Rozdział 71

Lea wyciągnęła łuk. Jak się okazało - niepotrzebnie.

Wystarczyło jedno pstryknięcie palca Talei, aby Chimera rozpadła się w proch. Ale to wcale nie załatwiło sprawy. Pęknięcia wciąż rozchodziły się po całej sali. Taleja ruszyła w stronę pękającej podłogi pewnym krokiem i Lea chwilę się zagapiła. Czy jej włosy przestrzegały własnych zasad grawitacji? Nie w złym sensie, rzecz jasna - falowały tak nienaturalnie powoli i idealnie przy każdym ruchu. W pamięci heroski coś zaświtało - wzmianka o ślicznych boginkach na brzegach Cypru, które czekały na wychodzącą z morskiej piany Afrodytę. Tylko nie mogła sobie przypomnieć, jak się nazywały.

Taleja ukucła i przyłożyła dłoń do podłogi. Pęknięcia stanęły w miejscu, a wówczas bogini odwróciła się.

- Posłuchaj, nie mamy wiele czasu. - Czy to było tylko wrażenie, czy niebieski kolor jej oczu faktycznie bladł z każdą sekundą? - Mam za sobą poważną bitwę i długo tego nie powstrzymam.

Lea zamrugała parę razy. Przez chwilę miała nadzieję, że to wszystko okaże się snem, a ona obudzi się we własnym łóżku. Ale - oczywiście - tak się nie stało.

- Bitwę? - zapytała.

Kącik ust bogini zadrżał lekko.

- Aha. W każdym razie, niedługo do Obozu Jupiter dołączą starsi bogowie... Ale to wyjaśnimy później.

Spojrzała na córkę Iris wyczekująco tymi swoimi błękitnymi jak niebo oczami, co sprawiło, że Lea poczuła wyrzuty sumienia. Taleja miała ewidentnie mnóstwo oczekiwań, a Lea musiała ją rozczarować. No jasne.

- Um... nie bardzo wiem, co robić, naprawdę...

To teraz się zacznie - pomyślała. Tak łatwo było sobie wyobrazić, jak uśmiech bogini blednie. A jednak Taleja nie wydawała się zawiedziona. Przerwała jej w połowie zdania:

- Rozejrzyj się - doradziła.

Lea nie mogła zdobyć się na optymizm, ale stwierdziła, że powinna przynajmniej spróbować i pokazać, że... cóż, stara się. Pomyślała o tym, co powiedziała jej kiedyś Lavinia Asimov: czasami proste rozwiązanie pomaga wyjść z trudnej sytuacji.

Gdyby Lavinia mogła tu być...

Lea odrzuciła tę myśl. Żałowała śmierci Lavinii, ale zdusiła w sobie ten smutek. Musiała znaleźć proste rozwiązanie...

I nagle ją olśniło.

- Już wiem! - zerknęła na Taleję. - Chyba... myślę, że...

W tym momencie rozległ się huk, a do lustrzanej sali wpadła cała armia szkieletów. Taleja zacisnęła zęby.

- Nie wiem, co z nimi jest. Nie mogę ich powstrzymać!

Zanim Lea zdążyła zareagować, szkielety wbiegły na szklaną podłogę, która natychmiast zaczęła pękać.

***

Pierwszy po wyburzeniu bramy odpadł chłopak walczący z drakonem.

Dzielnie się starał, żeby nie pozwolić potworowi biegać beztrosko po terenie obozu, ale ostatecznie przegrał. Drakon wyminął go jak irytującą przeszkodę na drodze, która nic nie znaczyła, po czym pognał dalej w stronę rzymskich łaźni. To wystarczyło, żeby przyciągnąć uwagę Franka Zhanga. Ogromny smok o pomarańczowo-czerwonych łuskach runął z góry na mniejszego prawie dwa razy przeciwnika, ziejąc ognistym oddechem. Drakon natychmiast zaczął się bronić, plując jadem, ale z każdą chwilą płomienie pochłaniały go coraz bardziej.

W obozie, jeszcze przed chwilą jednym z bezpieczniejszych miejsc podczas bitwy, rozpętało się piekło.

