Rozdział 61

W pierwszej chwili nie zareagował. Oczywiście, rozpoznał głos. Nawet dawno temu, przed wojną z Gają, gdy Hera wymazała mu pamięć, nie zapomniał brzmienia tego głosu.

Ale teraz, gdy to usłyszał, pomyślał: No nie. To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

- Percy!

Dobra. A więc jeszcze nie umarł. Za to bez wątpienia zwariował. Miał dziwne wizje, słyszał głosy, których słyszeć nie powinien. Do czego się teraz nadawał? Nie pomógł swojej dziewczynie, ba - jeszcze pogorszył jej sytuację. Nie był w stanie spojrzeć nikomu w oczy. Nie był w stanie wesprzeć przyjaciół w bitwie z Chaosem.

Co powiedziała tamta nereida? Ocalenie Annabeth miało pomóc utrzymać równowagę na świecie. Mógł pomóc swojemu ojcu uratować królestwo, o czym zawsze marzył. Zamiast tego zabił jedyną nadzieję na zwycięstwo w wojnie z superpotężnym wrogiem.

- Percy!

Cóż - historie herosów zazwyczaj nie kończą się dobrze.

Matka dała mu imię po Perseuszu, wyjątku od reguły. Miała nadzieję, że przyniesie mu szczęście. Nie przyniosło.

- Percy!

To znaczy - przez jakiś czas nawet przynosiło. Udało mu się przeżyć prawie dziewiętnaście lat. Przez ten czas spotkało go wiele niebezpiecznych przygód. Dźwigał niebo na ramionach. Pokonał Kronosa. Stracił raz pamięć i wylądował w obozie Rzymian gotowych go zabić, gdyby tylko przedstawił się jako Grek. Przeszedł przez cały Tartar i z niego wyszedł. I tak dalej, i tak dalej.

Ale w końcu dotarł do końca. Już myślał, że po wojnie z Gają będzie mógł wieść spokojne życie z Annabeth w Nowym Rzymie. Nic bardziej mylnego.

- Percy!

Bo właśnie wtedy pojawił się Chaos. A potem - bum, niespodzianka! - Annabeth zginęła. Chciał przywrócić ją do życia. Ale już nie dał rady.

Koniec historii o Percym Jacksonie.

- PERCY!

Tym razem ktoś szarpnął go mocno za ramię. Percy gwałtownie otworzył oczy.

I omal nie zachłysnął się powietrzem.

Wyglądała dokładnie tak, jak za życia, w grubym niebieskim golfie i dżinsach. Jasne włosy opadały luźno na jej ramiona, a szare oczy błyszczały. Patrzyła prosto na niego.

Percy zamrugał parę razy, siadając na łóżku. Może i miał halucynacje. A jednak Annabeth wydawała się w tym momencie tak bardzo realna. Chciał jej dotknąć, ale bał się, że zniknie.

- Annabeth... - ledwo mógł mówić. - Przepraszam cię...

Chwyciła go za rękę. Zaraz... miała ciepłe palce. To było niemożliwe.

- Przepraszasz? - uniosła brew. - Chciałam ci podziękować, Glonomóżdżku.

Spojrzał na nią trochę niepewnie.

- Ale... my żyjemy? Ty żyjesz?

Parsknęła śmiechem. Kiedy ostatnio słyszał, jak się śmieje?

- Wiedziałam, że twój mózg wolno przetwarza informacje - oznajmiła, głaszcząc go czule po policzku. - Ale że aż tak? Sam wymyśliłeś ten plan, prawda?

- No tak. Ale przecież się odwróciłem.

Rzuciła mu spojrzenie spode łba.

- Mhm. Gdy byliśmy na zewnątrz - widząc jego minę, dodała: - Percy, miałeś zamknięte oczy czy co?

W jej oczach migało rozbawienie.

No tak. Zamknął oczy, żeby się nie rozpraszać... A pod koniec, gdy Atena mu pomagała, nie skupiał się już na tym, jak wiele pokonał drogi.

