Rozdział 57

Przynajmniej nie miała snów.

Przez chwilę trwała jedynie w stanie nieświadomości, a w jej umyśle kłębiło się mnóstwo myśli. Czy na pewno wszystko wróciło do normy? Co, jeśli w ostatniej chwili Momos wyrwał się spod jej czaru? Czy jej rodzina, Arely i inni zmarli zaznali wreszcie spokoju?

Myślała o tym, ale niezbyt przytomnie. Nie potrafiła ocenić, jak wiele czasu minęło, zanim się obudziła. Nie była już w Podziemiu. Czuła pod sobą miękki materac - taki, który na dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie znajdował się w Hadesie. Gdy uniosła powieki, zobaczyła u góry biały sufit. A potem usłyszała warknięcie i gwałtownie się podniosła.

Usiadła na łóżku, rozglądając się. Niewielki pokój, niebieskie ściany. I głowa lamparta powieszona na ścianie, parę centymetrów od jej głowy. Laurel rozpoznała to miejsce, ale nie mogła uwierzyć, że naprawdę się tu znalazła.

- Seymour - mruknęła.

Może tylko śniła? Albo już umarła? Albo jedno i drugie?

A jednak lampart zareagował na jej głos. Odwrócił się i warknął, a potem odezwał się znajomy głos. - Jesteś gotowa?

Laurel odwróciła się i na chwilę musiała wstrzymać oddech. W progu stał wysoki chłopak w obozowej koszulce i czarnych dżinsach, trzymający u boku swój oszczep. Miał czarne włosy, brązowe oczy i ostre rysy twarzy, ale się uśmiechał. W jego spojrzeniu malowała się pomieszana ze zmęczeniem ulga.

- Chris? - Laurel otrząsnęła się z szoku wystarczająco, by wymówić jego imię. Nie bardzo wiedziała, co dodać. Ty żyjesz? Jesteśmy w obozie? Co mnie ominęło? Nie wiedziała, na jak długo zemdlała. Może wojna z Chaosem dobiegła już dawno końca?

Syn Hermesa skinął głową, podszedł i uścisnął jej dłoń. Poczuła to. A więc jednak nie śniła.

- Cieszę się, że cię widzę, Laurel. Mamy sobie wiele do opowiedzenia, prawda?

- Och... - pomyślała o bitwie z Chaosem w Kalifornii, o najadzie Alfejosu, Annabeth i Willu, a także o kolejnym starciu, które już się zaczęło. - Nawet nie wiesz, jak bardzo.

- Chodźmy na zewnątrz - zaproponował Chris. - Wszyscy się już przygotowują.

Laurel cisnęło się na usta mnóstwo pytań. Czy naprawdę byli teraz w Obozie Herosów, czy w jakiejś odtworzonej wersji? Skoro obozowicze żyli i mieli się dobrze, dlaczego nie dawali znaku życia przez ostatnie pół roku? Powstrzymała się jednak i razem z Chrisem wyszła na zewnątrz.

Zastała obóz cały, dokładnie taki sam, jak kilkanaście miesięcy temu. W oddali domki dla dzieci poszczególnych bogów tworzyły krąg, otaczający niewielkie ognisko Hestii. Wypatrzyła nawet kręcących się tam herosów. Dwie dziewczyny o kręconych brązowych włosach testowały latające tenisówki. Szarooki blondyn (chyba Malcolm) pochylał się nad jakąś mapą z Shermanem Yangiem i Clarisse LaRue. W oddali Butch Walker wchodził na ściankę wspinaczkową.

Laurel nie potrafiła opisać uczucia, jakie ją teraz dopadło. Po tak długiej przerwie wreszcie zobaczyła swój dom. Z trudem powstrzymywała chęć rzucenia się biegiem do domku Afrodyty i uściskania wszystkich, szczególnie swojego rodzeństwa (nawet Drew). Pomyślała o dawnym wielkim herosie, Odyseuszu, który opuścił swój kraj na dwadzieścia lat. Czy to możliwe, że tęsknił jeszcze bardziej?

- Bogowie - westchnęła dziewczyna.

Chris zdołał przywołać na twarzy cień uśmiechu.

- Gwoli prawdy, trochę minęliśmy się z planami. Ja i Clarisse mieliśmy wrócić na studia, a pozostali herosi zacząć budowę kolejnych domków... No, ale wyszło jak wyszło.

- Bogowie, i tak jest świetnie! - powtórzyła Laurel. - Myśleliśmy, że obóz został zniszczony... Gdzie my w ogóle jesteśmy?

Wesoły nastrój Chrisa zbladł.

- Annabeth wam nie powiedziała?

Ach. No tak.

