Rozdział 18

Gdy ludzie są o krok od śmierci, często mówią, że całe życie przelatuje im przed oczami.

Ale Tyler nigdy tak nie miał. W momentach takich jak teraz, jego umysł działał na zwiększonych obrotach, no i włączała się intuicja. Jednakże teraz to szybkie myślenie uświadomiło mu, że zaraz umrze.

Gdy tylko odepchnął Luisa na bok, dzięki czemu oboje uniknęli pierwszego ciosu, usłyszał szum tuż zawsze sobą. Cokolwiek to było, co ich zaatakowało - zrobiło szybko skręt tuż nad ziemią i zwróciło się znów w ich kierunku. W tak krótkim czasie uruchomienie powietrznych mocy graniczyło z cudem. Tyler żałował, że jego definitywny koniec będzie właśnie taki: potwór zabije go od tyłu, tak nagle i szybko w trakcie zwykłej misji.

Aż w ostatniej chwili... powiew zimna uderzył go w twarz.

To znaczy - był pierwszy lutego. To jasne, że na dworze było zimno. Jednak nagle cały chłód jakby zebrał się, przelatując tuż koło twarzy Tylera. Za jego plecami rozległ się ostatni, sfrustrowany skrzek - a potem ucichł.

Chłopak policzył w myślach do trzech. Nadal żył.

Spojrzał za siebie. Drapieżny ptak - wyglądał na orła - utknął w lodowej bryle tak, że tylko głowa pozostała mu na wierzchu. Początkowo zwierzę samo było tym zdziwione, ale zaraz potem zaczęło skrzeczeć, dygotać i próbować się wyrwać.

To z pewnością nie był zwykły orzeł. Pomijając fakt, co robiłby taki ptak w środku zimy w Nowym Jorku - różnił się od innych przedstawicieli swojego gatunku. Nie jakoś uderzająco, oczywiście, a jednak wydawał się jeszcze bardziej dziki, nieposkromiony, no i zdecydowanie większy.

Tyler odetchnął w duchu. Odsunął się od Luisa.

- Aha - mruknął. - Potrzebowałem trochę adrenaliny.

Teraz, gdy orzeł został unieruchomiony, chłopak zaczął mu się uważnie przyglądać. Mgła działała bez zarzutu, bo śmiertelnicy w ogóle nie zwracali na niego uwagi.

Luis zmarszczki brwi.

- Orzeł... w mitologii... - nagle na coś wpadł. - Orzeł kaukaski! Ten, który wydziobywał wątrobę Prometeuszowi?

Tyler uśmiechnął się pod nosem.

- Jednak coś ci zapadło w pamięć.

Nacisnął ptaka na głowę, co było dość ryzykownym posunięciem, biorąc pod uwagę, że orzeł nadal skrzeczał i kręcił się.

- Ale... - Luis nie ruszał się z miejsca. - Czy on nie powinien być jednym z tych potworów, które są jakby pod kontrolą? A poza tym, pamiętam też, że został umieszczony w jakimś gwiazdozbiorze. Jak znalazł się tutaj?

Uśmiech Tylera zbladł, podobnie jak błysk w jego oku, co stanowiło wystarczającą odpowiedź. Chaos naprawdę nie stał w miejscu.

Potomek Akwilona wyciągnął jeden ze swoich noży. Luis pamiętał, że dostał je dawno temu od Liama Cage'a. Miały tę magiczną właściwość, że ostrza potrafiły przybrać kształt klucza do jakiegokolwiek zamka (pomijając te przeklęte i zaczarowane), jeśli tylko Tyler tego chciał. Przez długi czas były bardzo przydatne, ale ostatnio tylko boleśnie przypominały o śmierci Liama.

CIACH!!!

Jednym szybkim ruchem Tyler odciął orłowi łeb. Cała reszta ulotniła się, zamieniona w pył. Rzymianin schował nóż.

- No - oznajmił. - Możemy iść.

Luis dotknął ręką bryły lodu, która natychmiast zaczęła się rozpuszczać.

- Okej, ale...


CIACH!!!

W tym samym czasie Taleja zamachnęła się na Morosa. On błyskawicznie odparował uderzenie. Oboje szykowali się już do następnego ciosu, gdy z dwóch stron pojawili się dwaj nowi bogowie - już bez zimowych kurtek, które pomagały im wtopić się w tłum śmiertelników.

- Hej, hej! - Ikelos rozłożył skrzydła z szerokim uśmiechem na ustach i złotym mieczem uniesionym wysoko (i hot-dogiem wystającym z kieszeni).

- Po diabła tu jestem - wymamrotał Eter.

- Troje na jednego, Moros? - srebrne oczy Fobetora rozbłysły. - Naprawdę tego chcesz?

Bóg gwałtownej śmierci rzucił mu spojrzenie spode łba.

