Rozdział 87
Owen bardzo by chciał powiedzieć, że z emocji nie mógł zapaść w sen.
Ale musiałby skłamać. Jak tylko wszystko się uspokoiło, padł niemal od razu.
Zaraz po powrocie do Obozu Jupiter zaczął czuć się trochę nieobecny. Niby wszystko do niego docierało, ale zdawało mu się, że nie dzieje się to naprawdę. Gdy Chaos został przegrał walkę z Uranosem i Gają, herosi zasypali bliźniaków pytaniami. Owen nie miał ochoty na nie odpowiadać, na szczęście Harper zajęła się szybkimi wyjaśnieniami, uspokajaniem oraz motywowaniem półbogów i legatariuszy do działania.
Gdzieś w tym momencie chłopakowi urywał się film - następne, co wyraźnie kojarzył, to kierowanie się do Nowego Rzymu, ponieważ z pryczy większości obozowiczów już nic nie zostało. Hazel i Frank zaproponowali gościnę Amazonkom oraz Łowczyniom, ale te odmówiły. Twierdziły, że Chaos próbował wcześniej pozbyć się także ich, więc teraz musiały wrócić i obejrzeć zniszczenia u siebie. Owen powinien zapewne być pod wrażeniem, że obie grupy wojowniczek porzuciły swoje siedziby, by pomóc Rzymianom i Grekom - ale i na to był zbyt zmęczony.
W pewnym momencie wśród tłumu dostrzegł Annabeth Chase, całą i zdrową, jednak wcale się nie zdziwił. Wydawało mu się zupełnie normalne, że była z nimi, choć pół roku temu widział ją martwą.
Przed pójściem spać zamienił kilka słów z Harper, Laurel i innymi herosami - byli wśród nich nawet tacy, których ledwo znał. Wszystkich przepełniała ulga, choć także żal, że nie zdołali powstrzymać śmierci swoich przyjaciół.
Wyglądając po raz ostatni przez okno, patrząc na pogrążony w mroku Obóz Jupiter, Owen coś sobie przypomniał - mit Czirokezów opowiedziany kiedyś przez Piper McLean.
Historia mówiła o Wielkiej Matce - trzecim człowieku na ziemi. Była to śliczna dziewczyna zrodzona z polnych kwiatów, rosy i ciepła, dzięki której rozwinął się gatunek ludzki.
Na początku układało się świetnie. Ludzie zamieszkiwali ziemię, żywiąc się roślinami, upolowanymi zwierzętami i własnymi uprawami. Jednak z czasem tego wszystkiego zaczęło brakować. Zapanował wielki głód.
Któregoś dnia jedno z małych dzieci udało się do Wielkiej Matki, żeby poprosić ją o pomoc. Matka rozpłakała się i, choć sama nie miała nic do jedzenia, obiecała wszystkich nakarmić.
Wówczas mąż próbował ją pocieszyć. Wielka Matka oznajmiła jednak, że jedynym, co poprawi jej nastrój, będzie jej śmierć. Mąż natychmiast odmówił, na co ona obwieściła, iż w dalszym ciągu będzie płakać. Nie wiedząc, co zrobić, udał się więc do swojego wuja - Kloskurbeha, Wielkiego Nauczyciela - by poprosić o radę.
Po odbyciu długiej, wyczerpującej podróży Wielki Bratanek (bo tak go nazywano) usłyszał od wuja, że powinien spełnić prośbę żony. Zrozpaczony, wrócił do domu, gdzie Wielka Matka poinstruowała go, co ma po kolei robić. Prosiła, żeby uśmiercił ją następnego dnia w samo południe, a następnie pozwolił synom ciągnąć ją po ziemi, dopóki ciało nie oderwie się od kości. Na koniec poleciła mężowi zebrać kości i pochować je pośrodku pola, a po siedmiu miesiącach wrócić w to miejsce. Twierdziła, że znajdą wtedy jej własne, ofiarowane z miłości ciało, które stanie się ich pożywieniem.
Zrobiono, jak kazała. Po siedmiu miesiącach Wielki Bratanek przybył na pole ze swoim potomstwem i zastał ziemię porośniętą mnóstwem kukurydzy - daru od Pierwszej Matki. Zgodnie z jej prośbą, ludzie nie zjedli od razu wszystkiego, tylko zakopali niektóre kolby, aby mogły wyrosnąć na nowo za kolejne ponad pół roku.