Kolejne potwory odnalazły tylną bramę i bez problemu się przez nią przebiły. Zaraz jednak Frank, który triumfalnie zakończył zmagania z drakonem, ruszył w ich stronę. Dołączyła do niego gromada Łowczyń Artemidy. Stanowiło to uspokajający widok (bo żaden obozowicz ani w ogóle nikt inny nie śmiałby podważyć niezawodności takiej grupy). Kiedy smok Frank przedzierał się przez wrogi tłum, spalając na popiół każdego potwora, jaki stanął mu na drodze, Łowczynie siekały strzałami i ostrzami myśliwskich noży. Dopiero pojawienie się cyklopów zapoczątkowało większe problemy. Jednookie stwory, które czaiły się w ostatnich szeregach, umyślnie zaatakowały dopiero na koniec, by dać swoim przeciwnikom zmęczyć się poprzednimi starciami. Widok cyklopa stojącego na czele pozostałych na chwilę rozproszył uwagę Franka. Właściwie nie cyklopa, a cyklopicy. W głębiach umysłu pretora odżyło nagle stare, ignorowane przez długi czas wspomnienie. Ta hawajska sukienka utkana z drucianych pierścieni. Ciemne, tłuste włosy zaplecione w warkoczyki. I czerwone oko na środku czoła, patrzące w niebezpiecznie inteligentny sposób, które zupełnie nie pasowało do spłaszczonej twarzy. Zazwyczaj na hasło "cyklop" Frank nie czuł tylu negatywnych emocji, bo na myśl przychodził mu przyjaźnie nastawiony Tyson, jego daleki krewny (długa historia) i przyrodni brat Percy'ego Jacksona. Ale te potwory należały do innego gatunku: do hiperborejskich cyklopów z północy. A ich przywódczyni... Gdzie on ją ostatnio spotkał?

Cyklopica wrzasnęła coś głośno do swoich kompanów. Wtedy Zhang sobie przypomniał. No jasne! Gdy podróżował z Percym i Hazel na Alaskę, krótko przed wizytą u bogini Iris, spotkali giganta Polybotesa, pochłoniętego rozmową z Mamą Uszczelką. A potem, podczas grecko-rzymskiej uczty w Forum, mającej miejsce po powrocie do Obozu Jupiter i bitwie, Jason Grace opowiadał o uwalnianiu Hery z Leonem i Piper. Oni również spotkali tę cyklopicę. Choć od tamtych chwil minęły już ze dwa lata, Frank nie zapomniał brzmienia jej głosu.

Konsekwencje utraty skupienia nie ominęły pretora. Zaraz dwa ghule rzuciły się na niego od tyłu. Nie zwrócił na nie uwagi, dopóki nie poczuł piekącego bólu w lewym skrzydle. Natychmiast się otrząsnął. Ryknął ogniem, zamieniając oba ghule w chmurki popiołu i pyłu, a następnie natarł na Mamę Uszczelkę.

Była trudniejszą przeciwniczką i to nie ulegało wątpliwości. Od razu go dostrzegła i zrobiła sprawny unik przed pierwszym ciosem. Frank nie sądził, że cyklopi potrafią się tak szybko i sprawnie poruszać. Nie mógł użyć płomieni, bo nic by one nie dały. Kolejną irytującą cechą jego rywalki była odporność na ogień. Musiał pokonać ją w inny sposób, co stanowiło wyzwanie. Ale nie mógł odpuścić. Zdecydowanie nie. Mama Uszczelka zagrażała jego obozowi. Czuł się w obowiązku zabić ją osobiście. W przeciwnym razie nie mógłby nazywać się Frank Zhang.

Tymczasem jeden bazyliszek, który jakimś sposobem zdołał przymknąć niezauważalnie po polu bitwy, wpadł do miejskiej kawiarni. Może zamierzał spokojnie przeczekać najgorsze momenty i zaatakować znienacka półbogów, którzy z jakiś powodów tam przybędą - najlepiej w pojedynkę, opcjonalnie niedużych grupkach. Jakiekolwiek myśli i plany rodziły się i kwitły w gadzim umyśle, nie dane było ich nikomu poznać. Kiedy tylko bazyliszek wtargnął do środka, został przepołowiony przy pomocy klingi z niebiańskiego spiżu i rozsypał się w pył. Luis Ward opuścił miecz. Rozejrzał się po raz ostatni, sprawdzając, czy jeszcze jakiś potwór nie czai się w tym pomieszczeniu. A potem wybiegł z powrotem na zewnątrz.

I od razu rzucił mu się w oczy chłopak z Drugiej Kohorty, którego zagryzła Empuza. Carl - chyba tak się nazywał - zdołał tylko w ostatniej chwili ugodzić ją włócznią. Wampirzyca rozsypała się w pył, ale zdążyła poharatać mu gardło.

