Rozdział 64
Chimera była dopiero początkiem problemów.
Co prawda nie zdążyła uśmiercić ani jednego herosa, zanim sama zginęła. Ale Luis widział, że pokonanie jej kosztowało Tylera sporo siły. A teraz z podnóża Świątynnego Wzgórza zaczęły wyłaniać się kolejne potwory. Obozowicze rzucili się do walki.
Luis zacisnął palce mocniej na rękojeści. Dlaczego ciągle nie mógł zauważyć, skąd nadbiegają kolejni nieprzyjaciele? Był pewien, że nie widział tej grupki telchinów podążających ku nim - a przecież co chwilę zerkał za siebie i obserwował. Albo on już miał problemy ze wzrokiem, albo demony morskie pojawiały się magicznie w losowych miejscach i momentach.
Tyler spojrzał na Świątynię Bellony, jakby się obawiał, że zaraz wyleci z niej armia pomniejszych bogów, którzy wspierają Chaos i zabiją ich wszystkich, przybierając swoją prawdziwą formę. (Biorąc pod uwagę, co się przed chwilą działo, to nie było jakoś bardzo niemożliwe). A potem cisnął sztyletem, przebijając jednego z telchinów na wylot.
Potwór rozsypał się w pył. Sęk w tym, że doprowadziło to do szału kilku jego superkolegów. Błyskawicznie rzucili się naprzód, gotowi zabić nie tylko Tylera, ale i wszystkich herosów przebywających teraz na Świątynnym Wzgórzu. Z psich pysków ciekła im ślina, a oczy mieli jeszcze bardziej dzikie niż zazwyczaj. Udałoby się im, gdyby nie mocny podmuch wiatru.
Gdy ich porwał, przez pierwszy ułamek sekundy wydawało się zdezorientowani. Następnie odlecieli gwałtownie do tyłu, roztrzaskując się o ruiny Świątyni Neptuna.
Tyler odwrócił się, biorąc głęboki oddech. Nie miał na sobie zbroi, w wyniku czego na rozpiętej skórzanej kurtce było widoczne rozcięcie. Brwi miał mocno zmarszczone, a dzięki fali jaśniejących błyskawic przetaczających się przez niebo (z którymi kontaktu wzrokowego nie przeżyłby żaden śmiertelnik) dało się dostrzec pobłysk brązu w jego tęczówkach. Gdyby zapadł choć trochę większy zmrok, wydałyby się całkowicie czarne - tak jak źrenice. Wzrok miał mocno rozbiegany, jakby próbował ogarnąć, co się dzieje na całym polu bitwy, a jednocześnie walczył z pokusą popatrzenia w górę.
Wtem świątynia Bellony cała zadrżała. W pierwszej kolejności runęły kolumny, potem dach i ściany. Na początku Luis pomyślał, że ma halucynacje. Okej, może doświadczyli tego dnia już wielu dziwnych rzeczy. A jednak nie potrafił uwierzyć, że świątynia, którą jeden telchin nazwał "przeklętą", nagle ot tak sobie runie.
Dopóki nie zobaczył znajdującego się w środku posągu bogini. Pomimo zawalenia sufitu przetrwał - co również graniczyło z cudem - i zaczął dziwacznie migać na czerwono.
Czerwone miganie prawie nigdy nie oznacza niczego dobrego.
- To był zły pomysł - mruknął Tyler, łapiąc go za rękę.
- Co?
- Żeby tu zostać - pociągnął Luisa za sobą w stronę podnóża przyspieszając tempo z każdym krokiem i zwrócił się do pozostałych herosów, którzy walczyli koło świątyń: - Słuchajcie, posąg zaraz trochę wybuchnie!
Równie dobrze mógł zawołać, że każdy, kto zostanie na wzgórzu, będzie odpowiadał ze wzorów skróconego mnożenia. Wszyscy rzucili się do ucieczki.
- Czekaj! - Luis pobiegł za nim. - Skąd wiesz?
Tyler obejrzał się za siebie. W jego oczach malowało się zmieszanie, jakby usiłował znaleźć kogoś w tłumie herosów i potworów, ale następną wypowiedź skierował do Luisa.
- Nie słyszysz tego?
- Czego? - próbował złapać z nim kontakt wzrokowy. - Ej...
Tyler zacisnął usta. Pokręcił głową.
- Nieważne.
Popchnął go bardziej do przodu w chwili, gdy na szczycie wzgórza rozległ się huk. Luis nie spojrzał za siebie, ale był pewien, że posąg Bellony faktycznie eksplodował. Gdyby nie zdążyli uciec, ich przyszłość nie malowałaby się szczególnie kolorowo.
