Rozdział 58
Starcie ciągnęło się i ciągnęło, a herosi dawali z siebie wszystko - byleby nie przepuścić wroga do głównej bramy. Drakony zostały co prawda pokonane, ale w zastępstwo za nie przybyła kolejna chmara potworów. Dopiero po dłuższym czasie Lea zrozumiała, jak wiele daje obozowiczom obecność Amazonek. Były niemal niepokonane - szczególnie ich królowa, Hylla, która ze swojego magicznego pasa czerpała nadludzką wręcz siłę. Bez nich Obóz Jupiter słabo by się trzymał.
Jednakże... nawet Amazonki miały swoje ograniczenia i nie mogły walczyć w nieskończoność. A gdy powstanie Chaos, nie wiele dadzą radę zdziałać. Lea postanowiła teraz o tym nie myśleć, bo przez przygnębienie mogłaby stracić czujność na polu bitwy. I, przykładowo, dostać toporem w głowę.
Półbogowie i legatariusze padali na jej oczach. Ledwo zdążyła pogodzić się ze śmiercią Idy, jej znajoma Marylin (córka Euterpe, muzy muzyki) zaciągnęła ją z powrotem do obozu - dosłownie chwilę po tym, jak zginął Thomas. Lea nie znała go za dobrze, ale wiedziała, że Lavinia się z nim kolegowała. Był jednym ze starszych obozowiczów, no i po tym wszystkim, co przeszedł po latach w rzymskim obozie, najzwyczajniej w świecie poległ - w starciu ze szczególnie agresywnymi bazyliszkami.
Przygnębiające? Zdecydowanie. Ale Thomas nie był jedyny.
Lea z jednej strony nie chciała patrzeć na Hanka, ale z drugiej - nie mogła odwrócić wzroku. Należał do herosów, którzy nie mieli zbytniego szczęścia, gdy Talos spadał na ziemię. Jego, oczywiście, nie dało się już odratować. A jednak Diana Granger wraz z Marylin postarały się, by zabrać chłopaka z pola bitwy. Jeśli świat nie eksploduje, może nawet urządzą mu pogrzeb.
Wychodząc z infermerii, natknęła się na Tylera Clarke'a, opartego o ścianę budynku. Jeden sztylet miał przypięty do pasa, drugi obracał w dłoni. Jego oczy, pogrążone w dziwnej melancholii, odbijały się w klindze. Lea dawno nie widziała go tak spokojnego, więc musiał nad czymś intensywnie rozmyślać.
Podeszła do niego.
- Thomas umarł - powiedziała.
No dobra - niezbyt optymistyczne rozpoczęcie rozmowy, ale Tyler skinął głową z powagą, jakby dokładał tę informację do swojej mapy myśli. Po chwili odparł:
- To nie ma sensu.
Na chwilę zapadła pomiędzy nimi cisza.
- Eee, co masz na myśli? Dużo rzeczy go nie ma.
Tyler podniósł wzrok.
- Chaos nie postąpiłby w ten sposób. Zakładając, że powstanie równo o północy, zostały jeszcze ze trzy godziny. Jego własna armia osłabnie do tego czasu. A przecież na początku będzie jej potrzebował, żeby wrócić do formy.
Lea zamrugała.
- Och... racja.
Skarciła się w duchu; dlaczego wcześniej nie pomyślała o tak oczywistej rzeczy i na sama na to nie wpadła? Teoretycznie, Chaos był bardzo pewny siebie, więc mógł założyć, że jego sojusznicy uporają się z wszelkimi przeszkodami, pozostawiając mu jedynie zadanie na koniec, umieszczenie wisienki na torcie. Ale nie. To nie w stylu Chaosu. On chciał zabłysnąć. Zniszczyć jak najwięcej. Osobiście zabić Owena, Harper, ich trójkę oraz innych herosów, jeśli tylko nadarzyłaby się okazja.
- Myślisz, że zamierza jakoś... nie wiem, przyspieszyć czas? - spytała Lea.
Zwykły strzał, ale Tyler zdawał się rzeczywiście to rozważać.
- Nie wiem. Może.
- Ale bogiem czasu jest Kronos. Właściwie tytanem. Sarkofag jest u Hestii, więc to nie powinno być możliwe. A jednak Chaos rozpoczął atak.
- Nie wiadomo, jak daleko sięgają jego możliwości - stwierdził Tyler, a następnie wyprostował się. - Póki co, i tak nie możemy nic zrobić.
Lea przez chwilę się zastanawiała.