A w miejscu, gdzie pochowano kości, pięła się teraz ku niebu cudownie pachnąca roślina o szerokich liściach. Tam pojawił się duch Matki, który przemówił do ludu. Polecił wysuszyć i palić tę roślinę, aby pomogła zanosić się ich modlitwom, oczyściła umysły i przynosiła radość.
Mąż Wielkiej Matki nadał pierwszej roślinie nazwę skarmunal - kukurydza, a drugiej: utarmuh-wayeh - tytoń. Na koniec wygłosił przemowę o dobroci Matki, jej poświęceniu i szacunku, jakim należało ją darzyć.
Piper nie fatygowała się, by cokolwiek wyjaśnić.
- Sami musicie zrozumieć - powiedziała tajemniczo, jak tylko skończyła opowieść.
Wówczas Owen uznał, że mit jest głupi i bez sensu. Teraz jednak zaczął się zastanawiać, czy nie odnosił się idealnie do ich sytuacji. Nie chodziło o głód, specjalne prośby o zabijanie, tylko o poświęcenie - ofiarowanie własnego życia dla dobra sprawy. Pierwsza Matka zginęła, by jej potomkowie mieli co jeść. Mnóstwo herosów poległo, żeby w końcu Chaos został pokonany, a Obóz Jupiter przetrwał.
Z takimi myślami chłopak usnął.
Nie miał żadnych koszmarów, co stanowiło miłą odmianę, jednak nie dane mu było spać długo.
Zbudził go potężny huk dobiegający z zewnątrz. Podniósł się gwałtownie i poczuł dreszcz na plecach, gdy pierwszym, na co padł jego wzrok, był widok za oknem, który oznaczał tylko jedno.
Kłopoty.
***
Apate wyglądała zjawiskowo.
Miała na sobie długą, szarą suknię w stylu starożytnych Greczynek, mnóstwo srebrnej biżuterii oraz czarną pelerynę do ziemi. Ciemne, ścięte krótko włosy zostały ułożone tak perfekcyjnie, że aż dziw, iż się trzymały. Twarz bogini była piękna - niesamowicie piękna - tyle że w jej oczach czaiło się okrucieństwo.
A tuż za nią, za oknem, błyszczał jasno jakiś kształt. Nie dało się go nawet wyraźnie dojrzeć przez jaskrawe światło.
Luisowi głos ugrzązł w gardle. Ostatnie wspomnienia chłopaka sięgały końcówki bitwy i, choć były trochę mętne, dobrze pamiętał dwie rzeczy: wszystko, co powiedział mu Tyler oraz to, że Chaos został pokonany. Ale najwyraźniej nie pozbyli się jeszcze wszystkich kłopotów.
W sumie... mógł się tego spodziewać.
Co jednak było bardziej zaskakujące, Apate nie wyglądała, jakby szykowała się do ataku, chociaż mogłaby zrobić to bez problemu. Stała spokojnie i zwracała się do Tylera luźnym, opanowanym tonem, jakby gawędziła z kumplem. No, czasami wrogowie się tak zachowywali, ale w jej wypadku było to ewidentnie nieironicznie.
Tyler skinął głową.
- Poczekaj na mnie. Tylko chwilę.
Bogini rozbłysły oczy. Zerknęła na Luisa, uśmiechnęła się zawadiacko i mrugnęła, a potem rozpłynęła się w pył.
Herosi na zewnątrz zbiegali się, co oznaczało, że tajemnicze światło mogło przysporzyć jakiś kłopotów - jak większość rzeczy spotykanych przez półbogów.
- Ma na ciebie poczekać? - zapytał Luis.
Miał nadzieję, że mu się coś przesłyszało. Może wciąż się dobrze nie wybudził? W każdym razie nie chciał dopuścić do siebie myśli, że Tyler ma coś wspólnego z zamieszaniem na zewnątrz albo że wie o tym coś więcej niż inni, bo zaraz czuł, jak kręci mu się w głowie.
