Rozdział 82

Piper miała naprawdę ciekawe życie.

Po śmierci dziadka została sama z ojcem, bogatym i słynnym aktorem, który pomimo swojego majątku nie potrafił zaznać szczęścia ani poświęcić odpowiednio dużo czasu córce. Dziewczyna zaczęła kraść, żeby zwrócić jego uwagę, ale na próżno. Kiedy w szkole z internatem, wśród dzieciaków wyśmiewających ją za indiańskie pochodzenie, natrętnego chłopaka o imieniu Dylan i ogarniętego niezdrową pasją do kijów bejsbolowych trenera znalazła sobie dwójkę przyjaciół, zaczęły się jeszcze większe kłopoty. Jej ojciec zniknął. Podczas szkolnej wycieczki Jason Grace, z którym myślała, że chodzi, okazał się rzymskim herosem z amnezją, a wszystkie wspomnienia z jego udziałem - wytworem Mgły. Potem wyszły na jaw boskie korzenie całej trójki przyjaciół. Polecieli do Obozu Herosów latającym rydwanem Willa Solace'a... i wtedy życie Piper wskoczyło na jeszcze wyższy poziom szaleństwa. Misja uwolnienia Hery, zakończona fiaskiem wizyta u Rzymian, ostatecznie wojna z Gają. Następnie wielka inwazja cesarzy z Triumwiratu, śmierć Jasona i powrót Leona. A gdy w końcu Piper udało się zaznać trochę spokoju i normalności w Oklahomie, pojawił się najgroźniejszy przeciwnik - Chaos.

Przez te wszystkie zmagania z mnóstwem mitologicznych czarnych charakterów, McLean widziała i przeżyła naprawdę wiele. Nic nie powinno jej już szczególnie zszokować. A jednak dała się zaskoczyć. I to dwa razy.

Najpierw, gdy usłyszała o śmierci Annabeth. To po prostu nie mieściło jej się w głowie. Annabeth była jej najlepszą przyjaciółką, o wiele bardziej doświadczoną, mądrzejszą i w ogóle. Miała na koncie tyle osiągnięć: dźwiganie nieba na własnych ramionach, odzyskanie Ateny Partenos, przejście przez Tartar z Percym i wiele, wiele innych. Myśl, że mogłaby ot tak nagle umrzeć, wydawała się abstrakcyjna, wręcz absurdalna. Choć z drugiej strony... myśl o śmierci Jasona też taka była. Do czasu, aż stała się rzeczywistością.

Gdy więc Piper, po chaotycznym wypytaniu Laurel o szczegóły i ogarnięciu większości bałaganu, jaki tworzył się w jej głowie, zdołała przyjąć do wiadomości odejście Annabeth, spotkała ją kolejna niespodzianka.

Annabeth pojawiła się na polu bitwy. Żywa.

Na początku Piper zdawało się, że śni. Że może dostała czymś w głowę i ma od tego zwidy. Ale poczuła dotyk Chase, gdy ta chwyciła ją za ramię. Knykcie zaciśnięte na rękojeści brązowego sztyletu pobielały, odznaczając się na tle utrzymanej z lata opalenizny. Włosy Annabeth pachniały mydłem cytrynowym. To nie mogła być iluzja.

Zanim Piper się zorientowała, rzuciły się obie biegiem. Arai otaczały je ze wszystkich stron. Szeptały coś, jednak przez hałas córka Afrodyty nic nie mogła wyraźnie usłyszeć. Wyłapała tylko kilka słów: klątwa, powolna śmierć, ześlemy - a to nie brzmiało zbyt optymistycznie.

Piper wygrzebała w pamięci opowieść, którą usłyszała kiedyś od przyjaciółki. O tym, jak spotkała arai wraz z Percym. Demony ściągały klątwę na każdego, kto je zabił. McLean nie mogła sobie jednak przypomnieć, w jaki sposób Annabeth i Percy sobie z nimi poradzili.

- Tutaj! - zawołała córka Ateny.

Pociągnęła ją w stronę jednego z nielicznych budynków, który wciąż się trzymał i kiedy tylko wpadły do środka, zatrzasnęła drzwi.