- Myślałeś nad tym, co mówiła Ida? - zmieniła temat. Może i był delikatny, ale nie mogli go w nieskończoność unikać. - Zamierzasz, no wiesz...?
Znając Tylera, spodziewała się dwóch możliwości. Albo da jej wykład, który można by zapisać jako wypracowanie na całą stronę, albo palnie jedno słowo ("tak" lub "nie") i sobie pójdzie.
Cokolwiek zamierzał powiedzieć, nie zdążył, bo w tym momencie nadbiegła Lavinia Asimov.
Była jedną z osób, które musiały żałować, że w tym całym pośpiechu nie włożyły zbroi. Kitkę różowych włosów miała wciąż zsuniętą na dół. Straciła czarną dżinsową kurtkę, którą miała jeszcze jakiś czas temu. Jej koszulka dymiła przy rękawie, a koło nadgarstka pojawiło się blade, czerwonawe oparzenie. Zarzucona nieporządnie munubalista ocierała się o ramię, pozostawiając jasne ślady. Lavinia wyglądałaby jak siedem nieszczęść, ale jej wzrok burzył to wrażenie - duże oczy w kolorze ciemnej kawy, pełne determinacji i pewności siebie. Córka Iris znała to spojrzenie. Oznaczało, że jej przyjaciółka niedawno obmyśliła jakiś plan. (Czy w miarę bezpieczny, czy też o takim samym potencjale dobrej zabawy jak skok do miksera, to była już inna kwestia).
- Lavinia - wymamrotała Lea. - Co ty...
- Cześć, Tyler! - rzuciła w pośpiechu centurionka, przywołując na twarz lekki uśmiech, a następnie zwróciła się do niej: - Dobrze, że cię znalazłam. Jesteś potrzebna.
Lea zmarszczyła brwi. Oczywiście, że ryzykowała, opuszczając pole bitwy. A jednak od czasu do czasu każdy heros starał się wstąpić na teren obozu i albo zabrać kogoś do medyków, albo poświęcić chwilę poległym dotychczas herosom. Jasne, wszyscy byli potrzebni na polu bitwy... Ale Lavinia tak na nią patrzyła. Chyba wcale nie miała na myśli głównego starcia, które się teraz toczyło.
- O co chodzi?
- Musisz mi pomóc - oznajmiła naglącym tonem córka Terpsychory. - Nie mamy czasu na wyjaśnienia.
Ewidentnie jej na tym zależało. Lea odwróciła się do Tylera, ale on właśnie schował drugi sztylet. W jego oczach zniknął spokój, a zastąpiła go dawna energia.
- Spotkamy się później, Farewall - powiedział ze szczególnym naciskiem na słowo spotkamy, stanowczo wykluczając możliwość napotkania jakiś przeszkód (takich jak umieranie), po czym skinął głową Lavinii. - Do zobaczenia.
W tym momencie u Lei musiało aktywować się ADHD. Nie zapamiętała, jak Tyler odchodził. Następne, co kojarzyła, to jak Lavinia ciągnęła ją za rękę. Ominęły jednak pole bitwy i pobiegły w kierunku Tunelu Caldecott. Centurionka co chwilę rozglądała się z lekką obawą. Coraz więcej różowych kosmyków wymykało się z jej upięcia, otulając opaloną twarz. Gumka trzymała się już tak nisko jak u Carli Jeager (biorąc jednak pod uwagę, co spotkało Carlę, Lea wolała unikać tego porównania).
- Dokąd... - chciała zapytać, dokąd idą, ale w tym momencie zrozumiała.
Lavinia zagryzła wargę.
- Dach dzwonnicy. Moje ulubione miejsce.
Lea pomyślała o sprawie z nimfami - o tej, o której od dawna rozmawiały. Nie, żeby kwestionowała przypuszczenia Lavinii, oczywiście. A jednak przez ostatnie dni wydawały jej się takie odległe i mało realne, że nie potrafiła ich uznać za poważne zagrożenie. Dopóki nie zaczęła się bitwa. Dopóki ludzie nie zaczęli ginąć w okropnie szybkim tempie: tata Harper i Owena, Will, Ida, Hank, Thomas i wielu innych. Teraz mogła spodziewać się już wszystkiego.
- Co zamierzasz zrobić?
Lavinia odwróciła się. Oczy błyszczały jej zagadkowo, ale sprytnie - może niemal radośnie.
- Wysadzić je - odparła takim tonem, jakby to było oczywiste.