Dobra. Wyszło głupio. Ale przynajmniej się udało.

Annabeth znowu się roześmiała. Całowanie w usta nie było najlepszym pomysłem (od razu po wstaniu - to działa tylko w filmach). Za to zarzuciła Percy'emu ręce na szyję.

- Kocham cię.

Odwzajemnił uścisk. Wypowiedziała dokładnie te same słowa, co podczas ostatniej bitwy. A jednak wtedy wywołały w nim lawinę rozpaczy. Teraz - niewyobrażalną ulgę i szczęście.

Annabeth znów żyła. Nagle wszystko wydało się prostsze.

- Ja też - wykrztusił. - Tęskniłem za tobą...

Poczuł się dziwnie, gdy to powiedział. Przecież zwykłe tęskniłem oddawało tak mało. Odkąd umarła, myślał jedynie o tym, jak wyprowadzić ją z Hadesu. Ta jedna jedyna rzecz trzymała go przy życiu.

Annabeth musnęła ustami jego policzek.

- Mhm - odsunęła się. - Będziemy już zawsze razem, Glonomóżdżku. Ale... - zerknęła za okno. - Sporo mnie ominęło, prawda?

Percy się uśmiechnął. Po raz pierwszy od dawna. Do jego oczu powrócił dawny blask. Gdyby tylko nabrał trochę ciała, obciął włosy i pozbył się worów, wyglądałby jak dawny Percy.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo. Zaraz... - dopiero teraz rozejrzał się po mieszkaniu. - My jesteśmy...

- U mnie - dokończyła Annabeth, po czym skinęła głową na zegarek. - Ale o tej porze nikogo nie ma. Obudziłam się jakiś czas przed tobą.

Podniosła się i ściągnęła gumkę z nadgarstka. Pośpiesznie zebrała włosy w wysokiego kucyka.

- Coś mi mówi, że koledzy z obozu mogą nas potrzebować.

Percy skinął głową.

- W sumie to prawda.

- Wyjaśnisz mi wszystko po drodze. Wymyślimy plan i pokonamy Chaos.

Przemawiała z taką pewnością siebie... Percy pomyślał, że gdyby powtórzyła to przed Obozem Jupiter, cały legion pozbyłby się wszelkich wątpliwości i ruszył do walki.

- A potem pójdziemy na randkę?

- Oczywiście, Glonomóżdżku - odparła. - Wstawaj, mamy dużo do roboty.

***

Jakby sklep rodem wróżki z Dwoneczka miał nie wystarczyć... Białowłosa dziewczyna pogarszała tylko sprawę.

Lea próbowała sobie wszystko poukładać, ale to nie było takie proste. Za dużo się ostatnio działo. Pamiętała śmierć Lavinii bardzo dokładnie. Pamiętała też tę kobietę (to znaczy Iris, boginię tęczy), którą widziała krótko przed utratą przytomności. Potem, gdy się obudziła...

- Nareszcie! - rozentuzjazmowana dziewczyna z białymi włosami sterczącymi wokół twarzy we wszystkie strony patrzyła na nią tak, jakby od dawna czekała, aż wstanie. - Mam ci tyle do pokazania. Co byś chciała na początek?

Lea przetarła oczy, żeby się upewnić, czy przypadkiem nie ma halucynacji. Jednakże oczy tej dziewczyny bardzo rozpraszały. Tęczówki nieustannie zmieniały kolor: to były białe, to znów szare lub czarne. Jej włosy przypominały białko wielkiego, sadzonego jajka. Twarz miała młodą, nawet ładną, a w wysokich sznurowanych butach, jaskrawoniebieskiej koszulce i bojówkach za kolana wyglądała jak małoletnia turystyka. Brakowało jej jedynie plecaka i aparatu.

- Mam na imię Runo - oznajmiła pogodnym tonem, po czym się zawahała. - To znaczy... Runo w języku śmiertelników. Dla nebulae to będzie...