Piper kręciło się w głowie. Dopiero teraz, zobaczywszy Annabeth, uświadomiła sobie, jak bardzo jej brakowało przez ostatni czas. Z jednej strony poczuła tak ogromną ulgę, że musiała zamrugać parę razy, aby odgonić łzy. Z drugiej jednak - nie potrafiła znaleźć logicznego wyjaśnienia. Czyżby Laurel robiła sobie żarty? Nie, to nie w jej stylu. A już na pewno nie na taki temat.

Córka Afrodyty powinna zapewne skomentować atak arai albo fakt, że zamknęły się w jakimś budynku, podczas gdy wszyscy walczyli na zewnątrz - jednak w tej chwili jej umysł zdołał przywołać tylko jedną myśl.

- Annabeth... - zaczęła.

Annabeth niezwłocznie wzięła się do roboty - zrzuciła z ramion niewielki plecak, rzuciła go na stolik i wyciągnęła jakąś książkę - po czym jej przerwała.

- Też się za tobą stęskniłam. Ale nie mamy czasu. Dedal - wypowiedziała ostatnie słowo, jakby było rozwiązaniem wszystkich problemów świata. - Musimy użyć jednego z jego pomysłów.

Energicznymi ruchami kartkowała książkę w takim tempie, że prawie dorównała harpii Elli.

- Co prawda, laptop zginął w Tartarze. Większość projektów przepadła wraz z nim, ale niektóre zdołałam zapamiętać. Ostatnio przypomniał mi się jeden, o którym nie myślałam przez bardzo długi czas. Ale byłam głupia - westchnęła. - To może nas teraz uratować.

Zegar wiszący na ścianie pokazywał dwie i pół minuty do północy, jednak żadna z dziewczyn nie zwróciła na to uwagi.

- Rozmawiałam z matką podczas podróży tutaj. To długa historia do opowiedzenia później. W każdym razie, już raz zastosowałam tę metodę, lecz według Ateny zadziała lepiej, jeśli ty mi pomożesz...

Piper przerwała. Nie mogła dłużej tłamsić tylu emocji w sobie i rzuciła się jej na szyję.

Annabeth, która dotąd mówiła bardzo szybko, zamrugała parę razy ze zdziwieniem. Zaraz potem rozluźniła ramiona i uśmiechnęła się.

- Myślałam, że nie żyjesz - wypaliła córka Afrodyty, przytulając się do niej mocniej.

- To... po części prawda - wydusiła Annabeth. - Też się cieszę, że cię widzę, Piper.

Po chwili Piper otrząsnęła się i odsunęła od niej.

- Dobra. Wybacz. To co z tym Dedalem i Ateną?

Chase wzięła głęboki wdech. W szarych oczach z powrotem zabłysła powaga. Spojrzała na zegarek i spięła mięśnie ramion, a kropelka potu spłynęła jej po plecach.

Dwie minuty. Tyle czasu zostało, by zdążyć uratować obóz od arai.

- No więc - palec Annabeth opadł na wyróżniony wyraz w książce - zaczniemy od tego.

***

To miał być koniec. Powinien być koniec.

Po pokonaniu całej armii szkieletów, bitwa oficjalnie dobiegła końca. Herosom pozostawało jedynie oczekiwać na triumf Owena i Harper. Przeszli już tak wiele, ponieśli tyle strat. Należała im się chwila wytchnienia.

Toteż, oczywiście, jej nie otrzymali.

Arai oblężyły obóz i miasto jak mrówki mrowisko. Obozowicze chcieli rzucić się do ucieczki, jednak wciąż mieli problem z ciemnym, prawdopodobnie trującym dymem. Choć Percy Jackson dzielnie się starał, usiłując odepchnąć go falami wody, z każdą chwilą był coraz bardziej wyczerpany. Niektórzy zastygali, wpatrzeni w starcie wody z dymem, które nie dość że wyglądało imponująco, to jeszcze przeczyło prawom fizyki. Duchy klątw sprytnie wykorzystywały chwile nieuwagi, co dla walczących herosów nie kończyło się zbyt przyjemnie.