To już kolejny - pomyślał Luis. Może nic dziwnego, bo trwała wojna. Może od początku powinien mieć świadomość, że wiele osób zginie. A jednak dreszcz przebiegał mu po plecach za każdym razem, gdy coś takiego się działo, szczególnie na jego oczach. Czy gdyby zdołali przewidzieć wcześniej dokładny przebieg bitwy, daliby radę powstrzymać te wszystkie tragedie? Zapewne tak, przynajmniej większość. Kiedy się patrzyło na umierających obozowiczów... no, to byli nastolatkowie - najstarsi mogli liczyć z dziewiętnaście lat, najmłodsi jedenaście, a może nawet i mniej. Wszyscy mieli przyjaciół i krewnych, plany i marzenia, które straciły szanse na urzeczywistnienie. Gdyby nie ta przeklęta bitwa...

Nie było czasu, by rozwodzić się nad tym, co mogłoby się wydarzyć - Carl zginął i Luis nawet z daleka był tego pewien. Ale zanim zdążył do niego podbiec, zadbać, żeby trafił do reszty zmarłych lub ciężko rannych Rzymian, kawiarnia za jego plecami eksplodowała.

Dopiero później uświadomił sobie, że tak naprawdę nie eksplodowała, tylko uderzył w nią piorun. W tej krótkiej chwili usłyszał jedynie hałas, a potem zauważył coś jeszcze... coś, na co przed nim nikt nie zwrócił uwagi. Było to zrozumiałe, bo herosi w miarę możliwości unikali spoglądania w górę, wiedząc doskonale, czym może się to skończyć. Dlatego z ogromnym opóźnieniem zorientowali się, jak wielkie zagrożenie nadchodzi. Zupełnie, jakby przytłaczająca ilość potworów nie wystarczyła - teraz bogowie umyślnie atakowali także ich. Stało się to jasne, gdy po tym piorunie uderzył kolejny, tym razem w ruiny kantyny. A potem następny. I jeszcze jeden.

Właśnie tego wszyscy obawiali się od początku. Teraz (nie wiadomo który z rzędu) koszmar się ziścił. Gdyby nie wrodzona nadpobudliwość, ciężko byłoby zrozumieć, co się działo - bo każde kolejne wydarzenie następowało błyskawicznie po poprzednim. Z nieba sypał się niemal deszcz piorunów. Pioruny zawsze kojarzyły się z Zeusem... ale te z pewnością nie zostały zesłane przez niego. Władca Olimpu nie oszalał jeszcze tak bardzo. Jedno uderzenie zabiło kilkunastu zbitych w grupę półbogów. Drugie zwaliło jakiś budynek na gromadę kolejnych.

Luis szybko zamachnął się mieczem, zabijając bazyliszka, który skoczył na niego od tyłu. Serce zaczęło bić mu jeszcze szybciej. Uderzenia trwały tak krótko... jeśli ktoś znalazł się w zasięgu pioruna, nie miał już szans na ucieczkę. Ilu herosów zostało jeszcze przy życiu? Trudno było ocenić. Liczba rannych w mieście nieustannie rosła. Nie tylko obozowicze tracili życie, ale również Amazonki i Łowczynie. A część półbogów nie pokazywała się nigdzie od dłuższego czasu: Lea, Lavinia, Nico. Nikt nie wiedział, dokąd i z jakiego powodu, ale dosłownie zapadli się pod ziemię.

TRZASK! Kolejny piorun trafił bardzo niedaleko Luisa - w budynek sąsiadujący z kawiarnią. To był chyba jakiś sklep, ale na chwilę obecną nie dało się już rozpoznać. Przynajmniej nikogo nie było w środku.

Luis odwrócił się i natychmiast napotkał wzrok Tylera. Fakt, że on ciągle tu był, napawał go jednocześnie ulgą i frustracją (czy to w ogóle było możliwe?). Z jednej strony czuł się jakoś lepiej, kiedy z nim był, ale z drugiej - czułby się jeszcze lepiej, gdyby Tyler dał sobie w końcu odpocząć.