Zanim Laurel znalazła odpowiedni eufemizm, by jakoś uświadomić Chrisa o obecnym stanie Annabeth Chase, usłyszała, jak ktoś woła ich po imieniu. Odwróciła się i zobaczyła biegnącą trójkę herosów.

A właściwie nie do końca zobaczyła, ponieważ zanim jej umysł zdołał zarejestrować informacje, dziewczyna na czele pozostałej dwójki uścisnęła ją mocno. Choć była niedużo wyższa, przysłoniła znaczną część widoku.

- Na Zeusa, całe szczęście! - zawołała Piper McLean, odsuwając się. Na koszulę z długim rękawem miała włożony beżowy pulower. - Laurel, co się u was działo? Bardzo długo nie dostawaliśmy wiadomości.

Przez pierwszy ułamek sekundy dziewczyna nie bardzo wiedziała, od czego zacząć. Oczywiście, ona też się cieszyła, że znów spotkała Piper - całą i zdrową. A potem przeniosła wzrok na herosów, którzy przyszli wraz z nią.

Czarodziejka Kalipso nie zmieniła się wiele przez te pół roku. (Ciekawe, czy będzie starzała się wolniej, jako że była kiedyś nieśmiertelna?). Miała na sobie praktyczne dżinsy, białe tenisówki i różową bluzę z kapturem. Czarne, migdałowe oczy błyszczały w taki sam sposób jak dawniej. Jedynie włosy musiała podciąć, bo sięgały teraz do ramion - opadając całkowicie luźno, jeśli nie liczyć spinki przypiętej z boku.

Natomiast chłopak obok Kalipso... Cóż, Laurel bez trudu rozpoznała kogoś tak charakterystycznego jak Damien White. Zawsze był wysoki, ale przez ostatni czas doszło mu z jakieś pięć centymetrów, a poza tym wyglądał jak Harper McRae w męskiej wersji: postawione nad czołem czarne włosy, mocna opalenizna i oczywiście oczy, tak mocno brązowe... Pod tym względem przypominał także Owena. A myśl o Owenie sprowadziła Laurel na ziemię.

- Cześć - o dziwo się uśmiechnął, obracając energicznymi ruchami nóż w dłoni. - Mamy misję specjalną? Kogo trzeba zabić?

- Po prawdzie, to skomplikowane - odparła Laurel. - Obawiam się, że nie mamy czasu na wyjaśnienia. Obóz Jupiter potrzebuje wsparcia.

Kalipso skrzyżowała ręce na piersi.

- Hej, nie mieliśmy czekać na wezwanie od Annabeth?

- To sytuacja wyjątkowa. Annabeth... no, ona się nie odezwie. Ale musicie jechać.

Oczy Damiena błyszczały z ekscytacji. Jego ADHD dawało się właśnie we znaki.

- Znakomicie. Zabieramy się natychmiast?

- Zaczekaj - wtrącił Chris. - Laurel, mówiłaś, że Annabeth wam niczego nie wyjaśniła. To niemożliwe, przecież obiecała nam, że to zrobi.

Laurel zacisnęła usta. Jak miała im to powiedzieć?

Piper wyraźnie zauważyła smutek w jej oczach.

- Załatwimy to na spokojnie - powiedziała szybko. - Laurel, chcesz pójść się przebrać?

Przez to wszystko Laurel nie zwróciła nawet uwagi na to, w jak okropnym jest stanie. Włosy sterczały jej we wszystkie strony, a ubrania nadawały się już tylko na ścierki do czyszczenia broni w zbrojowni. Gdy dotknęła policzka, poczuła, że ma tam zadrapanie. Słabo by było zacząć w takim stanie bitwę. Mogłaby chociaż założyć zbroję.

- O ile będę w stanie się wyrobić... - spojrzała na ciemne niebo. - Obóz Jupiter potrzebuje nas natychmiast, bo... bitwa się już rozpoczęła.

Piper zamrugała, zaskoczona.

- Że co, słucham?

Damien White ścisnął sztylet mocniej.

- Dobra. - Piper chciała jeszcze coś powiedzieć, ale ją wyprzedził. - Zbieramy się i idziemy na nawalankę. Wyjaśnienia będą później.

Po czym pobiegł w stronę domków, wołając do herosów, by się zebrali - ale używał przy tym starogreckich zwrotów, których lepiej nie tłumaczyć.

Laurel zawsze miała Damiena za trochę zbyt agresywnego świra, ale teraz dziękowała bogom, że ktoś taki istnieje.

- Gdzie jest Chejron? - spytała.

Kalipso zacisnęła usta.

- Nie ma go.

Córka Afrodyty już zamierzała zapytać, dlaczego, ale się powstrzymała. Wyjaśnienia na potem.

- Rozumiem - odwróciła się do siostry. -  Piper McLean, mam nadzieję, że została tu moja zbroja.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top