Rozdział 81
Przyodziana w wysokie sznurowane buty, czarne bojówki oraz czarny golf pod czarnym napierśnikiem, Kayla mogłaby wyglądać jak szpieg albo tajna agentka w akcji. Tylko włosy były zbyt jaskrawe, imbirowo-zielone, i burzyły całą aurę tajemnicy - pomijając już gęsto usiane piegi oraz niebieskie oczy.
Jeden lekarz natychmiast chwycił apteczkę.
- Coś się stało?
Kayla zrzuciła napierśnik i podbiegła do niego.
- Ambrozja i nektar. Skończyły się. Szybko.
Chłopak prędko wręczył jej kilka batoników ambrozji.
- Tyle powinno wystarczyć... Potrzebujemy też dla...
- Wystarczy, dzięki!
Córka Apollina przycisnęła batoniki do piersi, bojąc się je upuścić, jakby były najcenniejszym skarbem, jedyną nadzieją na ocalenie ludzkości - co nie odbiegało szczególnie od prawdy. Rzuciła na stolik parę bandaży, których jej samej zostało aż za dużo, po czym skierowała się do wyjścia z principiów. W pośpiechu nie zamknęła za sobą drzwi. Jeszcze chwilę temu nikomu by to nie przeszkadzało, a nawet oferowało pewne dogodności, ponieważ w całym zamieszaniu herosi mogli szybciej się ze sobą porozumiewać. Teraz jednak Larry z niepokojem wyjrzał na zewnątrz i wytrzeszczył oczy.
- Nie, żeby coś, ale dym jest blisko - odwrócił się. - Zamykamy się czy...
- Nie - Amanda wzięła głęboki wdech. - Przenosimy.
Bynajmniej nie żartowała.
Luis omiótł wzrokiem rannych, którzy przebywali w principiach. Większość była nieprzytomna, a ci, którzy zachowali świadomość, znajdowali się w stanie krytycznym i z pewnością nie daliby rady stanąć na nogach o własnych siłach. Było ich wszystkich jakoś od piętnastu do dwudziestu. Ciemna mgła zbliżała się coraz bardziej... Więc jak Amanda wyobrażała sobie przejście z nimi wszystkimi w tak krótkim czasie?
- Słuchajcie, musicie mi zaufać - powiedziała, zanim Larry zdążył wygłosić krytyczny wywód (sądząc po jego minie, to właśnie zamierzał). - Miałam wcześniej sen... I chyba wiem, jak sobie z tym poradzić. Możecie mnie tu z nimi zostawić. Ty też - zwróciła się do drugiego lekarza. - Musicie się znaleźć jak najdalej od dymu, czy co to tam jest.
Towarzyszący jej obozowy lekarz opuścił ramiona.
- Ale...
- Idźcie szybko! - spojrzała na Luisa i Larry'ego. - Dzięki za wszystko.
Luis zmarszczył brwi. Coś mu się przypomniało... Coś, o czym naprawdę nie miał ochoty pamiętać. Podobna sytuacja, która mogła się powtórzyć. Zawahał się.
- Jesteś pewna?
Amanda starała się utrzymać idealnie prostą sylwetkę.
- Jestem pewna. Czas goni.
Jeszcze przez długi czas Luis miał wyrzuty sumienia, że to zrobił, a jednak wraz z innymi pozwolił jej zrealizować własny plan... którego nawet nie przedstawiła. Mógł więc zakładać jej śmierć albo coś w tym rodzaju. Z drugiej strony, Amanda tak nieugięcie upierała się przy urzeczywistnieniu nieznanego pomysłu i była pewna swego. Musiało jej na tym bardzo zależeć.
Dlatego jej posłuchali. Już po niedługim czasie Luis obserwował zbliżającą się falę dymu ze znacznie większej odległości - a dokładniej, stojąc koło ruin piekarni w Nowym Rzymie. Serce biło mu mocno. Nie miał ze sobą zegarka, ale wiedział, że zostało zaledwie kilka minut do północy. Kilka minut do powstania Chaosu. A od Harper i Owena wciąż żadnego sygnału, znaku, czegokolwiek. Przy bardzo optymistycznych założeniach, że oboje ciągle żyli, może mieli jeszcze szansę na pokonanie wroga. Może.