Lea zatrzymała się w chwili, gdy opuściły magiczne granice obozu. Tutaj nie miała ochrony przed chłodem. W spodniach w ciemnozieloną kratę, glanach i krótkiej, malachitowej kurtce dżinsowej zarzuconej na białą koszulkę było jej zdecydowanie zbyt zimno. (Gdyby tylko wiedziała o nagłym ataku wcześniej i mogła się przygotować, albo przynajmniej włożyć zbroję!). Poza tym, w obozie ciemność zapadała ewidentnie później. Reszta San Francisco tonęła tymczasem w mroku.
Lavinia dopiero po chwili zorientowała się, że idzie sama. Przystanęła i odwróciła się.
- Lea...
W jej spojrzeniu było coś niezwykłego, od czego Lea nie potrafiła oderwać wzroku. Wszystkie emocje zdawały się zbiegać do brązowych tęczówek, co przypominało jej, dlaczego w ogóle zaprzyjaźniła się z Lavinią Asimov.
Cóż, zapewne dlatego, że mogła czuć się przy niej swobodnie - znacznie swobodniej niż przy swoich koleżankach ze szkoły. Może po prostu miała pecha i trafiała na osoby, które budziły w niej presję. Wszyscy wydawali się podążać jednym rytmem, jako jedność, grupa. Jakiekolwiek wykroczenie z tego idealnego rzędu w wykonaniu Lei, nagłe wtargnięcie czy szturchnięcie, mogło od razu zostać odebrane negatywnie: dziwne spojrzenia, niezręczna atmosfera, coś tam jeszcze. A przynajmniej ona miała takie wrażenie. Nie, żeby szczególnie nienawidziła swoich znajomych, bo utrzymywała z nimi dość dobre kontakty. Jednak wciąż nie potrafiła tak dobrze się dostosować, by nazwać kogokolwiek z nich przyjacielem lub przyjaciółką. Dopiero później, gdy poznała bliżej Luisa Warda... No, on był pierwszym, z którym mogła nawiązać naprawdę bliską relację. Możliwe, że przez jakiś czas liczyła nawet na coś więcej - ale potem jej przeszło. Niedługo później pojawił się też Tyler Clarke. I może przez to, że razem zaplątali się w kłopoty, przeżyli tyle przygód, w którymś momencie w ciągu minionych dziewięciu lat stali się prawie nierozłączni.
Ale Lavinia była jej pierwszą przyjaciółką - płci żeńskiej. Może i na początku zachowywała się trochę sztywno, gdy miała podejrzenia co do niej i Luisa. Lecz koniec końców zaczęły się dobrze dogadywać. I Lea zaraz wyłapała parę szczegółów w jej zachowaniu.
Przy Lavinii nie musiała się martwić, że palnie coś głupiego. Nie obawiała się wyśmiania albo odrzucenia, bo Lavinia taka nie była. Może nawet zdarzały się jej podobne wpadki czy wahania. Wiedziała, jak Lea się w danej sytuacji czuje. Nić wzajemnego zrozumienia oplatała je obie mocno, a każde podobieństwo tak bardzo przyciągało. Gdyby tylko dały radę przeżyć tę wojnę...
- Mam plan - oznajmiła Lavinia. - Tylko potrzebuję pomocy.
- Pomogę ci - zapewniła Lea. - Ale jak zamierzasz to zrobić? I co ci to da? Przecież Chaos wspomoże się wskrzeszonymi duchami natury, a nie konkretnym miejscem.
Lavinia, o dziwo, wydawała się być w dobrym humorze.
- No, widzisz, niezupełnie. Myślę, że obecność tych nimf jedynie pomaga Chaosowi. Ale kluczowe jest samo miejsce. Według Toksykodenry, którejś nocy pojawił się tam grecki napis Χάος - ruszyła przed siebie i tym razem Lea do niej dołączyła. - Nie buchnął co prawda ogniem, ale to chyba jakieś naznaczenie czy coś, nie?
- To ma sens - przyznała Lea. - Ale jak mam ci pomóc z tym wysadzaniem?
- Zobaczysz - odparła Lavinia, narzucając szybsze tempo, a w końcu biegnąc.
Bieg powinien sprawić, że Lea choć minimalnie się rozgrzeje - ale tak się nie stało. Było jej koszmarnie zimno aż do dotarcia na dach dzwonnicy Uniwersytetu. Zobaczyła tam satyra - nie, nie satyra, fauna - ustawiającego słoiczki wypełnione po brzegi czymś... zielonym.
Lea uświadomiła sobie, co to jest. Z szoku aż przestała czuć chłód.
- Och... grecki ogień?
