Rozdział 75

Dziesięć następnych minut to była istna masakra.

Hazel i Frank stanowili razem niezawodny duet, ale wcześniejsze walki bardzo ich zmęczyły. Mimo to dawali z siebie wszystko, by chronić Obóz Jupiter. Zhang sprawnie taranował każdego przeciwnika na swojej drodze i ział ogniem. Pretorka przebijała się mieczem przez oddziały nieprzyjacielskich szkieletów, jednocześnie wrzucając ich pod ziemię, gdzie zostawali zasypywani drogimi kamieniami. Szkielety stawiały opór, unikając ataków, jednak ostatecznie dały się pokonać. Po wyczerpującym starciu Hazel zdołała jeszcze zasklepić wyrwę w ziemi, zanim zemdlała. Smok, również opadłwszy z sił, zaczął się zmniejszać i zmieniać kształt. Kiedy stał się na powrót Frankiem, z oczami czerwonymi od zmordowania, włosami sterczącymi we wszystkie strony, poobijanymi ramionami i krwawiącym czołem, natychmiast upadł na kolana. Oczy same mu się zamykały, lecz zanim stracił przytomność, zobaczył kilka Amazonek i obozowiczów biegnących w ich stronę.

Frank naprawdę usiłował zachować trzeźwość umysłu. Chciał móc walczyć przez całą bitwę, by mieć pewność, że obóz przetrwa do końca. No i Hazel... sam nie pokonałby tylu nieumarłych wojowników. Pragnął do niej podbiec, sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku, ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Jeszcze nigdy nie utrzymywał smoczej postaci równie długo. Siły opuszczały go łatwo i szybko jak powietrze wylatujące z przebitego balona. Wreszcie Frank zemdlał. Dwoje herosów złapało go pod ramiona, podczas gdy jego głowa bezwładnie opadała w dół. Amazonki zajęły się Hazel. Podeszła nawet ich królowa, Hylla. Twarz miała trochę poobijaną, jedwabiste czarne włosy powymykały się z ciasnego końskiego ogona, ale ciemne oczy błyszczały tak pewnie jak zwykle. Zdołała nawet się uśmiechnąć - lekko, lecz z dumą, jakby zamierzała pokazać, że nie żałuje dawnej decyzji o zawarciu nieoficjalnego sojuszu z Obozem Jupiter. Wtedy nie była przekonana co do pomagania Rzymianom. Zdecydowała się na to tylko z powodu swojej siostry, Reyny. A choć od tamtego czasu wiele się zmieniło i Reyna nie była już pretorką, Amazonki przybyły, aby walczyć razem z obozowiczami. Po części dlatego, że Chaos zagrażał całemu światu jeszcze bardziej niż Gaja - ale również ze względu na dobre relacje z Hazel, Frankiem i resztą.

- Zabierzmy ich stąd - rzekła Hylla zarówno do swoich Amazonek, jak i do herosów. - Już dość się wykazali.

Hazel nagle się skrzywiła. Nie odzyskała przytomności, ale wydawało się, że ma jakiś sen albo wizję.

- Nico... - wymamrotała, jednak tak niewyraźnie, że nie dało się jej zrozumieć.

Jedna Amazonka skinęła głową.

Tymczasem pozostali toczyli walkę z innymi potworami. Zostało ich już znacznie mniej, a przestały przybywać nowe, więc szło trochę łatwiej. W pewnym momencie złowroga harpia wytrąciła miecz z ręki Travisa Hooda. Chłopak szybko rąbnął ją jakąś książką, którą cały czas ze sobą nosił (czyli słownikiem synonimów). Harpia syknęła, a on zdążył podnieść broń i przeciąć ją na pół. Smok Festus wylądował wreszcie na ziemi, a Leo i Kalipso włączyli się osobiście do walki. Damien White w pojedynkę rozprawił się z dokładnie dwudziestoma potworami, które oblężyły ruiny kantyny. Gromadę bazyliszków, które chciały dostać się do rzymskich łaźni, natychmiast przeszył deszcz strzał. Łucznicy pod przywództwem Kayli mogli być dumni.

Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Lynda, członkini Czwartej Kohorty, doznała ciężkich obrażeń podczas walki w mieście. Leżała, krzywiąc się z bólu. Grzywka prostych kasztanowych włosów nasuwała się na oczy, a niebieska czapeczka, którą zawsze nosiła, ześlizgnęła jej się całkowicie. Jedna Rzymianka, córka Apollina, przyszywała jej nogę, ignorując krople potu spływające po skroni.

- Wytrzymaj - poprosiła przez zaciśnięcie zęby. - Jeszcze trochę.

Lynda całą siłą woli, jaką miała, powstrzymywała się przed odepchnięciem jej od siebie. Ból był do zniesienia. Była pewna, że zaraz zemdleje.

- Tam... - wydusiła z ogromnym trudem - tam była bogini.

Przez twarz drugiej Rzymianki przemknęło zaskoczenie. Szybko jednak się uspokoiła.

- Dobra. Za chwilę porozmawiamy. Teraz...

- Nie, to ważne! - upierała się Lynda. - Moja przyjaciółka wbiegła w to światło i zniknęła. Nie wiem, co się z nią stało... Ale nie zwariowałam! - dodała, widząc wyraz twarzy swojej rozmówczyni. - Potem bogini też zniknęła...

Tu urwała, ponieważ ból się nasilił. Z piersi dziewczyny wyrwał się kolejny krzyk. Zacisnęła mocno powieki. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy zemdlała, pozostawiając córkę Apollina w szoku.

Po długich męczarniach, wielu zgonach i mniej lub bardziej poważnych ranach, bitwa dobiegła końca. Istotnie, kolejne oddziały potworów przestały się pojawiać. Gdy herosi upewnili się, że pokonali już każdego wroga na terenie obozu, powinien nadejść czas na odpoczynek. Ale nie nadszedł.

Wręcz przeciwnie - zapanował jeszcze większy chaos. Ciężko rannych zaniesiono do medyków, którzy pracowali bez ustanku, usiłując ocalić jak najwięcej osób. Obozowicze płakali nad stratami. Od czasu do czasu ktoś odczuł ulgę, gdy lekarze zdołali uratować półboga lub legetariusza. Grecy i Rzymianie powitali się, ale ze słabym entuzjazmem - bo nie byli w stanie cieszyć się w żałobie. Wymienili parę uścisków, poklepali się po plecach, lecz wszyscy byli tacy smutni i przygaszeni. Nawet dzieci Hermesa i Merkurego nie były w stanie żartować. Herosi zakończyli bitwę o rzymski obóz - lecz to nie oznaczało ostatecznego końca. Bogowie wciąż walczyli, co wywnioskowano po błyskach i piorunach przeszywających niebo. A Harper i Owen nigdzie się nie pojawiali, co oznaczało, że jeszcze nie skończyli wypełniać swojego zadania. Cała nadzieja leżała właśnie w nich.

Zegary wskazywały dwudziestą trzecią czterdzieści dziewięć, kiedy Laurel dowiedziała się o śmierci Diany. Łzy same napłynęły do jej niebieskich oczu, kiedy zobaczyła dawną koleżankę wśród poległych, z luźno rozsypanymi włosami. Wyglądała, jakby spała. Laurel po raz pierwszy rozejrzała się, by ocenić, ile osób zostało przy życiu. W pierwszej chwili pomyślała, że w Obozie Jupiter zostało ponad dwieście osób. Zdziwiła się, bo przecież wcześniej było dokładnie tyle. Setną sekundę później do niej dotarło - patrzyła przecież nie tylko na Rzymian, ale i Greków, Łowczynie oraz Amazonki.

Austin Lake, syn Apollina z Obozu Herosów, przykucnął przy niej i spojrzał na Dianę.

- Harper ją tu przyniosła - wyjaśnił; dopiero wtedy dostrzegła, że też ma łzy w oczach. - Ona... wiem, że walczyła do końca.

