Rozdział 77
Czując na twarzy pierwsze powiewy świeżego powietrza, Annabeth myślała o Hazel Levesque.
Jej rzymska przyjaciółka zginęła tak dawno temu. Przez te wszystkie lata na Asfodelowych Łąkach z pewnością utwierdziła w sobie przekonanie, że już dla niej koniec. Miała swoje pięć minut w normalnym świecie, więc teraz pozostało tylko być martwą na wieki. A tu, niespodzianka - pojawił się Nico di Angelo i wyprowadził ją przez Wrota Śmierci.
Annabeth doświadczyła czegoś podobnego. Co prawda, jej śmierć była bardzo dziwna. Dziewczyna nie trafiła ani na osąd, ani na Pola Kary, Łąki czy do Elizjum. Umysł miała przytłumiony i ciągle oglądała te wizje. Straciła także poczucie czasu - dla niej pięć minut mogło minąć równie dobrze jak pięćset lat.
- Rozumiem, o co ci chodzi - rzekł Percy, wsłuchany w jej opowieść pomimo kierowania. - Doświadczyłem czegoś takiego na Ogygii.
W normalnych warunkach Annabeth podroczyłaby się z nim na ten temat. Tak otwarcie wspomniał o pobycie na wyspie Kalipso! Oczywiście, nie była już zazdrosna o czarodziejkę. Rozwiązały konflikt dawno temu, co jednak nie oznaczało, że Percy mógł beztrosko rozwodzić się nad uczuciem, które dawniej łączyło go z córką Atlasa.
Ale teraz nadchodził koniec świata. Nie było czasu na żarty, przynajmniej nie na takie. W lipcu Annabeth prosiła Percy'ego, żeby dał sobie spokój i cieszył się życiem bez niej. Przewidywała, że nie posłucha jej od razu, starała się jednak, by po jakimś czasie pogodził się z jej odejściem i był szczęśliwy. Dziewczynie nawet nie przyszło do głowy, że Percy posunie się do czegoś tak głupiego i kochanego.
Doceniała ów gest, a jednak się martwiła. Umarła latem i zapamiętała stan rzeczy z tamtego czasu. Teraz ze zdumieniem dotarło do niej, że minęło pół roku. Pod jej nieobecność nastąpiło wiele zmian. Trwała sroga zima. Grecy, którzy uczestniczyli w bitwie w Kalifornii, przenieśli się do Obozu Jupiter, co przyprawiało Annabeth o wyrzuty sumienia. To tam miała miejsce kolejna wojna, tym razem decydująca. A sam Percy... musiał przejąć się śmiercią Chase bardziej, niż sądziła. Wydawał się bledszy, chudszy i smutniejszy. Czarne włosy mu urosły, niemalże sięgając ramion, więc wyglądał jak Nico di Angelo - gdyby Nico był siedemnastoletnim synem Posejdona o zielonomorskich oczach.
Co prawda, gdy Percy trochę oprzytomniał i dotarło do niego, że Annabeth żyje, zaczął wyglądać minimalnie lepiej. Uśmiechał się, raz podczas rozmowy nawet parsknął śmiechem. Oczy zaczęły mu błyszczeć jak dawniej, a na policzki wróciły zdrowe rumieńce. A jednak wciąż nie był do końca sobą.
Annabeth bardzo pragnęła, by jakoś mu to wynagrodzić. Poszliby razem do Nowego Rzymu i spędzili mnóstwo czasu we dwójkę, przechadzając się ślicznymi ulicami koło fontann, podziwiając architekturę (właściwie Annabeth by podziwiała, a Percy tylko udawał), trzymając się za ręce i siedząc razem w jakiejś miłej kawiarni. Ale to nie było takie proste. Nie wiadomo, jak wyglądał aktualnie Nowy Rzym i czy w ogóle coś z niego zostało. Musieli sobie wywalczyć możliwość do spędzenia kolejnych wspólnych chwil. Bo jeśli Chaos by zwyciężył, cały wysiłek Percy'ego poszedłby na marne, a świat wrócił do stanu pierwotnej wymieszanej zupy.
Co za zwyczajny dzień z naszego życia - myślała Annabeth, dostrzegając w oddali jasne rozbłyski światła na niebie.
- To nad Obozem Jupiter - stwierdziła.
Percy zagryzł wargę z niepokojem.
- Z Nikiem widzieliśmy podobne światła. W Nowym Jorku. Z bliska były bardziej efektowne.
Annabeth zmrużyła oczy. Jasne loki, upięte w koński ogon, przesunęły się z jej ramienia na plecy.