- Hej, Felipe! - krzyknęła Lavinia, by zwrócić uwagę fauna, a następnie spojrzała na Leę z uśmiechem. - Dogadałam się trochę z Connorem i Travisem. Już z tydzień temu.
Kozłonóg odłożył słoiczki tak ostrożnie, jak tylko potrafił, po czym podbiegł do nich. Lea uświadomiła sobie, że go kojarzy - fioletowa koszulka, piszczałki zawieszone na szyi. To był ten gość, który potrafił wygrywać melodie usypiające. Zresztą, bardzo skuteczne.
- Hej, dziewczyny - podrapał się po swoich kędzierzawych brązowych włosach tuż koło lewego rogu. - Mogę już spadać?
- Jasne, dzięki za wszystko - odparła Lavinia.
Felipe pognał w dal w trybie natychmiastowym, jakby czekał na to od dawna. Co jak co, ale uciekanie wychodziło faunom znakomicie.
Lavinia jednak się tym nie przejęła.
- No dobra. Plan polega na tym, by cisnąć tymi cackami. Jest ich wystarczająco dużo...
- Dwadzieścia trzy - oznajmiła z podziwem Lea, bo tyle na szybko policzyła. - Myślisz, że to wypali... Och. - Słaby żart, ale powiedziany nieumyślnie. - I czy zdołamy uciec tak, żeby nas też nie wysadziło?
- Właśnie dlatego cię potrzebuję - oświadczyła Lavinia. - Umiesz dobrze celować.
Zanim wszystko wyjaśniła, Lea zorientowała się, o co jej chodziło. Na skos od miejsca w którym stały, trochę wyżej, leżały po obu stronach idealne stanowiska do celowania. Wystarczająco daleko, by uniknąć eksplozji, ale też wystarczająco blisko, by móc widzieć cel.
Umiesz dobrze celować. Fakt, łucznictwo wychodziło Lei najlepiej. Może to była lekka ironia, biorąc pod uwagę, że miała wadę wzroku. Ale z drugiej strony - niezbyt dużą wadę. Poza tym, przez lata treningu przekonała się, że w strzelaniu z łuku nie chodziło tylko o widoczność. Intuicja, wyczucie wiatru - to także się liczyło. Przecież parę dni temu wycelowała w Mortona z zamkniętymi oczami. Strzał w ciemności nie powinien stanowić bardzo dużego problemu.
- Mmm, chyba wiem, o co ci chodzi. Ale jeden szczegół. Ty masz munubalistę. Myślisz, że zwykłą strzałą...
- Nie - przyznała Lavinia. - Dlatego masz to.
Rzuciła jej jakiś mały przedmiot, który przez ostatni czas musiała chować w zaciśniętej pięści, ale Lea go nie zauważyła. Był nie większy od ładowarki do telefonu, ale o tym samym kształcie - a poza tym czarny i dziwnie miękki, choć miejscami chropowaty.
- Co to ma być?
Lavinia wydawała się zmieszana. Obracała w dłoniach swój wisiorek na szyi z Gwiazdą Dawida.
- Ach... Długo by wyjaśniać. To zasługa duchów natury. Po prostu nabij na strzałę.
- Żartujesz sobie? - Lea ścisnęła prostokącik w dłoni jak gąbkę. - To ma przebić szkło?
- Nie przebić - odparła Lavinia. - Zobaczysz. Znaczy... właściwie nie zobaczysz, bo będziemy wtedy uciekać.
Lea przez chwilę się wahała, ale w końcu porzuciła wątpliwości. Lavinii można było ufać, już wiele razy udowodniła, że ma dobre pomysły.
Opuściła ramiona.
- Dobra. Miejmy to za sobą. A potem bierzemy nogi za pas.
Lavinia się rozpromieniła. Potaknęła i pobiegła w swoją stronę.
Lea była pewna, że ADHD znów się jej aktywowało. Nie do końca pamiętała, jak sama schowała się po drugiej stronie. Ani też jak wymieniła z przyjaciółką porozumiewawcze spojrzenia, po czym na trzy-cztery wystrzeliły obie, w tym samym czasie.
To znaczy - pamiętała to, ale jakby przez mgłę. Następne wyraźne wspomnienie: obie ześlizgnęły się na dół i rzuciły biegiem. Grecki ogień miał niesamowitą moc, zwłaszcza w takiej ilości. Głupio byłoby nie zdążyć uciec. Lea słyszała wybuch za plecami, ale nie odwracała się. Całą uwagę skupiała na biegu. Jedyne, co jej teraz pozostało, to dotrzeć do obozu i pomóc przyjaciołom na polu bitwy. Od wrażeń wcale już nie czuła chłodu.