To bardzo w jej stylu - pomyślała z żalem Laurel, przypominając sobie, jak poznała Dianę w Obozie Herosów. Czy to naprawdę było tak dawno? Dziewczyna skinęła słabo Austinowi, a potem złożyła ręce i zaczęła w duchu modlić się do bogów. Szalone? Owszem. Bogowie zajmowali się teraz bitwą, więc mogła mieć pewność, że nie wysłuchają żadnych jej próśb. A jednak się modliła - do wszystkich Olimpijczyków, jakich znała, w szczególności do Afrodyty. Dobra, może bogini wysłała ją na samobójczą misję, ale jednak... była jej matką. No a poza tym, trwała wojna z Chaosem. Laurel wydawało się słuszne dbać o relacje z nielicznymi, którzy stali po ich stronie. Poprosiła więc, by to wszystko skończyło się nie tak bardzo źle. Żeby Harper i Owen dali radę, i żeby przeżyli. Już wkrótce miała się przekonać, czy jej życzenia się spełnią.

W obozie, gdzie przebywali głównie herosi z niewielkimi obrażeniami, Chiara Benvenuti pomagała Damienowi obwiązać bandaż wokół nadgarstka.

- Mówiłam ci, tesoro - mamrotała. - Nie wiesz, kiedy przestać walczyć.

Syn Nemezis wywrócił oczami.

- Przestań mnie ciągle pouczać.

Gdyby nie sytuacja, Chiara pozwoliłaby sobie na szerszy uśmiech. Teraz kąciki jej ust tylko lekko drgnęły, ale przysunęła się i go pocałowała.

W którymś momencie Lea Farewall wślizgnęła się na teren obozu. Przemykała niemal niezauważalnie pomiędzy tłumem herosów, ale w końcu dostrzegł ją Rzymianin o imieniu Nathan.

- Myśleliśmy, że zaginęłaś jak Lavinia i Nico - powiedział. - Gdzie byłaś?

Lea ogarnęła włosy z twarzy, biorąc głęboki wdech. Wyglądała dobrze - to znaczy, jakby czuła się dobrze. A raczej na tyle dobrze, na ile można się czuć, idąc pomiędzy trupami przyjaciół. W jej zielonych oczach błysk mieszał się z melancholią. Z jakiś powodów miała na ramieniu różową torbę, która w ogóle do niej nie pasowała.

- To długa opowieść - oznajmiła. - I, w sprawie Lavinii... powinniście coś wiedzieć.

W tym samym czasie Luis, gdy tylko wszedł na teren obozu, zobaczył Hannibala biegającego koło ruin baraków i herosów usiłujących go powstrzymać. Tak... nastolatkowie we fioletowych koszulkach goniący słonia. Dla półboga był to dość zwyczajny widok.

Ale Larry, który również zauważył Hannibala (no, bo nie sposób było go nie dostrzec, przechodząc w pobliżu) od razu się zezłościł.

- Trochę spanikował! - tłumaczyła się Terrel, szturchając chłopaka stojącego obok, jakby chciała, żeby też udzielał się w wyjaśnieniach. - Ale panujemy nad sytuacją! Prawda, Marcus?

Herosi już prawie zatrzymywali słonia, ale on ciągle im się wymykał. Ciekawe, co sobie myśleli bogowie, obserwując tę scenę z góry. Luis chciał podbiec i jakoś pomóc, jednak właśnie wtedy jego wzrok padł na znajdującą się niedaleko tylną bramę obozu. Tyler opierał się o nią z rękami skrzyżowanymi na piersi. Nie zawołał go, nie skinął głową ani nawet nie zrobił żadnego gestu. Jego spojrzenie wystarczyło.

Luis pobiegł w stronę bramy.

Z bliska Tyler wyglądał lepiej niż wcześniej - nie miał już worów pod oczami i nie wydawał się tak bardzo wyczerpany. Nawet jego ciemnobrązowe włosy były trochę mniej rozczochrane. A przede wszystkim, zmienił się jego wyraz twarzy. Nie krzywił się, nie marszczył brwi, nie rzucał spojrzeń spode łba. Wyglądał tak spokojnie, że można by uwierzyć, że potrafi się uśmiechnąć - nie kpiąco, tylko szczerze, z radości - gdyby nie ta melancholia w jego spojrzeniu, jakby miał jakieś głębokie przemyślenia. Luis, choć poczuł ulgę na jego widok, nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś go dręczy.

