Rozdział 2

Tyler Clarke, pomimo bycia Rzymianinem, nigdy nie czuł się dobrze w Obozie Jupiter.

Jego rodzina - to znaczy jego matka - mieszkała dawniej w Nowym Rzymie. Tam też zginęła, więc chłopak nie wiązał z tym miejscem żadnych dobrych wspomnień. Starał się jak mógł, by sprzeciwić się panującym tu zasadom. Powiedziano mu kiedyś, że walka dwiema brońmi nie leży w rzymskim stylu. Pomyślał: "Świetnie". I załatwił sobie dwa sztylety, którymi się posługiwał, na co pretorzy i centurioni krzywili się. Ale nic nie mogli mu zrobić. Był poza tym wzorowym legionistą, miał potężną moc i odniósł triumf w wielu bitwach. Należał do Drugiej Kohorty - jednej z najlepszych - i proponowano mu nieraz tytuł centuriona. On jednak zawsze odmawiał. Nie zamierzał dowodzić tymi sztywnymi, rzymskimi ciapami.

O wiele bardziej przypadł mu do gustu Obóz Herosów, w którym był tylko parę razy. Podobał mu się panujący tam luz, zasada "rządzi-ten-kto-krzyczy-najgłośniej" i mnóstwo innych rzeczy.

A teraz grecki obóz się przeniósł. Inni mówili, że po prostu zniknął, ale Tyler nie zamierzał tego słuchać. Dowie się, co się stało z greckimi szumowinami, jak zwykł ich nazywać ten irytujący Oktawian (który na szczęście poszedł już do piachu), no i znajdzie z powrotem ich głupio cudowną siedzibę. Był tego w stu procentach pewien.

Dlatego brał udział w dosłownie każdej misji, jaka tylko wiązała się z wyjazdem.

Przez pół godziny kłócił się z pretorem, Frankiem Zhangiem, żeby jeszcze zostali i próbowali znaleźć więcej wskazówek. W końcu Frank zorientował się, że są już spóźnieni i Hazel może się gniewać.

- No widzisz, pretorze Zhang? - prychnął Tyler. - Gdybyśmy szukali zamiast się sprzeczać, to byśmy już znaleźli ten przeklęty obóz i wrócili w triumfie.

- Proszę, wracajmy już - powiedziała błagalnie Lavinia. - Muszę do łazienki.

Frank rzucił jej spojrzenie spode łba.

- No co? - zapytała.

Koniec końców zebrali się jakoś i Frank zasiadł za kierownicą ich małego busa, którego podobno załatwił Tyler (jednak pretor miał nieprzyjemne wrażenie, że po prostu go komuś zwinął).

Po drodze Tyler też narzekał.

- Gdybym ja prowadził - mówił, kręcąc się na swoim fotelu - bylibyśmy tam już dwie godziny temu.

- Ale dwie godziny temu nawet nie wyjechaliśmy.

- Właśnie.

Frank zanotował w pamięci, by nigdy nie dawać Tylerowi poprowadzić.

Lavinia wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć. Jej farbowane na różowo włosy, z których wyłaniały się ciemne odrosty, podrosły przez ostatnie miesiące i miała je teraz związane w niską kitkę, z zagarniętymi do tyłu wszystkimi kosmykami z przodu.

- Już dłużej nie wytrzymam! - zawołała. - Tyler, możesz ty kierować?

- Dobra. - Tyler wstał.

- Nie! - krzyknął Frank. - Już prawie dojechaliśmy. Lavinia, eee, trzymaj się, okej?

Córka Terpsychory padła do tyłu na siedzenie.

- Postaram się - zadeklarowała słabo.

Tyler wywrócił oczami. Oczywiście, siedział na miejscu pasażera - wpakował się tam już na początku i Frank miał bardzo nieprzyjemne wrażenie, że to w razie wypadku, gdyby chciał nagle przejąć kierownicę - nie musiałby się wtedy przeciskać przez całego busa. Przybliżył twarz do szyby, w której odbijała się jego naburmuszona twarz z oczami tak ciemnymi, że wydawały się czarne. Jego czekoladowe włosy były niedawno przycinane, ale szybko odrastały i były już półdługie - przynajmniej w porównaniu do jego dawnej, krótszej fryzury. Ręce wcisnął do kieszeni dżinsów. Na fioletową koszulkę Obozu Jupiter miał zarzuconą skórzaną kurtkę.

Frank nie chciał tego robić, a jednak nie mógł się powstrzymać - i przez lusterko zerknął do tyłu, gdzie na końcu busa, na tak zwanych "tyłach" siedział jego przyjaciel, Percy Jackson.

