Rozdział 86
W Obozie Jupiter zapanował chaos.
Na szczęście nie ten przez duże C, niemniej wydawał się równie potężny. Herosi, ogarnięci niemożliwą do opisania ulgą, usiłowali współpracować, by doprowadzić obóz do porządku. A choć Amazonki i Łowczynie dokładały wszelkich starań, żeby im pomóc, wszyscy byli wciąż rozemocjonowani i z trudem zdobywali się na rozsądne myślenie. Obóz Jupiter nie był jednak taki sztywny i zorganizowany, jak mówiły pozory.
Harper i Owen wrócili. Zwyciężyli. Laurel jako pierwsza ich dostrzegła. Natychmiast rzuciła się, by uścisnąć oboje.
- Dotrzymujesz obietnic - szepnęła Owenowi do ucha, po czym go pocałowała.
Annabeth przytuliła Piper z ulgi. Bez pomocy przyjaciółki nie zdołałaby nigdy przywołać wsparcia bogów. Obiecała gorąco, że wszystko jej wytłumaczy - później, na spokojnie - po czym pobiegła w tłum.
Wszyscy patrzyli na nią jak na zjawę, co rozumiała. Była martwa przez ostatnie pół roku, a teraz nieoczekiwanie wróciła do żywych. Ale nie miała czasu, by wywoływać wielką sensację i opowiadać każdemu z osobna całą historię. Rozglądała się uważnie szarymi oczami, aż w końcu dostrzegła Percy'ego.
A Percy dostrzegł ją w tym samym momencie i przez całe jego ciało przelała się fala ciepła. Owszem, ponieśli straty. Owszem, żałował, że nie zdążył przybyć wcześniej i choć odrobinę pomóc rzymskim obozowiczom. Jednakże zdołali zwyciężyć, a Annabeth była tu z nimi. Dopiero teraz naprawdę to do niego dotarło. Gdy zobaczył ją wyłaniającą się zza sporej grupki Amazonek, przypomniał sobie wydarzenie sprzed laty: ich pierwsze spotkanie po rozłące, na którą skazała ich Hera. Emocje, jakie wówczas odczuwał wróciły z podwójną siłą. Percy rzucił się biegiem, Annabeth tak samo. Pocałowali się jak dawniej, wśród Rzymian, ale tym razem nie byli w centrum uwagi. Pocałunek trwał krótko, lecz syn Posejdona zdołał wyrazić w nim całą swoją tęsknotę, radość, a także lekkie niedowierzanie. Kolejną przeszkodę życiową mieli już za sobą.
Annabeth odetchnęła. Odsunęła się i popatrzyła na niego z taką czułością, że omal się nie rozpłynął.
- Musimy znaleźć Franka i Hazel - powiedziała.
Percy skinął głową.
Samo to nie było szczególnie trudne. Pretorzy trzymali się razem i akurat kończyli rozmowę z Hyllą Ramirez-Arellano oraz Thalią Grace koło ruin miejskiej piekarni. Gdy tylko zobaczyli Percy'ego i Annabeth, odwrócili się do nich.
- No, no - Thalia zmierzyła Annabeth pełnym niedowierzania wzrokiem. Z nastroszonymi włosami, kurtką pełną przypinek i niepasującą do niej srebrzystą opaską porucznika wyglądała jak księżniczka, która dołączyła do kapeli rockowej. - Chyba sporo przegapiliśmy.
Dyskusja toczyła się na początku nieco chaotycznie. Annabeth usiłowała wyjaśnić w skrócie, w jaki sposób wróciła do życia - sęk w tym, że tego nie dało się wyjaśnić w skrócie, toteż bardzo długo tłumaczyła. Frank co prawda wiedział o całym szalonym planie, ale ciekawiły go szczegóły. Thalia i Hylla wydawały się równie zaintrygowane. Tylko Hazel siedziała przez całą rozmowę cicho i ponuro, co nie umknęło uwadze reszty rozmówców.
- A właśnie - odezwał się wreszcie Jackson. - Widzieliście się z Nikiem? Muszę...
- Percy - przerwała mu twardo Hazel. - Nico nie żyje. Tak samo jak Will, Diana i...
Głos jej się załamał. Percy wytrzeszczył oczy i nagle wszystkie pozytywne emocje z niego uleciały.