Udało się - pomyślała. - Przynajmniej nam się udało.
Od tunelu dzieliło je ze dwadzieścia metrów. Dziewiętnaście. Osiemnaście.
Córka Terpsychory nagle stanęła.
Lea zatrzymała się tak gwałtownie, że omal nie poślizgnęła się na śniegu.
- Co?!
- Biegnij dalej! - poprosiła Lavinia. - Muszę sprawdzić, czy na pewno wszystko się rozwaliło. Eksplozja już minęła, nic mi nie będzie.
Lea próbowała sobie przypomnieć. Czy na pewno cały grecki ogień został wysadzony? A co, jeśli została jeszcze jedna bańka?
- Idę z tobą - oznajmiła, ale Lavinia pokręciła głową.
- Nie, nie. Ty jesteś potrzebna tam.
- Ale...
- Lea - złapała ją za ramię i uśmiechnęła się słabo. - Niedługo to wszystko się skończy. Będziemy mogły żyć spokojnie... w miarę spokojnie, jak na półbogów. Idź tam i trzymaj się!
Zanim Lea zdążyła jej odpowiedzieć, odwróciła się i pobiegła.
To był ten moment, w którym Lea powinna się zgodzić. Powinna pobiec do Obozu Jupiter. Bo, jeśli nie zdołała powstrzymać Lavinii, mogła przynajmniej pomóc toczącym bój herosom.
A jednak... coś jej na to nie pozwalało. Miała ot tak zostawić Lavinię Asimov?
Nie była pewna, jak dużo czasu minęło, zanim zdecydowała się spróbować ją dogonić. Minuta? Dwie? Maksymalnie trzy. W tym czasie centurionka z pewnością zdołała dotrzeć na miejsce. Może już wracała, ale Lea miała nieopartą potrzebę sprawdzenia, czy z nią w porządku.
Niedługo to wszystko się skończy. Będziemy mogły żyć spokojnie... w miarę spokojnie, jak na półbogów. Idź tam i trzymaj się!
To nie mogły być ostatnie słowa, jakie jej powiedziała, prawda?
Lea pobiegła, a serce wykonywało jej takie skoki jak profesjonalny zawodnik na zawodach lekkoatletycznych. Przypomniała sobie Idę, która namawiała ją do bardziej optymistycznego podejścia. Może powinna jej posłuchać? Ale potem przypomniała sobie, jak skończyła Ida.
Z zadumy wyrwał ją głośny huk. Teraz jej serce chyba wypadło na zewnątrz. Podniosła wzrok i zobaczyła wybuch, który już się ulatniał - koło dzwonnicy uniwersytetu.
Nie myślała w tej chwili za dużo. Po prostu pobiegła.
Budynek został doszczętnie zniszczony, co zauważyła już z daleka. A więc plan się powiódł... Ale gdzie, na wszystkich bogów, była Lavinia?
Lea potknęła się. W ostatniej chwili, gdy już miała utrzymać równowagę, straciła ją ponownie. A to przez to, że dostrzegła coś w śniegu - Gwiazdę Dawida, taką, jaką Lavinia nosiła zawsze na szyi.
Nie - pomyślała rozpaczliwie. - Nie. Nie.
To mogła być iluzja. Ale gdy podniosła wisiorek, poczuła go w dłoniach. Rozejrzała się jeszcze raz. Może po prostu jej wypadł? Może Lavinia przeżyła tę eksplozję?
Szok był zbyt wielki. Lea ledwo potrafiła się ruszyć - zacisnęła tylko palce na zawieszce. To stało się tak nagle... Czy centurionka Piątej Kohorty naprawdę zginęła w tak głupi sposób? Nie. Przecież jeszcze przed chwilą z nią rozmawiała, obiecywała, że to wszystko się skończy.
Córka Iris poczuła, jak kręci jej się w głowie. Powtarzała sobie nadal, jak bardzo to niemożliwe, gdy przerwał jej głos:
- A więc teraz nastąpił przełom? Myślę, że możemy porozmawiać.
Nie zemdlała. Po prostu jej zmysły się przyćmiły. Ostatnie, co zapamiętała wyraźnie, to obraz ciemnowłosej kobiety w średnim wieku, z okrągłymi okularami na nosie. Jej uśmiech był taki znajomy.
- Iris - zdołała wymamrotać.
Chciała dorzucić: "matko", ale się powstrzymała.
A potem naprawdę zemdlała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top