Rozdział 8
Tyler już się przyzwyczaił do tego, że ciągle ktoś zatruwa mu czas, ale i tak się zdenerwował.
Jak już skończył gnić na śniegu z Luisem i Leą, pożegnał się z nimi i poszedł, by szykować się do treningu, natychmiast wpadł na Franka i Lavinię.
- Tyler! - Lavinia podskoczyła, a jej różowy kucyk wraz z nią. - Ale super, że jesteś! Chodź z nami do Nowego Rzymu!
- Do Rzymu? - Tyler prychnął, prostując dłonie w kieszeniach i tym samym naciągając skórzaną kurtkę do przodu. - Po jakiego...
- Melody - przerwał mu Frank. - Melody Bryant. Znasz ją, prawda?
Potomek Akwilona zmarszczył brwi. Frank musiał być naprawdę zakłopotany, skoro zadał pytanie z tak oczywistą odpowiedzią. Melody, dawna przyjaciółka jego matki, potomkini Wenus i była kochanka Apollina. Jak Tyler miał jej nie znać?
No dobra - nie widział się z nią przez długi czas przez te częste treningi. Ale wiedział, że mieszka w Nowym Rzymie ze swoim małym synkiem (liczącym chyba siedem albo osiem lat) i pracuje jako pisarka oraz nauczycielka angielskiego. Miała dokładnie trzydzieści dwa lata.
Widząc spojrzenie Tylera, Frank odwrócił wzrok.
- Uch, no jasne... Pewnie, że znasz!
Zacisnął pięść, jakby szykował się do jakiegoś poważnego wyzwania. A potem oznajmił:
- Nie żyje.
Wyraz twarzy Tylera przeszedł z irytacji w zaskoczenie. Błysk w oczach zniknął.
- Że co?
Lavinia spojrzała na Franka. Pretor odchrząknął.
- Em, ostatnio wyjechała. To był wypadek na drodze.
Tyler wpatrywał się w ziemię przez dłuższy czas, aż Frank zaczął się obawiać, że zaraz eksploduje od środka.
Ale nie. Po chwili podniósł po prostu wzrok, który był zadziwiająco spokojny, po czym zapytał:
- Co z dzieciakiem?
Lavinia przygryzała wargę tak mocno, jakby naderwała kawałek i chciała odczepić go do końca.
- Jest u jej sąsiadów. Prawdopodobnie tam zamieszka. Ale, no wiesz... chcieliśmy do nich zajrzeć. Idziesz z nami?
Ciemne brwi Rzymianina zbiegły się, gdy ze skrzywioną miną wbił wzrok w ziemię.
- Jasne. Chodźmy - powiedział takim tonem, jakby byli kumplami ze szkoły, którzy wybierają się po lekcjach na lody, a nie idą odwiedzić "świeżo upieczonego" sierotę i jego nową zastępczą rodzinę.
A następnie (równie bezceremonialnie) wyciągnął jedną rękę z kieszeni, by szybkim ruchem przeczesać czekoladowe włosy. I ruszył przed siebie.
Frank chciał jeszcze dodać, że mogą trochę opóźnić rozpoczęcie treningu szermierki, ale stracił nagle potrzebę poinformowania o tym w owej konkretnej chwili. Wymienił szybkie spojrzenia z Lavinią, po czym razem poszli za Tylerem.
***
Hazel Levesque już tam była.
Siedziała w niewielkim, skromnie, lecz ładnie urządzonym saloniku. Opierała się o brązowe poduszki, które kontrastowały kolorystycznie z kremową kanapą.
Po całym pokoju, a także i korytarzu, roznosił się miły zapach wanilii, który normalnie wprawiłby Hazel w znakomity humor - był taki słodki i przyjemny. Jednakże okoliczności, przez które pretorka znalazła się w tym miejscu, wchłaniał ledwo rozwiniętą dobrą atmosferę, pozostawiając uczucie napięcia ze szczyptą smutku. I żałoby.
Po drugiej stronie stolika kawowego siedziała młoda para. Hazel ich znała. Kobieta była daleką potomkinią bogini Spes, natomiast mężczyzna - synem Marsa. Zaledwie parę lat temu wystąpili z legionu i całkiem niedawno wzięli ślub.
Przez większość czasu to młoda żona podtrzymywała rozmowę. Ogromne, brązowe oczy wędrowały na zmianę to do jej męża, to do Hazel. Jej gęste loki w kolorze karmelu były rozpuszczone, ale parę kosmyków spięła z tyłu w małego kucyka.
- Naprawdę nam przykro z powodu Melody - mówiła, a ton jej głosu połączony z przygaszonym lekko wzrokiem sugerował szczerość słów. - Powszechnie wiadomo, że nie miała wielu krewnych, więc opieka nad Seanem przypada nam, to jasne. On jest dość... - tu się zamyśliła, jakby szukając odpowiedniego słowa - hm, specyficznym chłopcem. Ale myślę, że będzie dobrze - na odmianę uśmiechnęła się serdecznie i spojrzała na swojego męża, pytając: - Prawda?
Mężczyzna potaknął. Włosy miał tak samo jasne jak jego żona, ale oczy - piwne.
- Już u nas jest. Może...
Nie dokończył, bo w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
Kobieta błyskawicznie wstała, oznajmiła, że ona pójdzie otworzyć, po czym właśnie to zrobiła. Już po chwili w progu stanęła trójka nastolatków z Obozu Jupiter - aczkolwiek najbardziej rzucił jej się w oczy chłopak z przodu, który powiedział zaraz ponuro: - Dzień dobry.
Zamrugała.