Nadszedł moment, gdy Katie Gardner ewidentnie nie wytrzymała. Krzyknęła i wbiła miecz w pierś jednej z arai. Potwór nie był ciężkim przeciwnikiem do zabicia. Natychmiast rozpadł się w proch, ale Katie poczuła, jakby coś ściskało ją za gardło. Starając się ignorować ból, uniosła swoją broń ponownie i wróciła do walki. 

Jakiś Rzymianin stał i wahał się nieco zbyt długo, z włócznią uniesioną do ataku. Nie wiedział, czy zaatakować, czy nie, ponieważ obie opcje były beznadziejne. Wiedźma nie czekała, aż chłopak się zdecyduje. Rzuciła się na niego... i już po chwili biegła dalej, ubrudzona krwią.

Wszyscy jednak wiedzieli, że bitwa z arai nie będzie tak spektakularna jak tamta poprzednia. Potrwa o wiele krócej... ponieważ za parę minut nastąpić miał ostateczny moment, wyczekiwany od dawna.

Choć z drugiej strony - arai mogły stanowić osobny problem. W razie niepowodzenia Chaosu pomniejsi bogowie, którzy go wsparli, prawdopodobnie straciliby większość mocy i się wycofali. Ale ten dym? I duchy klątw z Tartaru? One zawsze były dzikie, nieobliczalne, niemal niepokonane. Nie wiadomo, co by zrobiły w takiej sytuacji.

W każdym razie, brakowało czasu, aby głębiej nad tym rozmyślać.

Niebo ciemniało coraz bardziej i bardziej. Potężne, jasne błyski pojawiały się co sekundę lub częściej. Pole bitwy przypominało teraz dyskotekę - ale taką, w której ginęli herosi oraz mieszkańcy Nowego Rzymu. Ciężko było walczyć, mając wokół siebie niezidentyfikowaną mgłę, niezniszczalne demony i wrażenie, że zaraz się oślepnie.

W pewnym momencie Luis zauważył jakiś szarawy kształt podążający ku ziemi. Mogło mu się wydawać, przez mnóstwo błyskawic, piorunów i tak dalej... A przynajmniej tak sobie wmówił, bo po chwili kształt gdzieś zniknął. Zresztą, chłopak nie miał wiele czasu na zastanawianie się nad tym. Otaczało go wciąż mnóstwo arai.

Nie bardzo wiedział, jak z nimi postępować. Wcześniej przeszył jedną ostrzem miecza, ale wtedy poczuł rozrywający ból na całym ciele. Herosi w swoim życiu zabijali wiele potworów, nie potrafił więc skojarzyć, za którego dostał klątwę. Spróbował jednak przypomnieć sobie niektóre z nich. Orzeł kaukaski - odciął mu niedawno głowę. Bazyliszki - pokonywał ich sporo w bitwie. Telchinowie i harpie, i wiele innych stworzeń. Teraz mogła do niego wrócić kara za zabicie ich wszystkich.

A może za kogoś jeszcze.

Pierwsza z arai, o wyjątkowo błyszczących czerwonych oczach, rzuciła się na niego. Luis odruchowo się cofnął, umykając z zasięgu jej ciosu. Miał nadzieję, że da radę dłużej ich pounikać, ale duchy klątw okazały się naprawdę szybkie. W końcu nie mógł wytrzymać. Chlasnął mieczem całą trójkę i zrobiłby to samo z czwartą, gdyby nie poczuł nagle mocnego szarpnięcia w ramieniu. Omal nie upuścił rękojeści. Ból wzrósł conajmniej pięciokrotnie. Stojąca tuż przed nim wiedźma została nagle przeszyta strzałą. Luis zagryzł mocno wargę, a wzrok mu się przyćmił. Jakby przez mgłę widział całą scenerię wokół siebie.

Gdyby mógł cofnąć czas, zrobiłby więcej uników. Nie zadałby ciosu i nie ściągnął na siebie klątwy. Ale w tamtej chwili dopadła go taka desperacja, że nie wytrzymał.

Teraz było za późno. Kolejne arai mknęły ku niemu, gotowe zabić lub zesłać następne przekleństwa. Kątem oka Luis dostrzegł chłopaka, który zdołał chwycić wiedźmę i pchnął ją w dym. Niestety, to również liczyło się jako uśmiercenie jej. Półbóg krzyknął i zgiął się w pół z bólu. Luis też miał na to ochotę.