Franka bolało, jak bardzo jego autorytet w byciu herosem zmienił się przez ostatnie miesiące. Jego włosy trochę podrosły i były jeszcze bardziej rozczochrane niż dawniej. Tak opalona podczas wakacji twarz stała się strasznie blada. Percy nadal ćwiczył i trenował, ale jadł koszmarnie mało, co odcisnęło wyraźne skutki na jego sylwetce. Ewidentnie wychudł. W końcu rezygnował teraz nawet ze swojego ulubionego niebieskiego jedzenia. Prawdę mówiąc - przypominał teraz Nica di Angelo.

Frank zacisnął usta. Miał lekkie poczucie winy. Czy gdyby on i Hazel interweniowali wcześniej, gdyby zdecydował się już na początku wysłać Rzymian jako wsparcie, zdołaliby powstrzymać śmierć Annabeth Chase?

Tego nie mógł już się dowiedzieć.

Lubił Annabeth. Zawsze była dla niego miła - pamiętał, jak pomogła mu wyjaśnić dokładne działanie chińskiej pułapki. Peszyło go wspomnienie tej niezręcznej sytuacji z utknięciem w zabawce. Za każdym razem, gdy patrzyła na niego swoimi szarymi oczami, widział w nich szacunek. Annabeth go szanowała.

A teraz była już martwa.

Frank zacisnął palce na kierownicy tak mocno, że pobielały mu knykcie. Nie powinien o tym rozmyślać. Zbyt wiele myśli do niczego dobrego nie prowadzi.

By powstrzymać ich natłok, postanowił z kimś porozmawiać. Jego siedzący z tyłu przyjaciele, z mdlejącą Lavinią i ponurym Larry'm na czele, nie wyglądali na dobrych towarzyszy do pogadanki. Pozostawał mu więc Tyler... który właśnie chciał zamordować go wzrokiem. Ale lepsze to niż nic.

- Jutro pojedziemy znowu - obiecał. - Modliłem się ostatnio do mojego ojca, ale...

- Ale nawet bogowie są bezradni - dokończył Tyler. - Wiem o tym! Ci beznadziejnie w porządku Grecy jakoś się ukryli. Stare olimpijskie capy nie wiedzą, gdzie teraz są.

- Aha. - Frank powstrzymał wybuchnięcie śmiechem, bo złość Tylera była w gruncie rzeczy zabawna. - A co z twoim kumplem, Luisem?

- Skąd mam wiedzieć? Nie jest moim bachorem, nie śledzę go dwadzieścia cztery na dobę!

- Clarke, mógłbyś trochę ciszej? - mruknął Larry, przymykając oczy. - Tu się próbuje spać.

Tyler odwrócił się do niego jednym, szybkim ruchem (oczywiście nie zapinał pasów, bo oświadczył, że żyje poza prawem).

- Nie mógłbym trochę ciszej! Przeznaczamy za mało czasu na poszukiwania pieprzonego obozu!

Frank lekko przyspieszył, żeby nie irytować Tylera jeszcze bardziej. Miał nieprzyjemne wrażenie, że chłopak może w każdej chwili poderwać całego busa do góry swoimi powietrznymi mocami i odbyć resztę drogi dwanaście metrów nad ziemią w tempie, które prawdopodobnie spowodowałoby śmierć kilkorga uczestników misji. Frank był pokojowym człowiekiem, więc trochę nie wiedział, jak obchodzić się z kimś takim jak Tyler Clarke. Już nie mógł się doczekać powrotu do obozu.

- Jutro znowu pojedziesz - mruknął Larry.

- Co ty nie powiesz? - prychnął w odpowiedzi Tyler.

- Chłopie, przecież tylko przypominam!

W końcu ta piekielna podróż dobiegła końca. W chwili, gdy Frank zaparkował busa, zauważył, że stoi tam już ciemnozielony samochód. Dostrzegł wysiadające z niego trzy postacie, które ściskały pod pachami kurtki - oznaczało to, że musieli opuszczać teren obozu, gdzie panował chłód. Pretor przyjrzał się im. Dziewczyna, blondynka. Chłopak z włosami w kolorze kawy z mlekiem. I drugi chłopak w czapce, spod której wystawały ciemnoblond włosy... Tak.

Frank zwrócił się do Tylera, nie spoglądając jednak na niego.

- Właśnie o tym wspominałem - powiedział. - Luis chyba pojechał z Owenem i Laurel...

W tym momencie drzwi busa trzasnęły. Frank podniósł wzrok i zorientował się, że Tyler już wyysiadł. Zhang westchnął.