Tymczasem pozostali herosi już w miarę poradzili sobie z rannymi. Podczas ataku arai polegli niektórzy z obozowiczów, jednak nie tak liczni, jak mogłoby się wydawać. Najlepsze uzdrowicielki z Amazonek i Łowczyń pomagały obozowym lekarzom i po niedługim czasie wszyscy, którzy odnieśli jakiekolwiek obrażenia, mieli się już lepiej. Przynajmniej większość z nich.
Chaos nie stanowił już zagrożenia. No... prawie. Mógł się znów przebudzić, ale najwcześniej za kilka tysięcy lat. Powstrzymanie go było już zmartwieniem przyszłych herosów, o ile ludzie przetrwają do tego momentu.
Magiczna, ochronna bariera otaczająca Obóz Jupiter zniknęła. Zapadł zmrok i zaczął padać śnieg. Bogowie wrócili na Olimp, co dało się wywnioskować po fali oddalających się świetlistych kształtów. Niektórzy półbogowie narzekali, że mogliby zatrzymać tę barierę nieco dłużej. Ale w końcu mieli do czynienia z bogami. Czego można się po nich spodziewać? Cała nieśmiertelna ekipa, jak tylko pozbyła się własnych kłopotów, bez słowa zmyła się z miejsca zdarzenia.
No dobra - niezupełnie cała, wbrew temu, co sądziła znaczna większość obozowiczów.
Dochodziło już wpół do pierwszej, gdy Lea wracała do obozu. Choć planowała wyrobić się szybciej, wyszło jak zwykle i dlatego w najważniejszym momencie przebywała na dachu dzwonnicy uniwersytetu. Nigdy wcześniej nie sądziła, że będzie musiała sprawdzić się jako osoba, która przekazuje wieści o śmierci bliskim zmarłego czy zmarłej, ale chyba nie poszło tak źle. Zresztą - musiała to zrobić. To ona znalazła zawieszkę z Gwiazdą Dawida, jedyny przedmiot pozostały po Lavinii Asimov. Czuła jednak, że nie może sobie rościć praw do tej pamiątki, więc postanowiła przekazać ją najodpowiedniejszej osobie, jaka przyszła jej do głowy - Toksykodendrze. Ona mogła zrobić z zawieszką, co uważała.
Teraz było już naprawdę ciemno i zimno, ale Lea nie przejmowała się tym szczególnie. Była zbyt naładowana adrenaliną i mnóstwem pogmatwanych emocji. Znała drogę do obozu na pamięć, więc pomimo zmroku potrafiła z łatwością tam dotrzeć. Poszłaby prosto do pozostałych herosów, którzy gromadzili się głównie w Nowym Rzymie, ale, kiedy już poukładała sobie wszystko w głowie, dotarła na Pole Marsowe. Tam podniosła wzrok, by się rozejrzeć i zauważyła błyszczący kształt na Świątynnym Wzgórzu. Zamigał parę razy, jakby dawał jej znak. Zrozumiała. Ruszyła w stronę wzgórza.
Stał odwrócony, z założonymi na piersi rękami, wpatrując się uważnie w ruiny budowli. Lea przyspieszyła kroku. Czekała na ten moment.
- Ikelos! - krzyknęła.
Bóg odwrócił się do niej. Wyglądał zaskakująco dobrze jak na kogoś, kto przed chwilą brał udział w bitwie. Czarne skrzydła były ledwo widoczne w mroku, więc mogłaby nawet uwierzyć, że jest zwykłym śmiertelnikiem - gdyby srebrne oczy mu tak nie błyszczały, sprawiając wrażenie jeszcze bardziej jasnych i nieziemsko pięknych niż zwykle. Ciemne, czekoladowobrązowe włosy miał przerzucone na bok. Jego opalona skóra zdawała się dosłownie połyskiwać w ciemności, a usta układały się w tym charakterystycznym, filuternym uśmiechu.
- Wiedziałem, że tu będziesz - oznajmił gładko. - Dawno się nie widzieliśmy... Przynajmniej na żywo.
Lea pomyślała o pocałunku i wezbrała w niej złość. Czy powinna w ogóle traktować to poważnie? Teoretycznie rzecz biorąc, to tylko jej się śniło. I choć z drugiej strony Ikelos, jako bóg snów, mógł naginać pewne zasady, w tym wypadku zaszedł za daleko. Zdecydowanie za daleko, jak na gust dziewczyny.
- I dlatego chciałam pogadać - odparła.
- Rozumiem. To kiepski czas dla nas wszystkich, prawda? - westchnął, wsunął dłonie do kieszeni i podszedł bliżej. - Może za kiepski na randkę, ale na buziaka idea...
- Nie.