Zewsząd dochodziły głosy arai:

- Służymy zgorzkniałym i pokonanym. Służymy poległym, którzy wraz z ostatnim tchem modlą się o zemstę. A także Chaosowi!

Jedna z wiedźm zwróciła się prosto do Luisa. Przemówiła... a może przemówiły wszystkie? Trudno było ocenić.

- Wy, półbogowie, nie zdajecie sobie sprawy, jak wiele klątw na siebie ściągacie. Posmakujcie ich teraz!

Luis krzyknął, gdy jedna ara rzuciła mu się na plecy. Wbiła szpony w jego ramię. Kiedy próbował ją strącić, skoczyły dwie z przodu. Zamachnął się na nie mieczem, ale wtedy drugie ramię zapiekło go mocniej. Poczuł, jakby skóra miała mu zaraz spłonąć.

Ara na plecach chłopaka zachichotała.

- To jest TA klątwa, Luisie Ward. Pamiętasz Morosa, którego wysłałeś do Tartaru? Siła zdolna pokonać nawet boga... Będziesz miał wyjątkową śmierć.

Luis wciąż usiłował ją zepchnąć, ale trzymała się mocno, coraz głębiej wbijając pazury. A może to on stawał się coraz słabszy. Oczy zaczęły mu łzawić, widok przyćmiewały ciemne plamy.

Wiedźma się nie myliła. To chyba miał być koniec.

Moros... Oczywiście, bóg gwałtownej śmierci był na niego wciąż wściekły. Na polu bitwy Luis widział go raz, przez krótką chwilę i wydawało mu się aż dziwne, iż od razu go nie zabił. Okazało się, że nie musiał robić tego osobiście.

Luis przypomniał sobie Ikelosa, który dał mu buteleczkę ze specjalnym płynem. I jego słowa: "To ma naprawdę silną moc. I jest jednorazowe. Użyj tylko w wyjątkowej sytuacji".

Śmierć Annabeth Chase - to była wyjątkowa sytuacja, choć początkowo miał pewne wątpliwości. Tyler, Harper i mnóstwo innych osób zapewniało, iż kara dla Morosa nie była zbyt surowa.

Luis ostatecznie się do tego przekonał, ale teraz, gdy poczuł ból boga na własnej skórze...

- Jesteśmy potężniejsze od armii potworów! - triumfowały arai. - Pokonamy herosów. Ześlemy mnóstwo klątw!

Próbował unieść dłoń, w której miał miecz, ale wiedźma przeszywająca pazurami ramię znacznie to utrudniała. Pchnęła go mocniej, aż upadł. Poczuł, że jego świadomość powoli odpływa.

Walczył z usilnie opadającymi powiekami. Gdzieś tam jednak wiedział, że tak skończy. Arai za chwilę go rozszarpią. A nawet jeśli nie, klątwa Morosa go zabije.

Wiedźma wydawała się bardzo zadowolona.

- Czas to zakończyć - oznajmiła wraz z przyjaciółkami. - Minuta do końca świata. Nie pożyjecie wystarczająco długo, żeby to zobaczyć!

Luis niewiele widział, ale miał wrażenie, że ara szykuje się na ostateczny cios. Zamknął oczy, siarczyście klnąc w duchu. Ramię go piekło. Wydawało mu się, że zaraz eksploduje od środka.

I właśnie wtedy wiedźma go puściła, wydając z siebie przeraźliwy skrzek. No... to było niespodziewane.

Luis poczuł bardzo małą ulgę. Próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie. Hałas na polu bitwy nieco ucichł.

W jednej chwili zdarzyło się mnóstwo rzeczy.

Rozbłysło światło, oświetlając cały obóz. Wszystkie arai zaczęły nagle znikać - rozpływały się w pył. Ktoś pomógł Luisowi wstać i wcisnął mu słomkę do ust. Smak napoju był słodki... jak nektar. Chłopak otworzył oczy. Wzrok mu się lekko wyostrzył.