Tyler zignorował pytanie. Wiele osób mówiło, że jego spojrzenia są zawsze pełne albo złości, albo pogardy, albo (gdy nic szczególnego się nie działo) niechęci. Nie była to jednak prawda. Właśnie teraz, w tej chwili, miał rozbiegany, nieobecny wzrok, który można nawet określić jako łagodny.
- Nie mamy dużo czasu.
- Niby dlaczego? - Luis spojrzał w stronę okna. - Jak dużo czasu minęło? Przegapiłem...
Zaczął już wyplątywać palce z uścisku Tylera. Wiedział, że ma bardzo zimne dłonie - jak zwykle, kiedy się czymś niepokoił albo denerwował i tracił nieco kontroli nad mocą. O ile jemu samemu nieszczególnie to wadziło, mogło przeszkadzać innym.
Jednak Tyler stanowił wyjątek od reguły, bo złapał go jeszcze mocniej.
- Niczego nie przegapiłeś. Już wszystko w porządku.
Jego spojrzenie w połączeniu ze spokojnym tonem głosu było... Wytrącające z równowagi? Luis poświęcił chwilę, by znaleźć właściwe określenie, bo na moment zabrakło mu tchu. Pomyślał w pełni poważnie o tym, co usłyszał od niego wcześniej (Nie umrzesz. Wytrzymaj. Kocham cię) i miał dziwnie silne wrażenie, że dłonie wróciły mu do normalnej temperatury, a czubki uszu nagle poczerwieniały. Zdążył policzyć do dwóch, zanim odzyskał głos. Usiłując skupić uwagę na czymkolwiek innym niż tamte słowa, skinął w stronę okna.
- Ale tam...
- Za niedługo światło zniknie. Niepotrzebnie się niepokoją.
- Skąd wiesz? Zresztą Apate mówiła...
- Za dużo pytań. Chaosu już nie ma, więc wszystko gra. Nie pakuj się w dodatkowe kłopoty. Nigdy więcej. Trzymaj się od tego z daleka.
Zabrzmiało podejrzanie - jakby tych dodatkowych kłopotów było dla wszystkich aż nadto. Poza tym Chaos tak naprawdę był, a choć został pokonany, wywołał niemałe zamieszanie i zesłał na świat mnóstwo nieszczęść. W dalszym ciągu nic nie grało, mimo że w trochę mniejszym stopniu. Tyler jeszcze dolewał oliwy do ognia. Okej, możliwe, że sam czuł się przybity z powodu minionej bitwy, jednak Luis miał wrażenie, iż chodziło o coś więcej. To, jak mówił o trzymaniu się od tego z daleka... To budziło obawy. A jeśli szykowało się jakieś następstwo wojny z Chaosem? Niby nic potężniejszego od pierwotnego bóstwa nie istniało, ale może...
- Obiecaj - poprosił Tyler bardziej naglącym tonem.
Jakkolwiek Luis by mu nie ufał, nie chciał składać obietnic, których nie rozumiał. Z drugiej strony Tylerowi chyba naprawdę na tym zależało. Miał taki sam przejęty wyraz twarzy jak na każdej misji poszukiwania Obozu Herosów - pełen determinacji, choć również lekkich obaw.
- No... - Luis się zawahał, nie bardzo wiedząc, co powinien zrobić. - Ale...
Światło za oknem rozbłysło nagle jeszcze mocniej. Choć Apate nie pojawiła się ponownie, zdawało się, że posłała coś w rodzaju sygnału, który przetoczył się donośnie przez całe pomieszczenie. Przekaz był jasny: chwila minęła.
- Dobra - Tyler wstał. - W sumie to już nieważne. Ja... - skrzywił się, jakby szukał jakiegoś odpowiedniego słowa, aż w końcu wymamrotał: - Dzięki za wszystko.
Luis omal się nie roześmiał. Dzięki? Niby za co? To Tyler go uratował, więc podziękowania były tak absurdalne, że przyszło mu do głowy, że może się przesłyszał. Chociaż słowo wszystko mogło obejmować także przeszłość, nawet tę bardzo daleką. Ale kiedy on zrobił cokolwiek, co zapadałoby w pamięć, za co można by dziękować?
Co jednak bardziej niepokojące - wiedział, że Tylerowi nie zbierałoby się na takie słowa w normalnej sytuacji. (No... normalnej według ich definicji). Nie był dobry w wyrażaniu uczuć za pomocą słów, a skoro teraz się trudził, by to robić, sprawa wyglądała na znacznie poważniejszą niż mogło się zdawać.