Pozostali herosi też już wychodzili z pojazdu - na ich czele była Lavinia, która biegła, jakby od tego zależało jej życie (a nawet szybciej). W końcu Frank otworzył drzwiczki po swojej stronie i sam wygramolił się z busa.

Zobaczył, jak Tyler podbiega do trójki herosów i rozmawia z Luisem, jednak nie wsłuchiwał się zbytnio w rozmowę. Zwłaszcza, że zobaczył Hazel, która biegła w jego stronę. Jej długie, złocistobrązowe włosy rozwiewał wiatr. Za nią podążali Harper, bracia Hood i reszta półbogów.

Levesque podbiegła do swojego chłopaka i przyciągnęła go do siebie, by móc pocałować go w policzek.

- Wróciłeś - powiedziała z ulgą, choć Frank wyczuł jej w głosie lekką groźbę, jakby chciała dodać: "I nigdy nie waż się nie wracać". - Trafiliście na jakiś... no, ślad?

Frank pokręcił głową.

Wśród legionistów rozległo się zbiorowe westchnięcie, przez co Frank przez chwilę nawet żałował, że nie zostali dłużej - tak jak radził Tyler, jednak nie przyznał tego na głos.

Takie sytuacje zdarzały się codziennie już przez prawie pół roku. Herosi snuli teorie, co mogło stać się z Obozem Herosów, modlili się do bogów i liczyli, że uda im się znaleźć choćby jakąś wskazówkę, wzbudzając nadzieję wśród Rzymian (i ich greckich gości). A potem wracali i sprawiali im zawód, bo póki co nic się nie udawało. Gnili tylko w Obozie Jupiter, podczas gdy ich wróg mógł właściwie w każdej chwili zaatakować.

No dobrze... nie w każdej chwili. Ale już za niedługo. Tak czy siak, obozowicze byli koszmarnie niegotowi na nadchodzącą wojnę.

Percy wysiadł z busa jako ostatni, trzymając ręce w kieszeniach.

- Frank, Hazel - odezwał się, podnosząc wzrok na pretorów.

Frank drgnął. Przynajmniej dobrze, że Percy się do nich odezwał z własnej woli. Choć w sumie... prawdopodobnie czegoś po prostu potrzebował. Ale i tak nieźle.

Hazel zareagowała natychmiast.

- O co chodzi? - spytała.

Percy zerknął za siebie, jakby oczekiwał, że zaraz coś wyskoczy zza krzaka.

- Jutro wyjeżdżam - oświadczył.

Równie dobrze mógłby zdzielić ich pięścią w twarz - każdego z osobna.

Hazel wytrzeszczyła oczy.

- Ale, Percy...

Nawet nie wiedziała, co mu na to powiedzieć. To był najbardziej bezmyślny i niebezpieczny pomysł z możliwych. Herosi starali się nie opuszczać Obozu Jupiter poza koniecznymi misjami. Zrezygnowali nawet z chodzenia do szkoły - ba, zamknięto uczelnie w Nowym Rzymie. Brakowało czasu na naukę. Przygotowywali się do wojny. Nawet nie mogli pojechać do domu na Boże Narodzenie.

Swoją drogą, gdyby uczęszczali do szkoły, mieliby teraz ferie...

Frank odchrząknął.

- To znaczy, jutro wyjeżdżasz... z nami na misję, prawda?

Głęboko liczył na potaknięcie. Ale nie. Percy pokręcił tylko głową.

- Jadę do domu - rzekł. - Wybaczcie, ale mama mnie potrzebuje. Gdybym miał zginąć, chcę spędzić trochę czasu z nią, Paulem i moją siostrą. Będę kontynuował trening, nie pójdę do szkoły i tak dalej. Nie mogę tutaj zostać.

Frank przypomniał sobie, jak dawno temu Percy dostał amnezji i trafił do Obozu Jupiter po raz pierwszy. Zhang pamiętał, jak siedział przy stole, nimfy nalewały mu jego ulubiony niebieski napój. Chłopak mógł wreszcie odpocząć po nieustannej ucieczce przed Gorgonami. Uśmiechał się, był wypoczęty i mówił, jak mu tu dobrze.

Teraz Frank nie potrafił rozpoznać dawnego Percy'ego w tym ponurym chłopaku.

- Poza obozem może być niebezpiecznie - ostrzegła go Hazel. - Ale... to twój wybór.

Po czym zerknęła na Harper znacząco, jakby chciała jej o czymś przypomnieć.

Herosi zaczynali się już rozchodzić. Percy kopnął mały kamień, który leżał na drodze.

- Do wieczora jeszcze zostaję - mruknął.

Oczy Nica di Angelo, który stał w tłumie, rozbłysly. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top