- Masz tę swoją minę - wymamrotał Jackson.
Była zbyt skupiona, by zwrócić uwagę na jego słowa. W przeszłości popełniła parę błędów, ale zdecydowała się w nich nie pogrążać, tylko działać, aby już więcej niczego nie żałować. Przede wszystkim musiała ocenić sytuację.
- To pewnie bogowie - stwierdziła. - Może... myślę, że oni też ze sobą walczą.
Percy otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale ona nagle dostrzegła w oddali coś jeszcze. Uniosła brwi ze zdumieniem i błyskawicznie szturchnęła swojego chłopaka w ramię.
- Zatrzymaj się.
- Hm? - wydawał się równie zaskoczony. Nie wiedział, dlaczego Annabeth poprosiła o to tak nieoczekiwanie.
- ZATRZYMAJ SIĘ! - krzyknęła znowu.
Za późno.
Mimo że Percy mocno trzymał kierownicę, samochód wywrócił się i wpadł do rowu. Z piersi Annabeth wyrwał się szybki krzyk. Zaraz zaklęła w duchu. Nie zamierzała krzyknąć.
Zamknęła na chwilę oczy. Nie trzymała już Percy'ego za ramię, ale moment później poczuła, jak chłopak wplata jej dłoń we własną. Wzmocniła uścisk.
Nie poczuła bólu podczas upadku. Kiedy tylko otworzyła oczy, samochód leżał już w rowie. Percy burknął pod nosem jakieś starogreckie przekleństwo. Mogli wysiąść przez drzwi po stronie córki Ateny, a potem stawić czoła niebezpieczeństwu na ich drodze.
- Chodź... - szepnęła do niego, ale nagle coś sobie uświadomiła.
Urwała. Było podobnie jak pół roku temu. Byli we dwoje, z dala od reszty przyjaciół i dopadło ich kolejne zagrożenie. Annabeth przemknęło przez myśl, że teraz również któreś z nich może zginąć, ale tym razem nie ona. Natychmiast odrzuciła tę wizję, bo zaczynała ją ogarniać panika. Nie, nie da Percy'emu umrzeć.
Pociągnęła go za rękę w swoją stronę i kopniakiem otworzyła drzwi.
Wyszła pierwsza. Percy pomknął tuż za nią, wyciągając zza pasa miecz. Gdy tylko wydostał się na zewnątrz, odwrócił się i dostrzegł je.
Annabeth dostrzegła je podczas jazdy. Nie mogła winić Jacksona, że ich nie zauważył. Było ciemno, a owe błyszczące postacie o ledwo ludzkich kształtach przypominały kłęby gazu. Przemykały bardzo szybko, usiłując wtopić się w tło. Córka Ateny musiała skupiać na nich wzrok przez dłuższy czas, by wyraźnie je zobaczyć.
Teraz już się nie ukrywały. Mknęły prosto na nich.
- Oj, niedobrze - Percy pokręcił głową. - To nosoi.
Wcześniej Annabeth była zła, bo nie mogła rozpoznać w duchach żadnych znanych potworów z mitologii. Teraz ją olśniło. Przypomniała sobie historię o błyszczących kluchach, które zaatakowały Percy'ego, Apollina i Meg McCaffrey w drodze do obozu. Pokonał ich karpos o imieniu Śliwka. Teraz... cóż, ani Percy, ani Annabeth nie mieli mocy dzieci Demeter. Nie potrafili wezwać karposów.
Co więc mogli zrobić?
Percy zatrzasnął drzwi samochodu, a potem wyciągnął przed siebie Orkan.
- Zaczekaj! - zawołała Annabeth. - Przecież nie da się ich tak zabić.
Zielone oczy Percy'ego błyszczały w mroku.
- To co mamy robić?
Dobre pytanie. Annabeth bardzo by chciała poznać na nie odpowiedź. Jeśli niczego nie wymyśli... Cóż, wtedy oboje umrą w walce z nosoi.
Ich samochód stoczył się do rowu. Wątpiła, że dadzą radę uciec do Obozu Jupiter pieszo przed duchami, które poruszały się tak szybko. Przypomniała sobie walkę z arai w Tartarze. Wyglądało to podobnie: niemożliwi do pokonania przeciwnicy z przewagą liczebną. Percy i Annabeth przeżyli tylko dlatego, że otrzymali pomoc od kogoś innego.
A tutaj, w San Francisco... Kto miałby im pomóc?
