Prolog

Witam Was, kochani, pod prologiem mojego nowego tekstu!

Rozdział pierwszy, dziejący się już współcześnie, dodam jutro o północy, a potem dwa kolejne przez dwa następne dni. Mam nadzieję, że polubicie Vinnie, bo to jedna z moich normalniejszych bohaterek – a przynajmniej tak mi się wydaje ;)

Dajcie znać, co sądzicie o początku! <3

________________________________

Sześć lat wcześniej

Budzą mnie głośne łomoty i krzyki w języku, którego nie rozumiem.

Podrywam się z łóżka, przecierając pospiesznie oczy, gdy czuję mocne szarpnięcie za włosy. Wyrywa się ze mnie wrzask, natychmiast jednak zostaje zdławiony silnym uderzeniem w twarz. Szczęka eksploduje mi bólem i czuję krew w ustach; ląduję na kolanach obok łóżka, aż ból odzywa się też w moich nogach.

– Vinnie! – słyszę z drugiej strony mebla rozpaczliwy głos Jamesa. – Zostawcie ją...

Kolejne uderzenie urywa jego słowa, a ja jestem zbyt przerażona i zdezorientowana, by jakkolwiek się odezwać. Ktoś znowu szarpie mnie za włosy, podnosząc na nogi; robię kilka niepewnych kroków do przodu, aż silne ręce popychają mnie, dopóki nie stracę równowagi. Znowu ląduję na kolanach, na samym środku pokoju hotelowego, a gdy czuję, jak na mojej dłoni zaciska się druga, większa, należąca do mojego narzeczonego, orientuję się, że James klęczy obok mnie.

– Nic ci nie jest, kochanie? – James zagląda mi w twarz, z przerażeniem biegnie oczami od opuchniętej wargi do obolałego policzka. Czuję jego drżącą mocno dłoń na skórze, gdy dotyka mnie ostrożnie.

– Mordy w kubeł – mówi nad nami ostry, zachrypnięty głos z wyraźnym akcentem.

Kulę się, ale ostrożnie podnoszę wzrok, by w półmroku panującym w pokoju zorientować się, co się właściwie dzieje. Robi mi się niedobrze, gdy tylko ich widzę.

Dwaj czarnoskórzy, ubrani byle jak faceci przetrząsają właśnie nasz pokój. Trzeci stoi nad nami, w rękach trzymając długi, lśniący czernią karabin. Pierwszy raz w życiu widzę na żywo broń palną i to sprawia, że strach eksploduje we mnie mocno. Dyszę i zaciskam dłoń na ręce Jamesa, odruchowo przysuwając się do niego odrobinę. Trzęsę się i na moment świat przed moimi oczami zawęża się, jakbym patrzyła z dna głębokiej studni.

– Bierzcie, co chcecie, tylko nie róbcie nam krzywdy – słyszę trochę tylko przestraszony głos mojego narzeczonego.

Faceci nad nami nawet nie zwracają uwagi na jego słowa; wrzucają do torby wszystko, co znajdą: nasze laptopy, aparat fotograficzny, telefony, portfele, wszystko. Przerzucają nasze ubrania, niszcząc je bez odrobiny skrupułów, a ja trzęsę się jak osika, nie mogąc oderwać od nich wzroku.

To miały być nasze pierwsze samodzielne wakacje. Miesiącami odkładaliśmy pieniądze, żeby polecieć na safari. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to mogłoby się tak skończyć...

Powoli przenoszę w końcu wzrok na faceta, który stoi nad nami z karabinem w ręce, pilnując nas. Napotykam jego pociemniały wzrok i drżę jeszcze bardziej, gdy widzę, jak przesuwa spojrzenie po moim ciele. Jestem boleśnie świadoma faktu, że mam na sobie jedynie obszerną koszulkę Jamesa, w której zazwyczaj sypiam, i majtki. Sądząc po wzroku tego ciemnoskórego mężczyzny, on też jest tego świadomy.

Kulę się nieco, gdy przybliża się o krok i staje bezpośrednio przede mną. James chwyta mnie mocniej za rękę, a gdy spoglądam na niego kątem oka, widzę, jak drga mu mięsień w policzku. Ma tak mocno zaciśnięte szczęki, że pewnie nie byłby w stanie powiedzieć ani słowa. Błagam go spojrzeniem i lekkim potrząśnięciem głowy, żeby nie robił niczego głupiego, ale nie wiem, na ile mnie rozumie.

– Zabierzemy, co chcemy, i już nas nie ma – odzywa się z drwiną ten stojący nad nami. Lufa karabinu zbliża się do mojego ciała, a gdy dotyka lekko klatki piersiowej dokładnie między moimi piersiami, wstrzymuję oddech i z oczu zaczynają mi płynąć łzy. – No chyba że chcesz nam dać coś jeszcze, ślicznotko.