Gdy tylko wypowiedziała to słowo, sama się zdziwiła - nie samym faktem, że odmówiła, ale tym, jak to dobrze brzmiało i ile ulgi jej przyniosło. Nie skupiała się na odgadywaniu uczuć, jakie pojawiły się zaraz w oczach Ikelosa. Mówiła dalej.
- Tak jak powiedziałeś, u nas wszystkich jest teraz niezbyt ciekawie. Może i Chaos został pokonany, ale ponieśliśmy duże straty i...
Przez krótki moment się wahała. Jak dużo powinna wyznać? Jak ubrać to w słowa, by wyszło krótko i zwięźle?
W końcu podjęła przerwany wątek:
- I to, delikatnie mówiąc, nie najlepszy moment na rozpoczynanie związku.
Czego nie dodała: ostatnio, przez dłuższy czas, jej relacje z Ikelosem były bardzo napięte. Być może on tego nie czuł, ale ona już tak. Patrząc na niego, widziała nieśmiertelnego, idealnego, trochę niedostępnego boga, starszego od niej o kilka tysięcy lat. Na początku nawet nie chciała dopuścić do siebie myśli, że mógł się w niej zakochać. A gdy już oswoiła się z tą świadomością, starała się ją ignorować, by nie dać się zbytnio rozproszyć. Dopiero teraz zaczęła przedzierać się przez iluzję i dostrzegać, że Ikelos wcale nie jest taki perfekcyjny, pozbawiony wszelkich wad. Nauczyła się zachowywać więcej swobody w jego obecności, ale to jeszcze nie wystarczyło. W dalszym ciągu brakowało jej tej trwałości w uczuciu, które mieli inni. Możliwe, że kiedyś zdoła ją zyskać, lecz na siłę nic nie wyjdzie.
Liczyła się z ewentualnością, że Ikelosowi się to nie spodoba. Prawdopodobnie miał nadzieję na ten prawdziwy pocałunek, ale trudno. Przynajmniej była z nim szczera.
Przez chwilę trwali w milczeniu. Lea, zrobiwszy już wszystko, co planowała, powoli zaczęła odczuwać chłód panujący wokół. Miała nadzieję, że nie widać bardzo, jak się trzęsie. Różowa torba na ramieniu (tak - musiała ją wciąż nosić) leżała wyjątkowo niewygodnie, ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi. Wpatrywała się w Ikelosa - ciemne włosy okraszało coraz więcej białych płatków śniegu, które po chwili się rozpuszczały. Nagle spojrzał jej prosto w oczy i poczuła falę ciepła rozchodzącą się po całym ciele. Dosłownie.
- Tamta róża - powiedział w końcu. - Wiesz już, do czego ma służyć?
Ciągle miał to swoje energiczne spojrzenie z łobuzerskimi iskierkami. Nie zmienił tonu głosu.
- Nie - przyznała Lea.
- Wkrótce zrozumiesz - wskazał na niebo, przez które przemknął maleńki, błyszczący srebrem kształt w stronę Nowego Rzymu. - Dla Harper i Owena McRae'ów to już koniec, ale dla was niekoniecznie.
Dziewczyna uniosła brwi.
- Dla nas, to znaczy dla kogo?
- Waszej trójki - sprecyzował Ikelos. - Pewnie się domyślasz.
Lea nie mogła się już powstrzymać. Spojrzała w tę stronę, gdzie przed chwilą zniknął tajemniczy, srebrny kształt. Fobetor zrobił to samo.
- To jakiś kolejny bóg, racja? - spytała.
- Gwoli ścisłości, bogini. Powinnaś tam pójść, ale... - zawahał się. - Pewnych rzeczy nie da się powstrzymać. Przekaż to, komu będzie trzeba.
Lea poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Miała wrażenie, że dzieje się coś złego. Ton Ikelosa zrobił się nagle spokojniejszy, może nawet smutniejszy.
Finalnie bóg westchnął i zaczął powoli oddalać się, odchodzić.
- Do zobaczenia, Lea - uśmiechnął się. - Będę czekać. Na najlepszy moment.
Nie zdążyła mu odpowiedzieć, zanim zniknął w jednym szybkim rozbłysku światła. Myślała, że uczucie ciepła minie razem z nim, ale myliła się. Pomimo zbyt cienkiego ubrania na mróz, nie było jej ani trochę zimno. I to nie przez adrenalinę.