Sięgnął odruchowo po miecz. Aktualny problem polegał na tym, że większość potworów również zdołała uciec. (Poza tymi, które zostały zranione i nie były w stanie. Cichsze, niezbyt przyjemne dźwięki, jakie zdołał też usłyszeć, musiały być ostatnimi dźwiękami wydanymi przez nie). Ale przynajmniej żaden heros nie zginął w eksplozji, co Luis mógł stwierdzić, gdy zmierzył wzrokiem okolicę.
Przeciął mieczem jednego z morskich demonów, po czym zwrócił się znów do Tylera.
- Nieważne? Słyszałeś coś?
- Wydawało mi się.
- Nie umiesz kłamać.
W spojrzeniu Tylera pojawił się cień podirytowania.
- Nic nie słyszałem - upierał się.
Nie mówił prawdy. To było oczywiste. Mięśnie miał zbyt napięte, rękojeść noży ściskał zbyt mocno, do tego usiłował złością zamaskować wyraźny niepokój. Luis już dawno nauczył się czytać z jego ruchów i mimiki jak z otwartej książki. (No dobra. Kiepskie porównanie, ze względu na dysleksję. W takim razie odgadywanie emocji szło dużo łatwiej).
Spróbował się skupić, co nie było proste. Co sekundę musiał uważać. Skoro tylko Tyler usłyszał jakiś tam głos, prawdopodobnie tylko on miał go usłyszeć. Ale kto by ich ostrzegał w takiej chwili? Może jeden z bogów, Olimpijczyków? Przecież oni zajmowali się własną bitwą. Kto zatem okazałby tyle dobroci? Automatycznie pomyślał o Hestii (słyszał o niej wiele dobrego, w końcu niedawno przyjęła sarkofag z Kronosem od trzech półbogiń na Olimpie). Jednak wątpił, bo nawet ona nie powinna się mieszać w tak drobne sprawy herosów.
To nie miało sensu. Podobnie jak połowa rzeczy, które wydarzyły się tego dnia.
A zaczynało się tak spokojnie... no, na tyle spokojnie, na ile można sobie pozwolić, będąc półbogiem przygotowującym się do wojny z Chaosem. Teraz co chwilę coś wybuchało, atakowało, niszczyło się lub burzyło. Szósty lutego nie dobiegł nawet końca, a mimo to od rana zginęło mnóstwo ludzi. Kto miał być następny? I gdzie był przycisk STOP?
Luis spojrzał w stronę Pola Marsowego. Przypomniał sobie, jak wracali z Tylerem i Leą do baraku Drugiej Kohorty, zaraz po spotkaniu z Apate. Wtedy już myśleli, w jak bardzo beznadziejnej są sytuacji. A teraz tak dobrze byłoby wrócić do tamtej chwili...
W oddali rozległ się kolejny hałas. Gromada ghuli wraz i dwa piekielne ogary nacierały w stronę obozu. Było bardzo mało prawdopodobne, że herosi zdołają obronić główną bramę. Jeszcze trochę, a potwory wtargną do środka. Wtedy szanse na zwycięstwo, tak czy tak koszmarnie niskie, spadną do zera. W obozie pracowali medycy, pomagając rannym towarzyszom. To tam mieli baraki, łaźnie, principia... Nawet utraciwszy świątynie, Forum i Dom Senatu trzymali się dobrze. Bo wciąż nie stracili kontroli nad najważniejszą częścią obozu oraz nad miastem.
Już za moment mogło się to zmienić.
Luis odruchowo chciał pobiec do bramy. Zanim jednak zdążył zrobić choćby krok, drogę zastąpiła kolejna grupa potworów. Były wśród nich drakainy, demony morskie, ghule, harpie i wiele innych stworzeń (z których części nawet nie rozpoznawał). Ewidentnie wszystkie miały jeden cel: nie pozwolić im dotrzeć do reszty herosów, którzy walczyli koło Pola Marsowego.
Jako pierwsza zareagowała Leila, dziewczyna z Czwartej Kohorty. Przebiła włócznią pierwszą z rzędu drakainę i, zanim ta zdążyła rozpaść się w pył, skoczyła do harpii. Kolejni obozowicze poszli w jej ślady.
Nagle zerwał się wiatr. Na początku były to tylko lekkie podmuchy, ale z każdą chwilą stawały się coraz silniejsze. Luis przeniósł wzrok na Tylera i momentalnie przebiegł mu po plecach dreszcz. To on wywoływał ten wiatr. I zamierzał zrobić coś o wiele głupszego, niż zaatakowanie Chimery w pojedynkę.