- Nie umrzesz, Luis - Tyler odczekał chwilę, po czym odsunął mu słomkę. Jedna ara skoczyła ku nim, ale przytulił Luisa mocniej i zasłonił się tarczą, którą musiał zdobyć w międzyczasie. Wiedźma zderzyła się z nią, ryknęła i już zamierzała zaatakować ponownie, gdy rozpłynęła się w pył. Jak pozostałe.

Gdyby Luis patrzył bardziej przytomnie, a nie spod półprzymkniętych powiek, dostrzegłby więcej znaczących szczegółów, jak na przykład to, że Tylerowi drżała mocno górna warga, a w oczach malowała się panika. Jego obozowa koszulka była uplamiona krwią, kilka smug miał także na twarzy.

Nektar odrobinę pomógł, ale to nie wystarczyło. Z drugiej strony, większa ilość mogła być zabójcza. Luis oparł głowę o pierś Tylera. Chciał odpowiedzieć, lecz głos grzązł mu w gardle.

Godzina dwudziesta trzecia pięćdziesiąt dziewięć. Za minutę koniec świata... Choć teraz może już mniej. A Luis i tak wątpił, że wytrzyma do tego momentu.

Tyler jakby czytał mu w myślach.

- Wytrzymaj - wymamrotał. Jego głos trochę drżał. Potem nachylił się mocniej i wyszeptał: - Kocham cię.

Może gdyby do Luisa docierało, co się dzieje, wykazałby jakąkolwiek reakcję. Oczy znów mu się zamykały. Zdawał sobie sprawę z obecności Tylera, ale wszystko poza nim wydawało się oddalone i niewyraźne: głosy, kroki, krzyki obozowiczów. Jakby patrzył na to z bardzo daleka, przez zaparowaną lornetkę.

Lecz gdyby zdołał zachować pełną przytomność, opisanie widoku z Obozu Jupiter i tak byłoby trudne - ponieważ nawet z ADHD nie dało się go w pełni ogarnąć wzrokiem. Niebo jaśniało na jasnoniebiesko. Herosi, oszołomieni po zniknięciu arai, zaczęli się podnosić i wołać lekarzy. Zaraz jednak zamarli, gdy tuż nad nimi przetoczyły się złote błyskawice i błyszczące, różnokolorowe kształty. To byli bogowie Olimpu - zwyciężyli z Nyks i innymi, którzy stanęli po stronie Chaosu.  A potem, wielkim wybuchem, pochłonęli dym oraz duchy klątw, ciskając je głęboko do Tartaru.

By jednak wszystko oficjalnie się skończyło, brakowało ostatniej rzeczy. Ostatniego znaku.

Herosi i bogowie, zamarli jak lodowe posągi, wpatrywali się w niebo. Dygotało i falowało, aż w końcu uformowała się na nim twarz starego mężczyzny. Oczy miał zamknięte. Nos - długi i szeroki, a broda wyglądała na utworzoną z chmur i pyłu. Twarz zajmowała całe niebo. Biła powagą i starodawną mocą niczym posągi ze starożytnej Grecji.

To nie Olimpijczycy stworzyli ten wizerunek. To było coś znacznie potężniejszego.

Świat stał właśnie na granicy między zniszczeniem a przetrwaniem i wszyscy zdołali to poczuć. Powietrze zrobiło się chłodne i pełne napięcia. Trawa poruszała się jak pod wpływem lekkiego wiatru. Cała ziemia delikatnie zadygotała. Percy Jackson upuścił swoje fale, zbyt oszołomiony, by pilnować gdzie luną. Piper i Annabeth wybiegły ze schronienia, z niepokojem obserwując sytuację. Leo, który wypadł na zewnątrz z Kalipso i dopiero co zbudzonymi Frankiem i Hazel, nieumyślnie stanął cały w ogniu. Tyler przycisnął Luisa mocniej do siebie, odkładając nektar na bok.

Teraz zostało tylko dziesięć sekund.

10.

9.

8...




__________________________

Okej. Ogólnie jest to ostatni rozdział poświęcony wydarzeniom z obozu przed tym-decydującym-momentem. W następnych częściach pojawią się Owen i Harper, a w dalszych... Zobaczycie.

Napiszcie, gdyby trafiła się literówka lub coś w tym stylu i ave!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top