- Byłeś w mieście, prawda? - zapytał od razu. - Podobno tam się pojawiła bogini.

Tyler zerknął na niego kątem oka.

- Chodź.

Zanim Luis zdążył zaprotestować, złapał go za rękę i pociągnął w stronę wyjścia. Przed nimi znajdował się Tunel Caldecott, oddzielony od obozu rzeką o nazwie Mały Tyber.

- Czekaj - rzucił Luis, choć tylna brama zamknęła się za jego plecami. - Słyszałem, że Apate była w Nowym Rzymie...

Przypomniał sobie, co opowiadał pewien chłopak, obecny przy tym wydarzeniu. Mówił coś o rozbłysku światła, w którym zniknęła jedna obozowiczka (nie mógł sobie przypomnieć jej imienia... chyba jakoś na C). To było dziwne nawet jak na standardy herosów, bo dziewczyna rozpłynęła się wraz z nieprzyjacielską boginią i od tamtego czasu nie dawała znaku życia.

Luis wziął głęboki wdech.

- Co się tam naprawdę wydarzyło?

Tyler przez chwilę milczał, jakby się zastanawiał, jakie dobrać słowa.

- Mamy około... osiem minut do końca świata - stwierdził w końcu. - Naprawdę chcesz gadać akurat o tym? - zanim Luis zdążył odpowiedzieć, kontynuował: - Skoro tak bardzo ci zależy, to Apate otworzyła specjalny portal. Widzisz, dawno temu Chaos zaplanował, że wskrzesi z pięćdziesiątkę tych dawniejszych herosów, którzy staną po jego stronie, a potem zamknie ich w innym wymiarze. Oczywiście, nam nic o nich nie wspomniał. Są jego armią, jak to się mówi, na czarną godzinę.

Luis miał ochotę wypytać go o każdy szczegół. Ale zostało jakieś osiem minut, być może już siedem. Mieli rozpaczliwie mało czasu.

- Czyli ci herosi teraz mogą zaatakować - wywnioskował. - Ale skąd to wiesz?

Tyler zignorował jego pytanie.

- Niekoniecznie. Nie ma czasu, żeby to wszystko dokładnie wyjaśniać. Wysoce prawdopodobne, że Chaos zwycięży i żadna armia półbogów z przeszłości nie będzie potrzebna.

Niebem wstrząsnął kolejny grzmot. Luis zmarszczył brwi.

- Chaos nie zwycięży - odparł. - Już raz Gaja i Uranos odepchnęli go w cień. Mógłbyś okazać trochę optymizmu, co?

Ku jego zdziwieniu, Tyler uśmiechnął się słabo. A potem odwrócił wzrok.

- Może. Tamta dziewczyna, która wskoczyła w portal... - zawahał się. Chyba chciał coś dodać, ale się powstrzymał. - Nieważne. Słuchaj, Luis, jeśli widzimy się po raz ostatni...

- Nie mów tak.

- ...to może powinieneś o czymś wiedzieć. Sam się nie zorientujesz, prawda?

- O co ci chodzi?

Tyler odwrócił się do niego. Przez chwilę ciężko było odgadnąć, co czai się w jego oczach. Może rozbawienie, choć głębiej krył się również swego rodzaju smutek. Już zamierzał odpowiedzieć, kiedy nagle jego wzrok stwardniał. Dostrzegłwszy coś w oddali, chłopak wychylił się lekko w bok.

- Znowu - burknął pod nosem.

Nieoczekiwanie w ziemię uderzył piorun. Luis spojrzał za siebie, ale dostrzegł jedynie zawalający się tunel Caldecott. Zaraz potem rozległ się kolejny hałas - jakby następna potężna budowla obracała się w ruiny. Na niebie grzmotnęło jeszcze parę razy.

Tyler westchnął.

- Zły moment. Wracamy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top