Przez chwilę to wszystko wydawało się być snem. Luis zamachnął się mieczem na drakainę - ale tak impulsywnie, że powodzenie i zabicie jej musiało być cudem czy błogosławieństwem od Tyche.
- Czekaj! - krzyknął do Tylera. - Chyba nie zamierzasz...
Kolejny podmuch o mało nie odrzucił go do tyłu.
- Jak przejdą przez bramę, to będzie koniec - parsknął Tyler. Nie odwrócił się, ale złapał go za rękaw, gdy wiatr jeszcze się zmocnił.
Może i miał rację. Ale to rozwiązanie średnio przypadło Luisowi do gustu. Zamiary Tylera były jasne - chciał dosłownie zmieść wszystkie potwory, a przynajmniej te próbujące przedrzeć się do obozu. Walcząc w sposób tradycyjny, mieczami, włóczniami i łukami, herosi nie radzili sobie najlepiej. Przeciwników natomiast ciągle przybywało. A jednak... jakoś sobie nie przypominał, by Tyler kiedykolwiek próbował użyć tyle mocy. Jaką mieli gwarancję, że to się dobrze skończy?
Spojrzał za siebie. Nic ich nie atakowało. Jeszcze.
- Zabijesz się.
Tyler uniósł brwi.
- Wcale nie.
I zanim Luis zdążył choćby mrugnąć, skierował kolejny podmuch w stronę potworów.
***
- Zbieramy się, Percy?
Annabeth Chase miała strapiony głos, spoglądając na swojego chłopaka podczas polerowania ostrza sztyletu. Żadne z nich nie wiedziało, w jaki sposób pojawił się w jej domu. Po jej śmierci został oddany na przechowanie do Obozu Jupiter - herosi mieli nadzieję, że później trafi do greckiego obozu. A teraz magicznie znalazła go w szufladzie, gdy szykowała się do wyjścia. Nie, żeby narzekała. To był istny dar od losu.
Percy zacisnął usta. Wciąż nie mógł w pełni uwierzyć, że jego dziewczyna wróciła. Szczypał się nawet parę razy w ramię, w razie gdyby tylko śnił. W końcu powrót do szarej rzeczywistości po tak cudownym śnie sprawiłby mu jeszcze więcej przykrości. A jednak Annabeth była prawdziwa, żywa. Bystre spojrzenie szarych oczu, gęste blond włosy związane pod czapką, zaczerwieniony od zimna nos i płatki śniegu na ciemnopomarańczowej kurtce. Żadna iluzja, myślał.
Zachwycałby się nią przez wieczność, gdyby nie jeszcze jedna rzecz, która uparcie go dręczyła. Pomijając potrzebujących pomocy przyjaciół w rzymskim obozie, zastanawiał się, co z Nikiem. Wcześniej (jako że nie wiedzieli, jak potoczą się sprawy po wypełnieniu misji) Nico mówił, by spotkali się w Obozie Jupiter. Tyle, że... Percy miał jakieś niedobre przeczucie. I nie potrafił się go pozbyć.
Annabeth chyba też to czuła. Nie przyznała się na głos, ale chłopak był tego pewien. Znali się doskonale. Mocno zmarszczone brwi i jej spojrzenie...
A jednak oboje nie mogli nic zrobić. Może przeczucie się myliło i może Nico był teraz w obozie, czekając na nich z innymi?
Annabeth bardzo chciała wykonać również iryfon do Greków. Musieli się niepokoić, gdy stracili kontakt na tak długi czas. W końcu wymogła na nich obietnicę, by pozostali w ukryciu, dopóki nie otrzymają sygnału.
Potrzebowali tęczy i drachmy. Albo Lei Farewall.
Percy wziął głęboki wdech. Annabeth stała tak blisko niego, że czuł jej zapach: przyjemną woń kwiatów, lecz nie potrafił stwierdzić jakich. Czy po magicznym powrocie do życia można tak ładnie pachnieć?
Skinął głową. Wyciągnął kluczyk do samochodu, jednak zawahał się.
- Twoja macocha się nie obrazi?
Kącik ust Annabeth drgnął.
- Na pewno nie. Już ci mówiłam, naprawiłyśmy parę błędów z przeszłości.
- No dobra.
Percy otworzył auto. Miał nadzieję, że dotrą na miejsce w porę.
- Wsiadaj, Mądralińska. Zostawiłem w swojej pryczy paczkę niebieskich cukierków. Musimy je odzyskać.
- Oczywiście - zaśmiała się. - To najważniejsze.
Zajęli miejsca w samochodzie i ruszyli, licząc na to, że nic ich nie zabije po drodze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top