Rozdział 67

To wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko.

Najpierw Owen zobaczył w oddali zmierzających ku obozowi Greków i Łowczynie Artemidy. Potem, przez krótką chwilę, poczuł jakby czas w niewyjaśniony sposób przyspieszył. Gdy w końcu ich przyjaciele dotarli i dołączyli do walki, a na niebie (niespodzianka!) pojawił się Leo Valdez na Festusie, musiały przybiec te drakony.

Wyjątkowo groźne, sztuk dwie. Pomknęły przez Pole Marsowe tak prędko i z pełną mocą, że mimo starań herosi nie zdołali ich zatrzymać. Jeden pobiegł w stronę bramy, drugi - Nowego Rzymu. Potwory z łatwością przebiły się przez obronę i wtargnęły na upragniony teren, odblokowując drogę innym nieprzyjaciołom.

W pierwszej chwili Owenowi pocisnęła się na usta kombinacja przekleństw. Przez to nie zauważył telchina, który rzucił się na niego od tyłu. Zdecydowanie za późno sięgnął po miecz i byłoby po nim, gdyby nie ta strzała. Przeleciała dosłownie centymetr od twarzy chłopaka i ugodziła demona morskiego w pierś. Ten zdążył tylko machnąć pazurami, ale Owen się cofnął.

A potem spojrzał za siebie i mógł spokojnie odetchnąć. Laurel stała z kołczanem na plecach, a łukiem i strzałą w dłoni. Miała na sobie zbroję i w innych okolicznościach Owen zastanowiłby się, skąd ją wytrzasnęła - bo przecież jej zbroja została w Obozie Herosów - lecz teraz o to nie dbał. Krótkie, jasne włosy Laurel były w nieładzie, ale nigdy nie wydawała mu się piękniejsza. W jej oczach malowało się zmęczenie, ale również determinacja. Prędkim ruchem ścisnęła strzałę i wbiła ją w brzuch najbliższej harpii. Uśmiechnęła się do niego lekko.

- Nie stęskniłeś się jeszcze?

- Laurel - Owen pocałowałby ją, ale nie mógł sobie pozwolić na chwilę nieuwagi w trakcie bitwy. - Gdzie byłaś cały ten czas?

W oddali eksplodował jakiś przynależący do miasta budynek. Uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny.

- Długa historia.

Zdołała zbliżyć się wystarczająco, aby jednak pocałować go w policzek.

- Ta... - mruknął. - Wierzę ci.

Czas na rozmowę minął. Laurel oddaliła się nieco i zaczęła celować do potworów z pewnej odległości. Owen uniósł miecz (napis, który wciąż nie zniknął, trochę go rozpraszał) i zaatakował trójkę szczególnie agresywnych telchinów.

Tymczasem Grecy i Łowczynie przyłączyli się ochoczo do walki. Dziewczyna o najeżonych czarnych włosach przebijała się przez szeregi potworów z upiorną tarczą z głową Meduzy. Opaska porucznika zupełnie nie pasowała do jej koszulki z czaszką, podkutych glanów ani przypinek zespołów rockowych na srebrnej kurtce. Owen widział tę dziewczynę po raz pierwszy w życiu, ale domyślił się, że to Thalia Grace.

Nieco dalej, wśród półbogów próbujących odegnać wrogów od głównej bramy, znalazł się Chris Rodriguez wraz z Alice Miyazawą, Julią Feingold, Cecilem i gromadką innych dzieci Hermesa. Nietrudno było rozpoznać te charakterystyczne rysy i spojrzenia. Jedna dziewczyna robiła najwięcej hałasu, klnąc na potwory i nabijając je na swoją włócznię jak na szaszłyki - bez wątpienia Clarisse La Rue. Leo Valdez z Kalipso spokojnie pozostawali w górze, podczas gdy smok Festus strzelał swoim ognistym oddechem.

Katie Gardner nie musiała długo czekać, aż natknęła się na Travisa. Chłopak siekał mieczem potwory, ale uśmiechnął się do niej tak łobuzersko, jakby ta cała bitwa była urządzonym przez niego i Connora kawałem.

- Dawno się nie widzieliśmy! - zawołał.

Kącik ust Katie powędrował w górę. W oczach miała ogromną ulgę.

- Masz przeżyć bitwę do końca - rozkazała. - Chcę z tobą porozmawiać.

- Oczywiście!

Nie było czasu, by mogła go przytulić czy cokolwiek, więc oboje rzucili się dalej w wir walki.

W tym czasie inni herosi próbowali za wszelką cenę chronić Nowy Rzym. Marylin, córka Euterpe, złamała swoją włócznię i musiała teraz walczyć mieczem. Sprawiało jej to trochę trudności, lecz po pewnym czasie się przyzwyczaiła. Jeden drakon usiłował wbiec prosto w miejską restaurację, ale drogę zagrodził mu Hannibal. W porównaniu do innych dziwnych rzeczy, które miały miejsce tego dnia, walka bezskrzydłego smoka plującego jadem i słonia nie wyglądała wcale tak dziwacznie.