Zaraz po tym, jak potwory dostały się do obozu, próbował go jeszcze przekonać do przerwy. Oczywiście, bez zadowalających efektów. Tyler odparł, że wcześniej, kiedy umierała Ida, odsiedział wystarczająco długo poza polem bitwy, toteż musiał nadrobić stracony czas. I dlatego teraz walczył tutaj razem z nim, mając pełną świadomość, że w każdej chwili może zginąć - jak nie przez bazyliszka czy telchina, to przez uderzenie piorunem, co zajęłoby niecałą sekundę. Zdawał się nie postrzegać tego jako poważny problem; cisnął sztyletem w kierunku demona morskiego, po czym przywołał nóż z powrotem do ręki. A następnie zerknął ukradkiem w stronę Luisa. Oczy miał przekrwawione ze zmęczenia, jakby nie spał cały tydzień.

Jeśli coś mu się stanie, to z mojej winy - pomyślał Luis, czując już, jak zasycha mu w gardle. Tyler był taki jak inni, w dobrym słowa znaczeniu. Miał przed sobą całe życie... no i ogółem, z ich dwójki bardziej zasługiwał, żeby przeżyć tę wojnę. Może niektórzy postrzegali go jako przede wszystkim wrednego, ale tak naprawdę miał wiele zalet. Zawsze się starał, robił co w jego mocy, żeby herosi pokonali Chaos...

Nagle pioruny przestały sypać się z nieba. Luis zamarł; przez chwilę pomyślał, że może został trafiony i miał już halucynacje. Ale nie. Czytał kiedyś o skutkach uderzenia przez piorun i nic na temat zwid tam nie było. Bezpośredni kontakt mógł oczywiście zabić, czasami traciło się wzrok, słuch, przytomność albo zapadało w śpiączkę (zakładając, że dobrze zapamiętał). A może te pioruny były jakieś inne?

Po chwili jednak uświadomił sobie, że bogowie faktycznie przestali ciskać piorunami. Nic mu się nie przyśniło; utwierdził się w tym przekonaniu, gdy w oddali dostrzegł ciemnowłosą dziewczynkę z Obozu Herosów, jedną z młodszych półbogów, która wlepiła wzrok w niebo ze zdumieniem - zaraz jednak opamiętała się i go opuściła.

- To się naprawdę dzieje? - wymamrotał Luis.

Tyler wpatrywał się w dal równie zaskoczony, ale zaraz zamrugał i zmarszczył brwi.

- Dobry refleks - odburknął.

Tak właściwie... w jego spojrzeniu kryło się coś więcej niż zdziwienie, umiejętnie przysłonięte irytacją. Wydawał się teraz jakiś przygnębiony - znacznie bardziej niż wcześniej. Może od zmęczenia.

A potem Tyler rozejrzał się, jakby w obawie, że zaraz pojawi się więcej piorunów. Luis przypomniał sobie, co mówił wcześniej: jak zdołał przewidzieć, że świątynia Bellony eksploduje. Nie było wątpliwości - miał coś do ukrycia. Ale gdy zaraz potem położył mu rękę na ramieniu, patrząc w taki sposób tymi bystrymi czarnymi oczami... Luis nie był pewien, dlaczego nagle po jego ciele rozeszła się przyjemna fala ciepła. Naprawdę przyjemna, choć zwykle wolał chłód.

- Zobaczymy się za chwilę - rzucił Tyler. - Nie próbuj ginąć.

Bez dalszych wyjaśnień odwrócił się i pobiegł. Luis chciał go zatrzymać, ale drogę zastąpiły mu kolejne demony morskie. A potem usłyszał kolejny dźwięk za sobą - jakby przewracał się następny budynek. I tak właśnie się działo - chłopak w ostatniej chwili uniknął zmiażdżenia przez sypiące się ściany. Jednak nie to było najgorsze.

Zaraz potem, zza ruin wyłoniła się nowa armia nieprzyjaciół. Tym razem nie potworów, ale szkieletów - czy też zombi przyodzianych w dziwaczne skorupy, które wyglądały jak wykonane z ziemi. Na tyle szeregów stał wysoki mężczyzna w czarnej zbroi, o równie ciemnych włosach. Blada dłoń spoczywała na rękojeści sztyletu, a tęczówki szarawych oczu nienaturalnie falowały. Luis nie zwrócił uwagi na charakterystyczną aurę sugerującą jego boską tożsamość, bo i bez niej rozpoznał, z kim ma do czynienia. Na samą myśl skręciło go w żołądku.

Moros. Bóg gwałtownej śmierci odpowiedzialny za śmierć Annabeth Chase. Nie ulegało wątpliwości, że patrzył wprost na Luisa. Bo, oczywiście, musiał wciąż chować urazę.

Szkielety zaatakowały.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top