- Ach, może i jestem sam - przyznał. - Za to dzięki mojemu panu mam moc do pokonania waszej trójki.

- Ta, litości - Ikelos zamachnął się mieczem.


~ Zdrajca.

Głęboki, mroczny i irytująco znajomy głos poniósł się po umyśle Luisa. Ghula utknęła mu w tym momencie w gardle, odbierając zdolność mowy.

Tyler zmarszczył nos.

- Ale co? Rusz się, ludzie czekają.

~ Zdrajców czeka śmierć. Nie podejmuj się walki, bo nie wyjdziesz z niej żywy.

- Luis.

~ Sam cię zabiję. Zobaczysz.

- Luis!

Głos ucichł. Syn Chione odetchnął.

Przeniósł wzrok na przyjaciela. Tyler miał ręce w kieszeniach kurtki, stojąc luźno, w lekkim rozkroku - ale w jego oczach malował się niepokój.

Naprawdę to słyszałem? - pomyślał Luis. - Czy mi się tylko wydawało...

- Mmm - wymamrotał. - Nie, wszystko w porządku. Chodźmy.

Tyler nie wyglądał na przekonanego, ale czas mijał. Oboje ruszyli do reszty obozowiczów.


- Znów ze mnie drwisz!

Oczy Morosa rozbłysły złowrogo, gdy skrzyżował miecze z Ikelosem. Przez chwilę wpatrywali się prosto w siebie, z zaciśniętymi mocno zębami i palcami na rękojeściach. Następnie dwie klingi przejechały po sobie nawzajem.

Eter i Taleja nie stali w tym czasie bezczynnie. Złapali mocno swoje bronie (mieli je podobne, oboje srebrne miecze) i z dwóch stron zaatakowali.

Moros uśmiechnął się pod nosem. Pstryknął.

Podmuch wiatru, jaki się rozpętał, wyrzuciłby w dal zwykłego śmiertelnika (czy nawet herosa) łatwo jak piłeczkę palantową - tyle że o wiele, wiele dalej. Ikelos, Taleja i Eter sami z trudem utrzymali się na miejscach. Jasne, że bogowie zostali obdarzeni wyjątkowymi zdolnościami. Ale siła, jaka w owej chwili zaczęła emanować od Morosa, przerastała zdecydowanie umiejętności jednego nieśmiertelnego. Zupełnie, jakby potęga z piętnastu Olimpijczyków zgromadziła się w nim jednym - a to przecież było niemożliwe.

Taleja zdusiła w piersi krzyk, ale minę miała nadal zdecydowaną. Eter zwilżył wargi, lustrując przeciwnika bladobłękitnymi oczami. Ikelos zacisnął pięści.

- Dobra - powiedział. - Będziemy mieli niezłą zabawę.

Moros zmrużył oczy.

- Niezłą? Ten jeden raz przyznaję ci rację, niech będzie. Rozrywanie was na kawałki brzmi jak naprawdę świetna...

- Zasadnicze pytanie - przerwał Eter. - Co to właściwie było?

Oczy Morosa rozbłysły. Następnie bóg, ku zdumieniu pozostałej trójki, opuścił lekko miecz.

- To? To była moc, jaką daje nam Chaos. Jest niewyobrażalnie cudowna. Dla niego - skinął głową na Ikelosa - nie ma już nadziei. Zdrajcy są obowiązkowo karani śmiercią. Ale wy dwoje, jeśli chcecie lepszej wieczności... Cóż, po prostu zapraszam.

Wyciągnął rękę, pokrytą bliznami równie jak jego twarz. Zanim jednak  Fobetor zdążył wygłosić jakiś komentarz na ten temat, odezwał się Eter.

- Wolałbym chyba spłonąć, niżeli...

- TY WIESZ, KIM JA W OGÓLE JESTEM?! - oczy Talei zaczynały płonąć i to dosłownie. - Jestem Taleja, jedna z Charyt! To ja pomagałam wynurzyć się Afrodycie z piany morskiej. Osobiście uczesałam jej włosy i wręczyłam suknię razem z moimi siostrami. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak pięknie jest tam, wysoko, bo ciągle tylko gnijesz na dnie. Ale ja nie dam się tam ściągnąć.

Wpatrywała się w niego odważnie, nawet nie mrugając.

Ta grobowa cisza mogłaby trwać wiecznie, ale wtedy Ikelos zaczął gwizdać.

- No, no - uniósł ponownie swój miecz. - Wiecie, co lubię w byciu bogiem? Możemy się nawalać nawet w nieskończoność, dopóki jedna strona nie odpadnie. To co, walczymy na poważnie?

Moros wywrócił oczami.

- Nawet nie musisz pytać.

W dniach walki czwórki Olimpijczyków Mgła pozwoliła zwykłym ludziom ujrzeć tylko tajemnicze, za to intensywne blaski na niebie.




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top