W tym samym czasie w Nowym Rzymie herosi zaczęli się rozchodzić. Pogrzeby zaplanowano dopiero na ranek, by wszyscy zdążyli odpocząć. Hazel i Frank odwołali wszystkie zajęcia i treningi na następny dzień. Herosi, choć byli wciąż oszołomieni, nie mogli oprzeć się wyczerpaniu po długiej, męczącej bitwie. Udali się w najdalsze części miasta, które przetrwały, by przenocować - bo baraki z pryczami były całkowicie zniszczone. Poszła tam znaczna większość obozowiczów, zainteresowana opowieścią Harper i Owena, a także Percy'ego i Annabeth. Ale, oczywiście, zdarzyło się parę wyjątków.
Tyler Clarke po prostu wiedział, że nie zdoła zasnąć, choćby bardzo chciał. Opierając się o ścianę i niby patrząc za okno, co chwilę odwracał się do Luisa. Jego cera wróciła już do naturalnego koloru - bardzo jasnego, ale nie chorobliwie bladego, jaki przybrała krótko po ataku arai, gdy prawie wykrwawił się na śmierć. Jakoś zdołał przeżyć, co sami obozowi lekarze uznali za wyjątkowe szczęście, ponieważ rany okazały się głębsze i poważniejsze, niż można się było spodziewać. A jednak z tego wyszedł.
W końcu Tyler miał dość udawania, że się na niego nie gapi. Kogo oszukiwał? Chyba samego siebie. Wstał, po czym podszedł do niego.
W którymś momencie Luis musiał odpłynąć, ale i tak zaskakujące, że stosunkowo długo zachował przytomność - jakoś do końca całego zamieszania. Teraz, jeśli obozowi lekarze mówili prawdę, dochodził do siebie. Choć miał smugę zaschniętej krwi na policzku, a rozczochrane włosy miejscami pozlepiały się w strąki, rysy jego twarzy pozostawały niemal perfekcyjne jak zwykle, sprawiając, że wyglądał tak doskonale, łagodnie i niepozornie, jakby wcale nie miał ADHD, jakby nie był herosem, który w ostatnim czasie brał udział w bitwie.
Fakt, że zdołał przeżyć, był jednym z bardzo nielicznych plusów zwycięstwa z Chaosem. Ale Tyler zdawał sobie sprawę, że wkrótce wszystkie plusy mogły zniknąć. Tylko on o tym wiedział. Nie miał komu się zwierzyć, musiał sam podjąć decyzję.
I chyba ją podjął - właśnie w tym momencie, patrząc na Luisa. Nie zastanawiał się, czy była właściwa, bo średnio go to obchodziło. Liczyło się tylko to, by odciągnąć wszelkie niebezpieczeństwa od Obozu Jupiter. Aktualnie herosi nie nadawali się do kolejnej walki. A ta miała nastąpić już, zaraz... Chyba że ktoś by ją powstrzymał. Własnym kosztem.
Nagle rozległ się potężny huk.
Zaczęło się - pomyślał Tyler.
Nie mógł powiedzieć, że całe życie przeleciało mu przed oczami, niemniej przypomniał sobie wszystkie chwile spędzone w Obozie Jupiter. Nie było tutaj tak źle, jak uważał przez lata. Pomyślał o dobrych herosach, którzy zginęli - o Idzie, byłej centurionce Drugiej Kohorty i o jej ostatniej prośbie skierowanej do niego. Irytowało go, że nie mógł jej spełnić.
Huknęło jeszcze parę razy. Herosi zaczęli wybiegać na zewnątrz albo przynajmniej wyglądać, zaniepokojeni. Ale Tyler nie chciał patrzeć. Luis wreszcie otworzył oczy i gwałtownie się podniósł, wbijając zdumiony wzrok w okno. Stanąłby na nogi, gdyby Tyler go nie powstrzymał.
- Siedź - chwycił go za rękę. - W porządku?
Luis przełknął ślinę, ale z takim trudem, jakby zamieniała mu się w ogień w gardle. Jego dłoń była lodowato zimna. Wpatrywał się w niego, jakby miał wrażenie, że to wszystko jest tylko snem.
- Jak...
Chciał chyba o coś zapytać - i nic dziwnego, bo było o co - ale nagle zauważył coś za plecami Tylera i urwał.
Chłopak domyślił się, kogo zobaczy, jeszcze zanim się odwrócił. Wymamrotał pod nosem kilka mocnych przekleństw. Po pomieszczeniu poniósł się głos:
- Mam nadzieję, że podjąłeś decyzję.
Apate, bogini zdrady, wróciła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top