznie potwierdzam.

Jakby mój lunch z Wayne'em Harringtonem mógł potrwać trzy godziny. Jasne.

***

Wychodzę właśnie z metra, gdy rozdzwania się moja komórka.

Kwiecień w Nowym Jorku jest chłodny, wietrzny i pochmurny. W powietrzu wciąż czuć deszcz, kiedy pojawiam się na Dwudziestej Trzeciej i ruszam w dół Park Avenue. To przyjemna, szeroka ulica z klombami drzew między pasami, gdzie po obydwu stronach jezdni w górę wznoszą się kilkupiętrowe, stare kamienice.

Wyciągam komórkę z kieszeni dżinsów i krzywię się, kiedy na wyświetlaczu widzę, że dzwoni mama.

– Dzień dobry, kochanie – odzywa się, gdy odbieram. – Co słychać?

– Wszystko w porządku, mamo – zapewniam ją ciepło. – Dużo pracy w księgarni.

Przez chwilę w słuchawce panuje cisza. Chociaż moja matka jest cudownym człowiekiem, nigdy tak do końca nie pogodziła się z myślą, że zrezygnowałam ze świetnie płatnej pracy w finansach na Manhattanie, by prowadzić niewielką księgarnię gdzieś na Brooklynie. Chociaż nigdy tego mi nie okazuje, ja wiem o tym doskonale.

– To dobrze – mówi w końcu nieco zbyt radośnie. – Pamiętasz, że w przyszłym miesiącu mam urodziny? Chcemy z tatą wyprawić niewielkie przyjęcie i miałam nadzieję, że przyjdziesz.

Urodziny mamy. Sześćdziesiąte. Oczywiście, że nigdy bym nie zapomniała, zamierzałam również pojechać do nich do New Jersey. Nie spodziewałam się jednak, że robią jakiekolwiek przyjęcie.

– Kogo zapraszacie? – pytam płaskim głosem. Mama waha się przez sekundę.

– Och, wiesz, tylko kilka osób – zapewnia mnie. – Ciocię Margaret z mężem i twojego kuzyna. I... Alice.

Chociaż mogłam się tego spodziewać, robi mi się trochę niedobrze, gdy to słyszę. Oczywiście, że zapraszają sąsiadkę, przyjaciółkę mamy od ponad trzydziestu lat.

Tylko przypadek sprawia, że to równocześnie matka mojego zmarłego sześć lat temu narzeczonego.

Zazwyczaj trzymam się w garści, ale nic nie poradzę na to, że unikam Alice, jak tylko mogę. Nigdy nie powiedziała ani jednego złego słowa na mój temat. Kiedy jeszcze James żył, kochała mnie jak własną córkę. Potem nasz ból nas od siebie oddalił i nie mogłam jej za to winić. Ale potem...

Za każdym razem, kiedy patrzę jej w oczy, mam wrażenie, że w głębi duszy ona ma do mnie pretensje, że to ja przeżyłam, a nie jej syn.

Zdaję sobie sprawę, że to z pewnością moje urojenia i że Alice wcale nie myśli niczego takiego. To dobra, ciepła kobieta, która była gotowa przywitać mnie w swojej rodzinie bez jednego choćby pytania. A mimo to tak właśnie myślę, kiedy na nią patrzę, co sprawia, że staram się jej unikać, bo wiem, że to świadczy o moich problemach, nie jej.

Ale zrobiłam już tyle kroków, by zostawić to za sobą. Nie mogę cofnąć się przed kolejnym.

– Jasne – odpowiadam więc, starając się brzmieć naturalnie. – Chętnie wpadnę.

Mama coś tam jeszcze do mnie mówi, ale jej słowa są dla mnie jak szum w tle. Muszę sobie z tym jakoś wreszcie poradzić. Już wystarczająco dużo czasu zmarnowałam w moim życiu.

James by tego dla mnie nie chciał.

Kończę rozmowę z mamą pod samym wejściem do restauracji. Jestem jakieś pięć minut spóźniona, ale mam ochotę jeszcze zwolnić kroku, żeby Wayne Harrington musiał na mnie czekać. Potrzebuję chwili, żeby się uspokoić, gdy w końcu chowam komórkę do kieszeni dżinsów. Opieram się o ścianę obok wejścia do Craft i pozwalam sobie na kilka głębokich, drżących oddechów.

Wszystko będzie dobrze, przekonuję sama siebie. Jesteś gotowa, żeby to zrobić, Vinnie. Dasz sobie radę.

Te ostatnie słowa w mojej głowie wybrzmiewają ciepłym głosem Jamesa i niemalże czuję jego obecność obok mnie. Przez te sześć lat zapomniałam o wielu szczegółach dotyczących mojego narzeczonego. Nie pamiętam, jak dokładnie czesał włosy, nie pamiętam też, co konkretnie musiałam zrobić, żeby wyprowadzić go z równowagi. Nie pamiętam, jakie były objawy jego rozbawienia, gdy bardzo nie chciał go po sobie pokazać, i nie pamiętam, w jaki sposób się śmiał. Ale doskonale pamiętam brzmienie jego głosu i chyba dlatego ciągle czasami słyszę go w mojej głowie.

Czasami mi to pomaga. A czasami sprawia, że czuję się jeszcze bardziej samotna i nieszczęśliwa.

Dotykam pierścionka zaręczynowego, który ciągle noszę na palcu. Pewnie powinnam przestać, ale nie potrafię się do tego zmusić. Naprawdę kochałam Jamesa. Trudno mi o tym zapomnieć, nawet po sześciu latach.

Odrywam się w końcu od ściany i wchodzę do restauracji, spóźniona zaledwie dziesięć minut. Już z daleka mój wzrok przykuwa wyprostowana niczym struna, wysoka sylwetka mojego wydawcy. Wayne Harrington siedzi przy stoliku pod oknem i co chwila zerka na zegarek na jego przegubie, wyraźnie zniecierpliwiony moim spóźnieniem.

Uśmiecham się mściwie i natychmiast zapominam o urodzinach mamy, Alice i Jamesie. Lawiruję między stolikami i podchodzę bliżej, aż Harrington w końcu mnie dostrzega. Podnosi na mnie ciemne, zirytowane spojrzenie, a ja udaję, że to wcale nie robi na mnie wrażenia.

Byłoby dużo prościej, gdyby on nie był tak szorstko przystojny.

– Dzień dobry – mówi, podnosząc się nieco, gdy zajmuję miejsce naprzeciwko niego. No proszę, co za dżentelmen. – Miło panią znowu widzieć, Lavinio Hayes. A może powinienem powiedzieć: Candice Bloom?

Posyłam mu bardzo uprzejmy, bardzo sztywny uśmiech.

– Lavinia Hayes będzie idealnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top