Cokolwiek przewracało się właśnie w głowie Lei, trochę przestało. Runo kojarzyło jej się tylko ze Złotym Runem. Ale nebulae... Nimfy chmur. A może wiatru. Zawsze jej się myliło. Nie, chyba chmur.

Dopiero teraz dziewczyna rozejrzała się po nowym miejscu. Obszerne nisze wypełnione były suszonymi owocami, puszkami z orzechami (nigdy nie lubiła orzechów) i stojakami z ręcznie farbowanymi koszulami. Z sufitu zwisały metalowe oraz bambusowe dzwoneczki. Wzdłuż ścian biegły szklane gablotki, a w nich poustawiano mnóstwo kryształowych kuli, wahadłek i innych rozmaitości. W oddali wisiało niewielkie kadzidło, wokół którego unosiła się para.

Nagle Runo złapała Leę za rękę. Dopiero teraz sobie uświadomiła, że jej nie słuchała.

- No chodź - zachęciła nimfa. - Nie zwracaj uwagi na fontanny z Neptunem. One zawsze przynoszą pecha i...

Lea gwałtownie podniosła się ze stołka.

- Zaczekaj - poprosiła. - Gdzie my w ogóle jesteśmy? Kim... - urwała na moment. - Kim ty jesteś?

Nie powinno się ufać przesadnie miłym ludziom, których spotyka się po raz pierwszy. W większości przypadków to potwory z zamiarem zwabienia półbogów w pułapkę. Pamiętała, jak dawno temu z Luisem i Tylerem... Ech, długa historia.

Runo na chwilę zamilkła. Przyglądała się Lei badawczo, jakby zaraz miała jej wyrosnąć druga głowa. Wreszcie odparła:

- Jestem Runo. Już ci mówiłam.

- Tak, ale...

Coś ścisnęło ją w żołądku. Fakt, że nagle zemdlała i znalazła się w zupełnie innym miejscu, dla herosów nie powinien stanowić nowości. Ale że stało się to zaraz po śmierci Lavinii Asimov... Jakaś jej część bardzo chciała tam wrócić. Z kolei druga wolała zostać tutaj - nawet, jeśli Runo była potworem, albo jeśli to wszystko był tylko sen, pragnęła trwać w nim jak najdłużej. Z dala od przykrej, szarej rzeczywistości.

- Hm-hm - Runo spojrzała na nią przenikliwie, jakby czytała w jej myślach i wiedziała o wszystkich zmartwieniach. Przygryzła wargę. - Nie wyglądasz najlepiej. Może na początek chcesz iść do szefowej?

Nie potrzebowała odpowiedzi. Złapała Leę za rękę i poprowadziła wzdłuż rządów półek z produktami rolnymi.

- Zaczekaj! - zawołała Lea. - Szefowej, czyli...

I nagle głos ugrzązł jej w gardle. Domyśliła się. To było tak oczywiste.

- Iris! - odparła Runo. - Bogini tęczy. To przecież twoja mama, no nie?

Wepchnęła ją jeszcze dalej, w głąb sklepu. W tym momencie ukazała im się staroświecka lada. Iris podniosła wzrok - jej oczy za szkiełkami okularów rozbłysły.

Lea bardzo by chciała, by istniał jakiś bóg wyciągania z niezręcznych sytuacji, do którego mogłaby się pomodlić. Przeszukała w pamięci listę członków całego panteonu. Kto nadawałby się najlepiej? Może Apollo - on często podpadał Zeusowi. Ale czy wyplątywał się jakoś z kłopotów...? Nie, no niekoniecznie. A więc Atena? Zawsze miała jakiś plan...

Tymczasem Iris zachęciła ją gestem do podejścia. Uśmiechnęła się łagodnie. Nie była do niej w ogóle podobna, ale uśmiech miała taki sam: z jednym kącikiem ust uniesionym trochę wyżej od drugiego. Dopiero teraz dziewczyna zauważyła, że nawleka bursztyny na sznurek, tworząc naszyjnik.

- Śmiało, Lea - spojrzała jej prosto w oczy. - Mamy wiele do omówienia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top