Atena - odezwał się cichy głos w jej głowie. Annabeth próbowała go uciszyć. Nie mogli tak bardzo polegać na bogach. Kto wie, czy bogini mądrości akurat teraz znajdzie chwilę, by wysłuchać modlitw swojej córki?
A jednak... Nosoi były coraz bliżej. Chase nie widziała innej opcji. Może gdyby poprosiła matkę o pomoc, ale sama również wykazała się sporą inicjatywą... może mogłaby liczyć na pomoc Ateny.
- Percy - powiedziała.
Spojrzał na nią przez ramię.
- Niech zgadnę: masz jakiś plan.
- Można tak powiedzieć - omiotłwszy wzrokiem zbliżające się nosoi, Annabeth wzięła głęboki wdech. - Ale najpierw uciekajmy.
***
Budynkiem, który się zawalił, okazały się być principia. Na szczęście, wszyscy wyszli z tej tragedii bez szwanku - nie licząc obrażeń otrzymanych wcześniej.
Tyler przeszedł przez tylną bramę zaraz za Luisem. Mieliby idealny widok na przewracającą się budowlę, gdyby nie słoń, który co prawda zdążył się już uspokoić, a jego opiekunka, dziewczyna o imieniu Terrel, ocierała pot z czoła i oddychała z ulgą. Jednakże Hannibal stanął w takim miejscu, że przysłaniał principia, a w momencie opadania ścian na ziemię zatrąbił tak przeraźliwie, że pewnie słyszeli go nawet bogowie.
Luis się skrzywił. Wydawał się trochę zdezorientowany: jego uścisk na rękojeści miecza był luźny, brwi miał ściągnięte, w niebieskich oczach malował się cień wahania. Oczywiście, mogło to wynikać z obecnej sytuacji, bitwy, po której nikt nie czuł się dobrze, ale Tyler wiedział, że w pewnym stopniu to przez niego. Czuł się trochę winny, lecz z drugiej strony nie potrafił postąpić inaczej. Ba, nie wiedział, co innego miałby zrobić. Wizje zesłane przez boginię Apate otworzyły przed nim szerszą perspektywę, co jednak wcale nie wyszło na dobre - wywołało jeszcze więcej komplikacji, niż wcześniej było. Tyler żałował, że dowiedział się o wskrzeszonych herosach. Gdyby tylko istniał sposób na powrót do dobrej, starej nieświadomości, której wcześniej nie doceniał...
Przez tyle lat udawał współpracę z Chaosem. To znaczy, wyszedł z założenia, że będzie udawał, ale gdzieś w głębi umysłu czaiły się myśli, czy nie lepiej byłoby robić to na serio. Pomimo przekonujących słów Liama czy Ikelosa, nie widział realnych szans na pokonanie Chaosu. Przynajmniej do czasu, aż pojawił się Luis Ward, ze swoją silną wiarą w powodzenie misji. To rozwiało wszystkie wątpliwości. Teraz jednak sprawa przedstawiała się kompletnie inaczej. Tyler widział dwie opcje zakończenia bitwy - pozytywną i negatywną, a teraz okazało się, że pozytywna nie istnieje.
Nie powiedział Luisowi wszystkiego, czego się dowiedział, ale wystarczająco, by było zagmatwane. Apate zachęcała, aby przyłączył się do niej. Tylko ktoś, kto stracił rozum, przyjąłby taką propozycję. W końcu Apate była boginią zdrady. Wydawało się jasne, iż w którymś momencie wbije nóż w plecy własnemu sprzymierzeńcowi. A jednak starała się być przekonująca.
Pomóż mi ocalić świat, Tyler, mówiła. Nie uda wam się w ten sposób, który chcecie. Zostaw to wszystko i chodź ze mną.
Tak... zdecydowanie przypominało to początki z Chaosem. Tyle że wtedy Tyler dał się przekonać, by sprzeciwić się pierwotnemu bóstwu. I wywołało to krwawą bitwę w Obozie Jupiter, w której poległy setki osób.
Dawni herosi byli ciężkimi przeciwnikami, choć dużo łatwiejszymi od Chaosu. To nie ulegało wątpliwości. Ale tylu półbogów, Łowczyń i Amazonek zginęło podczas tej wojny. Patrząc na pogrążonych w żałobie obozowiczów... cóż, kolejne starcie, tym razem z rozzłoszczonymi porażką Chaosu starymi herosami przyniosłoby kolejne straty. To mogłoby doprowadzić ich do szaleństwa.