Luis kiedyś usłyszał, że wmawiając coś sobie, można podświadomie zakodować tę informację w głowie. Usłyszał to bardzo dawno temu; od tamtej pory próbował i w większości przypadków rzeczywiście działało. Ale na początku, za każdym razem gdzieś czaiły się wątpliwości, które czasami zachowywały się na dłużej. Tak było teraz. Herosom dwudziestego pierwszego wieku przyszło stanąć naprzeciw niewyobrażalnie trudnemu wyzwaniu. Czy mieli jakiekolwiek szanse przeciwko pierwszemu z bogów? Luis przekonywał siebie samego, że tak, jednak naprawdę średnio w to wierzył. Każda nowa przeszkoda wydawała mu się taka wielka, przytłaczająca. Wmawiał sobie zupełne przeciwieństwo tego, co myślał, bo użalanie się byłoby żałosne. Tylko od czasu do czasu tłamszone głęboko pytania powracały. Jak niby, w całym tym bałaganie, herosi mieli znaleźć rozwiązanie? Co sensownego mogliby zrobić, żeby sprostać niemożliwemu? W jaki sposób on sam miał się przydać, pomóc komuś albo zmotywować do działania, albo cokolwiek zrobić?
Tuż za jego plecami rozległ się nagle ryk. Luis odwrócił się... I dopiero wtedy zobaczył to.
Potężny kawał ściany budynku poderwał się nagle do góry, jakby unosiło go coś od spodu. Jakaś dziewczyna, która stała bliżej pozostałości po piekarni, krzyknęła. Chciała sięgnąć po broń, ale uświadomiła sobie, że jej nie ma. Za to samym krzykiem zwróciła uwagę wszystkich wokół. Herosi odwrócili się w porę, by zobaczyć kolejny kłęb ciemnej mgły wynurzający się na powierzchnię.
O ile początkowo nie było z tym tak tragicznie, to zaraz mgła zaczęła się rozprzestrzeniać. Stworzyła wokół miasta olbrzymi krąg, który zaczął się zacieśniać. Wszyscy byli otoczeni.
Obozowicze oderwali się od obserwowania dymu z daleka, od swoich planów i analiz. Przez rozpaczliwą chwilę wydawało się, że to koniec. To, co najgorsze, było już o krok od nich.
I właśnie wtedy lunęła potężna fala.
Na początku Luis pomyślał, że to coś na zasadzie piorunów, które wcześniej spadały na Obóz Jupiter - jakiś pocisk bogów zesłany przypadkowo na ziemię. Ale kiedy woda osiadła na mgle, jakby to było ciało stałe a nie dym, zaczęła z niej spływać, a zaraz potem znowu wzbijać się w górę... Odniósł wrażenie, że ktoś ją nadal kontroluje. Nie mogły być to nimfy wodne - one nie pojawiały się w rzymskim obozie. Wszystko wskazywało na jedną osobę. Ale jak on, po ucięciu kontaktu ze wszystkimi, miałby teraz...
A jednak. Percy Jackson, z mieczem Orkanem w ręku, wyskoczył z tłumu. Miał na sobie zdroję, jakby faktycznie przygotowywał się do walki, a poza tym coś się w nim zmieniło. Miał energiczny błysk w oczach, którego przez ostatni czas najbardziej mu brakowało. Pokierował falą tak, że zaczęła odpychać gęste kłęby dymu, a potem - co było jeszcze bardziej zaskakujące - odwrócił się do obozowiczów i łobuzersko uśmiechnął.
- Cześć! - zawołał, jakby nigdy nic.
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, niebem wstrząsnął grzmot. Następnie z góry (dosłownie) nadleciała cała masa człekokształtnych istot. Dopiero, gdy opadły niżej, herosi mogli je rozpoznać: pomarszczone wiedźmy o czerwonych oczach, mosiężnych szponach i nietoperzych skrzydłach.
Duchy klątw prosto z Tartaru.
Percy krzyknął parę niecenzuralnych zwrotów w ich kierunku. Próbował posłać na nie falę, ale arai poruszały się bardzo szybko. Już wkrótce niektóre wylądowały na ziemi, pomiędzy herosami, którzy nie byli pewni, czy walczyć, czy uciekać. W końcu po zabiciu duchy zsyłały klątwę na swojego przeciwnika.
W całym tym zamieszaniu z tłumu wybiegł ktoś jeszcze - ktoś, kogo widok zdołał zaskoczyć nawet obozowiczów. A przecież oni widzieli już wiele tego dnia. Nie powinno być możliwe, by Annabeth Chase, w pełni zdrowa i żywa biegła wśród nich ze swoim sztyletem - jednak ona to właśnie robiła.
Piper McLean omal nie wyskoczyły oczy.
- ANNABETH! - zawołała.
Annabeth otarła twarz rękawem niebieskiej bluzy. Sprawnie wyminęła jednego demona, który się na nią rzucił i zanurkowała w tłum kolejnych. Potem posłała Piper przyjazne spojrzenie.
- Nie spóźniliśmy się, prawda?
Umknęła przed arai ogarniętymi żądzą mordu, po czym podbiegła do oszołomionej przyjaciółki.
- Chodź ze mną, Piper. Mam pewien pomysł.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top