- Czekaj. Powiedz mi o wszystkim - poprosił Luis. - Ty wiesz coś więcej niż inni.
Tyler uśmiechnął się ponuro.
- Ta. I żałuję, że wiem.
Puścił jego rękę, po czym ruszył w stronę wyjścia.
Jego kroki były pewne, ale niezbyt szybkie. Patrząc na niego, Luis miał nadzieję, że nie rumieni się zbyt mocno. Nie żeby kiedykolwiek odmawiał mu zalet, ale cóż - zawsze widział w nim przede wszystkim przyjaciela z dzieciństwa, a Tyler zawsze był kimś więcej. Przecież znalazł się w Drugiej Kohorcie nie tylko ze względu na pochodzenie. Teraz, gdy zbliżał się do drzwi, wydawał się bardziej niedostępny i skupiony. Jego ciemne oczy błyszczały jakoś dojrzalej, pojedyncze rany na ramionach i skroni w naturalny sposób potęgowały to korzystne wrażenie. Odrobina boskiej krwi była widoczna w regularności charakterystycznych rysów twarzy i perfekcyjnej, atletycznej budowie sylwetki. Luis bardzo chciał jeszcze z nim zostać, jeszcze trochę na nim polegać, póki nie odzyska sił, a potem podjąć dalsze kroki. Ale chyba właśnie go tracił.
- Tyler! - krzyknął za nim.
Podniósł się, a wtedy ciemne plamy zamigały mu przed oczami. I nagle coś sobie przypomniał.
Ta rozmowa za tylną bramą obozu. Krótko po zakończeniu bitwy, jeszcze przed pokonaniem Chaosu. Wszystko stało się jasne.
Dogonił Tylera, kiedy ten już prawie zamykał drzwi.
- Nie... - głos mu się załamał. - Nie idź tam.
- Nic się nie stanie - Tyler unikał kontaktu wzrokowego. - Tylko ich zatrzymam.
- Niby jak?
- Apate się niecierpliwi. Tylko ja mogę tam pójść.
- Dlaczego?
Przez jego twarz przemknął cień irytacji, ale zaraz zniknął.
- Luis, nie czas na to. Rozejrzyj się. Nie mamy już Łowczyń, Amazonek i bogów. A nawet z nimi, wątpię, żebyśmy dali radę odeprzeć kolejny atak.
Brzmiało irytująco przekonująco, ale Luis wciąż szukał argumentów.
- Ale dziewczyna, która wcześniej skoczyła w portal, ciągle nie wróciła. Jak długo to ma trwać?
- Nie wiem - zdawało się, że Tyler przez chwilę się waha. - Nie chcesz zniszczenia Obozu Jupiter, mam rację? Mówię po raz kolejny, że to jedyne rozwiązanie.
- No to weź mnie ze sobą - powiedział błagalnie Luis.
Tyler zmierzył go spojrzeniem.
- Nie mogę. Choćbym chciał, Apate... - nie dokończył.
Światło na zewnątrz rozbłysło jeszcze mocniej. Wyglądało, jakby miało eksplodować. Luisowi zaczęło mocno walić serce. Znając Tylera, jego plan nie obejmował takich drobiazgów jak, dajmy na to, bezpieczeństwo jego samego. Może gdyby mieli więcej czasu... gdyby Luis mógł dowiedzieć się czegoś więcej...
Ale nie mieli czasu. Pozwolenie Tylerowi na działanie niby wydawało się lepszą opcją. Jeśli to światło faktycznie było jakimś portalem, za którym czekała cała armia dawnych herosów gotowych do ataku, a on wiedział, jak utrzymać ich z dala, powinien chyba wcielić swój plan w życie. Tyle, że...
Luis przytulił się do niego bez namysłu - być może po raz ostatni. Tyler objął go ostrożnie, jakby się bał dotknąć opatrunków.
- Nie rób nic głupiego - szepnął Luis.
Tyler delikatnie go od siebie odsunął i skinął głową ze słabym uśmiechem.
- Do zobaczenia - rzucił.
I tyle.