- Istnieje lepsze wyjście - zapewniała Apate. - Utrzymać herosów w przekonaniu, że Chaos zwyciężył. Oni i tak nie wydostaną się z portalu... Chyba że ja go otworzę. Ale ktoś musi przekazać im wieści, prawda?
Rzekomo lepsze wyjście nie wchodziło, rzecz jasna, w grę. Tyler nie wiedział, jacy są herosi z portalu, no i na pewno nie zamierzał do nich włazić. Pomyślał o Lei, Luisie, Idzie, która prosiła go o zostanie centurionem oraz... całej reszcie świata. Musiał wymyślić, jak zostać tutaj, a jednocześnie utrzymać potencjalnych wrogów z dala od ich świata. Zakładając, że ich świat przetrwa, bo może wszyscy zginą i Apate wróci do Chaosu jakby nigdy nic. Nie był już pewien, co gorsze.
A im dłużej nad tym myślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że wygodna dla niego opcja nie istniała.
- Jasne, możesz odrzucić propozycję - powiedziała bogini zdrady, uśmiechając się złowieszczo. - Wtedy dostaniecie miłą niespodziankę: setki gotowych do ataku herosów, zaraz po północy!
Chłopak wielu rzeczy nie rozumiał. Jaki był cel Apate? Gdyby chciała powstrzymać tamtych przed atakiem na Obóz Jupiter, mogłaby ich zatrzymać. W końcu posiadała swoje boskie umiejętności. A może wolałaby obejrzeć wojnę między dawnymi a współczesnymi półbogami? Ale dlaczego w takim razie dawała szansę Tylerowi?
Gdyby powiedział o tym Luisowi, on by mu pomógł coś wymyślić. Najlepiej coś, co nie wymagało bratania się z boginią zdrady. Tylko że ten sposób i tak prowadziłby do tego, czego chcieli uniknąć najbardziej: kolejnej bitwy.
Czas mijał. Decyzja musiała zostać podjęta przed północą. Jeśli obozowiczom dopisze szczęście i zdołają przetrwać, to wtedy być może nadejdzie kolejny decydujący moment. Być może. W zasadzie mało prawdopodobne. Wolał o tym pomyśleć, ale tylko na wszelki wypadek.
Luis spojrzał na niego.
- Co chciałeś powiedzieć?
Herosi biegali wszędzie z bandażami, ambrozją i nektarem, przekrzykując się wzajemnie. Nie zwracali większej uwagi na ich dwójkę, byli zbyt zajęci.
Tyler uśmiechnąłby się, gdyby nie to, że wokół wszyscy rozpaczali nad poległymi w bitwie. Z jednej strony, nie miał nic przeciwko kontynuowaniu tej rozmowy z Luisem. Ale z drugiej, biorąc pod uwagę to, co miało nadejść...
- Mówiłem, że to zły moment - pocałował go w policzek. - Chodź, poszukamy Lei.
Od razu skierował się do miasta, czy raczej jego pozostałości. Luis na chwilę wstrzymał oddech, ale zaraz ruszył za nim.
Tymczasem Laurel zebrała się w końcu, by powiedzieć prawdę. Odnalazła Piper McLean, przeciskającą się przez tłum wokół jednego z baraków. Piper ewidentnie kogoś szukała, otaskowując grupę obozowiczów swoimi kolorowymi oczami. Odniosła w bitwie pewne obrażenia, więc musiała wcześniej zjeść trochę ambrozji, ale w porównaniu do niektórych i tak miała się znakomicie.
Laurel chwyciła ją za ramię.
- Szukasz Annabeth, prawda?
To pytanie, w połączeniu z powagą tonu i spojrzenia, musiało zaniepokoić Piper. Kiwnęła głową.
Laurel miała nadzieję, że nie było widać, jak szybko przełknęła ślinę.
- A więc... - spojrzała jej w oczy - musisz o czymś wiedzieć.
_____
ja kiedyś: *myśli, ze więcej niż 60 rozdziałów na pewno nie będzie*
ja teraz: *zastanawia się czy dobijemy do 90*
Dobra, jestem beznadziejna w planowaniu. Gdyby wszystko szło zgodnie z pierwotnymi założeniami, to epilog wrzucilabym na przełomie stycznia i lutego. Cóż, staram się nie olewać żadnej postaci i poświęcić odpowiednio dużo czasu zarówno na przemyślenia jak i akcje + rozdziały są krótkie, zazwyczaj 1000-2000 słów i może dlatego ich tak dużo? Mam nadzieję, że fabuła się jakoś strasznie nie wlecze.
Ave!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top