- Och... ty jesteś Tyler Clarke, prawda? - zapytała pogodnie. - Frank, Lavinia...
Po czym zaczęła trajkotać tak szybko, że z trudem dało się ją zrozumieć, zapraszając gości do środka.
W tym momencie mały, siedmioletni chłopiec, który przycupnął w rogu korytarza, przestał skupiać się na rozmowie. Prychnął tylko pod nosem, wciskając ręce do kieszeni.
Oni wszyscy byli zajęci. Zdecydowanie zbyt zajęci, by zwrócić uwagę na wystającą zza drzwi twarz dzieciaka otoczoną prostymi blond włosami, nie mówiąc już o przyjrzeniu mu się uważnie. Ale i tak musieliby poprosić go o podejście bliżej, aby dostrzec więcej szczegółów jego twarzy. Stał za daleko.
Chłopiec zmarszczył brwi. Gdyby tylko zechciał, mógłby zdobyć ich zainteresowanie, wyjść do nich, cokolwiek. Kto jak kto, ale on miał talent do skupiania na sobie uwagi innych. Jednak na razie postanowił pozostać w cieniu. Ciekawiło go, co mają do powiedzenia oni - starsi od niego. Gdy nadejdzie czas, może raczy wyjść z pokoju.
Obserwował więc, a potem nasłuchiwał, jak trójka nowych przybyszów wchodzi do salonu. Słyszał dwa głosy - pretorów Franka i Hazel, o ile się nie mylił.
Ale najwięcej uwagi skupił na Tylerze, którego znał już wcześniej. Rozpoznał jego rozczochrane ciemne włosy, jeszcze ciemniejsze oczy i jak zwykle poirytowany wyraz twarzy. A więc on też tutaj przyszedł?
Może być ciekawie - pomyślał chłopiec i, starając się ruszać jak najciszej, wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
***
- Szczerze mówiąc, nie było tak źle.
Harper uśmiechnęła się, ściskając swój papierek w ręku.
- Prawda. Szkoda tylko...
Zawiesiła głos. Zarówno ona, jak i Owen zdali, ale nie wrócili w pełnym składzie. Percy Jackson jechał z nimi przez dłuższy czas do obozu, ale nagle zrezygnował. Oznajmił, że wraca do domu - ot tak, niespodziewanie. Wszelkie zachęty i argumenty na niego nie działały. Dodał tylko, iż jutro wróci po swoje rzeczy. Wsiadł następnie do taksówki i tyle go widzieli.
Owen spoważniał.
- Znajdziemy jakiś sposób, żeby pomóc mu to zaakceptować. To wymaga wiele czasu, ale się postaramy.
- Tak - Harper skinęła głową. - Pewnie, że tak, ale...
Owen nie potrafił tego wyjaśnić. Ale gdy spojrzał na swoją siostrę bliźniaczkę, przypomniał sen sprzed dwóch miesięcy - ten sen.
Nikomu o nim nie opowiadał, nawet Harper ani Laurel - choć wiedział, że powinien. A jednak te wizje były tak skomplikowane, że wolał póki co trzymać je dla siebie.
Nie były wcale długie - ba, większość z nich trwała parę sekund. Owenowi kojarzyło się to z krótkimi cytatami z różnych książek, których nie można zrozumieć, jeśli się nie przeczyta całości.
Na początku zobaczył roześmianą dziewczynkę - mogła mieć jakieś dziesięć albo jedenaście lat, z rudymi włosami związanymi ciasno w koka. Policzki i nos miała pokryte piegami, co kojarzyć się mogło z Rachel Dare. Ale tej dziewczyny Owen nigdy nie widział. Jej włosy nie kręciły się tak mocno, a i rysy twarzy znacznie różniły się od zaginionej wyroczni delfickiej.
W każdym razie Owen poczuł przez chwilę, że jest w ciele kogoś innego - choć nie wiedział kogo. Ruda dziewczynka patrzyła na niego z szerokim uśmiechem, wyciągając rękę.
- Nic się nie stanie - oznajmiła miłym głosem. - Zobaczysz.
Następnie wizja rozpłynęła się, a Owen zobaczył inną dziewczynę - właściwie kobietę, bo była znacznie starsza i zupełnie inna. Jej włosy były krótkie - może nie aż tak, ale zapewne nie dało się ich związać w tradycyjną kitkę - i ciemne, brązowe. Miała na sobie dżinsy i czarną zwyczajną koszulkę, no i była całkiem ładna.
Tyle, że właśnie próbowała uniknąć śmierci, zbiegając po schodach i zostawiając za sobą dom w ogniu.
Potem pojawił się chłopiec. Wyglądał na jakieś osiem lat i nasuwał na twarz kaptur czarnej bluzy, usiłując ukryć malujący się w oczach strach. Owen nie miał pojęcia, skąd to wie, ale wydawało mu się, że on też przed kimś (lub czymś) ucieka. Miał wąski nos, bladą cerę i zarysowane kości policzkowe. Spojrzenie szarych oczu było zaskakująco dojrzałe - tyle że zaraz pojawiło się w nich przerażenie.
A na sam koniec, gdy wszystko się zamazało, Owen usłyszał jeszcze głos, który bardzo dobrze znał:
~ Po co to wszystko, McRae? Koniec końców i tak przegracie.
To był koniec snu.
- Owen? - głos Harper wyrwał go z rozmyślań. - Wszystko w porządku?
Chłopak przyłapał się na wpatrywaniu się przed siebie ze zmarszczonymi brwiami. Złagodził zaraz wzrok.
- Ym, ta. Wszystko... jak najbardziej okej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top