Luis go nie powstrzymywał, ale kiedy zobaczył, jak się oddala, poczuł nieprzyjemny dreszcz. Dotarło do niego, że to wcale nie było jedyne rozwiązanie. Ani nawet nie lepsze. Były dwa, oba tak samo złe.
Chłopak nie miał pewności, czy chce na to patrzeć, ale nie mógł oderwać wzroku... przynajmniej do czasu. Po chwili światło zaczęło błyszczeć jeszcze jaśniej, aż herosi próbujący zbadać jego źródło musieli się cofnąć. Luis poczuł falę silnej frustracji, ale nie mógł nic zrobić.
W jednej chwili wydarzyło się tyle, że ciężko było to ogarnąć.
Lśniło coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie... zniknęło. W tym samym momencie słońce wychyliło się zza horyzontu w nienaturalnie szybkim tempie, rozjaśniając niebo, które przybrało gwałtownie szaro-błękitną barwę - czas przyspieszył. Był już późny ranek siódmego lutego.
Ledwie herosi zdołali otrząsnąć się z oszołomienia, rozległ się znajomy dla wielu z nich dźwięk - koncha. Taka, której używano w Obozie Herosów. Zza Wzgórz Berkeley wyłoniła się grupa nowych przybyszów - to były centaury. Prezentowałyby się naprawdę przerażająco: dzikie, rozbiegane, na pewno gotowe do ataku. Tylko dzięki Chejronowi obawy zostały rozwiane. Obozowy koordynator zajęć biegł koło swojego kuzyna, który dmuchnął w konchę, po czym ryknął z radości. Jego widok dawał jasno do zrozumienia, że panuje (no... w miarę możliwości) nad Imprezowymi Kucykami i wszystko jest w porządku (na tyle, ile się da).
Tymczasem w obozie wszyscy odczuli nagłe przyspieszenie czasu. Poczuli się nagle wyspani, choć wielu z nich nie zdołało wcześniej zapaść w sen. A może byli po prostu zbyt podekscytowani? W każdym razie wybiegli natychmiast, by powitać gości.
Annabeth jako pierwsza podbiegła do nauczyciela.
- Chejronie! - zawołała.
Centaur wydawał się zmęczony, ale uśmiechnął się do niej. Od pasa w górę wyglądał jak mężczyzna w średnim wieku, z kędzierzawą brązową brodą i włosami poprzetykanymi nitkami siwizny, natomiast poniżej był ogierem o białej maści.
- Witajcie. Musicie wybaczyć mi tę długą nieobecność. Moi kuzyni... - skrzywił się, jakby nie wiedział, co powiedzieć, żeby nie zaczęli rozwalać obozu. - Och, bardzo chcieli zobaczyć rzymski obóz....
- Demolkę! - wrzasnął któryś z nich.
- ...ale teraz wybiorą się z pewnością do Daly City. Ma się tam odbyć huczne przyjęcie.
Imprezowe Kucyki wydawały się rozczarowane, ale gdy tylko usłyszały o imprezie, zaczęły wrzeszczeć. Zmieniły kierunek i ruszyły.
- Ale już jesteś! - Annabeth uścisnęła Chejrona. - Ja... tyle się wydarzyło!
- W to nie wątpię, Annabeth - centaur podniósł swoje rozumne, brązowe oczy i omiótł obóz wzrokiem, jakby wiedział, co się wydarzyło, co nie było możliwe. Nie był przy tym obecny, a jednak... - Mamy wszyscy wiele do omówienia.
Wyprostował się. Zatrzymał na chwilę wzrok na Owenie i Harper i już się wydawało, że wygłosi jakąś przemowę, ale powiedział coś zupełnie innego:
- Lecz będzie na to czas później. Jestem tu w konkretnym celu. Od dawna nie mieliśmy takiej poważnej bitwy. W związku z tym, ktoś ma życzenie was zobaczyć.
Harper przygryzła policzek od środka.
- Chyba nie...
Oczy Chejrona rozbłysły. Zaczął się szykować do galopu.
- Muszę porozmawiać z waszymi pretorami. Przekażcie, proszę, wszystkim, by się szykowali. Jedziemy na Olimp.
I odgalopował, pozostawiając za sobą zdumioną grupkę herosów. Szykowało się wielkie, naprawdę wielkie zebranie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top