Zaciskam mocniej dłoń wokół dłoni Jamesa, bo po tych słowach czuję drgnięcie jego ciała. Nie rób nic głupiego, nie rób nic głupiego, powtarzam jak mantrę w głowie, próbując odciąć się psychicznie od tego stojącego nade mną typa. On jednak jeszcze ze mną nie skończył.

Lufa karabinu powoli ześlizguje się z mojej klatki piersiowej do brzucha, a moje serce wali jak szalone, doskonale świadome, jak niewiele brakuje, żeby karabin wystrzelił i zrobił we mnie dziurę, której żaden lekarz nie byłby w stanie załatać. Z gardła wyrywa mi się szloch, gdy mężczyzna przesuwa broń jeszcze niżej, aż lufa wciska mi się między nogi i dotyka mnie w kroku.

– Nigdy nie posuwałem białaski – słyszę znowu jego głos. Płaczę już całkiem otwarcie, kiedy mężczyzna lufą karabinu podnosi nieco moją koszulkę. – Ciekawe, czy jęczycie tak samo jak nasze kobiety?

Właśnie wtedy opanowanie Jamesa się kończy.

Wystrzeliwuje w górę, zanim zdążę cokolwiek krzyknąć. Puszcza mnie, po czym całym ciężarem ciała opada na mężczyznę przed nami, aż obaj padają na podłogę. Odczołguję się bliżej łóżka, kiedy tylko znika nacisk lufy karabinu na moje ciało, i widzę, jak czarnoskóry mężczyzna uderza mocno Jamesa w twarz. Pozostali uczestnicy napadu tylko gapią się z zainteresowaniem na swojego kolegę.

– Błagam, nie róbcie mu krzywdy! – krzyczę rozpaczliwie. – James, nie!

Mój krzyk zagłusza kolejny wystrzał, a równocześnie z nim moje serce zamiera. Widzę, jak James przestaje się ruszać, a czarnoskóry mężczyzna zrzuca go z siebie niczym szmacianą lalkę. Gdy mój narzeczony ląduje na plecach, z przerażeniem zauważam, że na wysokości jego klatki piersiowej, za którą się trzyma, pojawia się plama czerwieni, która rozszerza się bardzo szybko.

Nie. Błagam. To nie może być prawda...

– James! – drę się, chcę do niego iść, ale kolejne uderzenie w twarz sprawia, że ląduję na podłodze. Kulę się, jednak następne nie nadchodzą.

– Kurwa! Bez strzelania – odzywa się po angielsku jeden z napastników.

Zaczynają się między sobą kłócić w ich języku, którego nie rozumiem. Spoglądam na nich ze strachem, oni jednak już zdają się nie zwracać na mnie uwagi; zbierają torby pełne naszych rzeczy i kierują się do wyjścia w wyraźnym pośpiechu. Czekam jedynie, aż znikną z zasięgu mojego wzroku, zanim podnoszę się na nogi. Cała twarz mnie boli, ale prawie tego nie zauważam, zajęta jedynie postrzelonym mężczyzną leżącym na podłodze pokoju hotelowego.

Jest przytomny, gdy do niego docieram. Odruchowo kładę dłonie na jego, próbując pomóc mu zatamować krwawienie. Łzy ponownie pojawiają mi się w oczach, gdy na niego patrzę; spojrzenie ma niezbyt skupione i wędrujące ode mnie do pokoju wokół nas.

– James, proszę – szepczę, nie wiedząc, co robić. W głowie mam pustkę i nie mam pojęcia, jak go ratować. Nie mogę zostawić go samego i nie mam telefonu, żeby wezwać pomoc. Co mam robić?! – Proszę, nie zostawiaj mnie...

– Kocham cię, Vinnie – słyszę jego słaby głos.

Nie. To nie może być prawda. To nie może się tak skończyć!

– Pomocy! – drę się na całe gardło, nie zważając już na to, czy napastnicy mogą mnie usłyszeć albo do mnie wrócić. – Pomocy, mam rannego! Niech mi ktoś pomoże, błagam! – krzyczę jeszcze przez chwilę, ale kiedy James chwyta mnie mocniej, zmuszając, żebym na niego spojrzała, robię to posłusznie, mrugając, żeby go w ogóle zobaczyć, bo oczy mam pełne łez. – Zaraz ktoś nam pomoże, James. Kochanie, proszę, nie zostawiaj mnie. Proszę. Zaraz pojawi się pomoc. Uratują cię. Proszę, nie zostawiaj mnie, tak bardzo cię kocham...

Serce rozdzierają mi rozpacz i strach, gdy patrzę na mężczyznę w moich ramionach. Mojego mężczyznę. Mojego umierającego mężczyznę.

Wiem, że kiedy przybędzie pomoc, dla niego będzie już za późno.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top