Owen minął się z Kaylą Knowles z Obozu Herosów i to było straszne. Kayla jako jedna z pierwszych Greków dołączyła do bitwy. Miała kołczan na plecach i spiżowy sztylet w dłoni, a z jaskrawozielonych włosów wyłaniały się rude odrosty. Złapała go za ramię, kiedy tylko dostrzegła okazję.

- Owen! - krzyknęła, po czym oczywiście musiała zapytać: - Widziałeś gdzieś Willa?

Żołądek chłopaka zacisnął się w nerwowy supeł. Nie zauważył, że walcząca niedaleko Laurel odsunęła się w cień.

Jak to powiedzieć? - pomyślał. Nie mógł znieść tych błękitnych oczu przypominających oczy Willa, które patrzyły na niego z wyczekiwaniem.

- Kayla...

- Mieszkańcy Nowego Rzymu szykowali się od początku - wyjaśniła. - Są już bezpieczni... no, na tyle, na ile się da, w najdalszej części miasta. Ale możemy potrzebować tam lekarzy, na wszelki wypadek - zaatakowała sztyletem bazyliszka, zmieniając go w pył. - To gdzie Will? Nigdzie nie mogę go znaleźć.

Jej wzrok błąkał się po całej okolicy. Dopiero gdy Owen przez dłuższą chwilę milczał, zwróciła uwagę na jego spojrzenie. Zrozumiała.

- Nie... - pokręciła głową. Zapał w niebieskich oczach gwałtownie zgasł, a uścisk na rękojeści noża zelżał. - Chyba nie...

Owen chciał coś powiedzieć, tylko nie wiedział, co. Przykro mi? To stało się nagle? Przecież to by nic nie zmieniło.

- Ja...

Poczuł gwałtowny przypływ poczucia winy. Powstrzymanie Chaosu było jego zadaniem. Dlaczego pozwalał, żeby ludzie wokół ginęli, usiłując go wyręczyć? Dlaczego Chaos nie mógł przyjść osobiście i z nim załatwić całą sprawę? Czemu winny byli Will, Annabeth, najada Alfejosu oraz mnóstwo innych poległych już osób?

Nie zdążył dalej pomyśleć. W oddali rozległ się huk. Baraki na terenie obozu zaczęły przewracać się jedna po drugiej jak kostki domino. Jeden przewrócił się tak, że powalił też kantynę. To był barak Piątej Kohorty.

Kayla otrząsnęła się z szoku, choć pojedyncza łza błyszczała na jej usianym piegami policzku. Zacisnęła palce na rękojeści swojej broni i, pomimo utrudniającej widoczność grzywki, zaatakowała walczącego najbliżej telchina. Już po chwili drobinki pyłu spadały na jej włosy i zbroję.

- Rozumiem - wydukała, zwracając się do Owena. - P-pogadamy później.

Odbiegła. Owen uchylił się przed kolejnym telchinem. Zamachnął się na niego mieczem, a potem spojrzał na Laurel. Dłonie dziewczyny drżały, gdy wyjmowała strzałę.

- Nie mają o niczym pojęcia, prawda? - zapytał, szykując się na kolejny cios.

- Nie mają - potwierdziła gorzko.

A więc tak to wyglądało. Nawet, jeśli herosom uda się wyjść z tej bitwy cało - co to będzie za zwycięstwo, z takimi stratami? Zamiast triumfalnej imprezy wyprawią pewnie mnóstwo pogrzebów. Teraz pozostawało jedynie ograniczyć straty do minimum. Ale to nie było takie proste.

Nagle w ich stronę rzuciła się cała armia lajsyrygonów. Laurel napięła łuk. Inni herosi uszykowali się do ataku, lecz Owen nawet z takiej odległości mógł ocenić, że olbrzymów jest zbyt wiele. Część obozowiczów, która stanie z nimi do walki, na pewno polegnie. Ciekawe, kto się w nich znajdzie. Marylin? Malcolm Pace? Blaise? A może on sam?

Mimo to uniósł miecz. Jeśli miał umrzeć, to przynajmniej pokonawszy tyle potworów, ile się dało.

Rzucił się do walki jako jeden z pierwszych. Laurel coś do niego krzyknęła, ale przez hałas nie dosłyszał. To nie miało znaczenia. Pierwszy lajstrygon zamachnął się na niego pięścią z taką siłą, że mógłby bez problemu rozłupać mu czaszkę. Chłopak zrobił unik. Chwycił mocniej rękojeść miecza i zanim przeciwnik zdołał się zorientować, odciął mu nogę. Następnie wbił klingę miecza w pierś potwora, co wystarczyło, by go pokonać.

Kolejny lajstrygon, po dostrzeżeniu porażki swojego towarzysza, ryknął z wściekłości. Uformował w dłoniach ognistą kulę i cisnął ją w kierunku Owena. Owen uskoczył w ostatniej chwili, przez co kula trafiła stojącego za nim lajstrygona. Ogr odwrócił się i ze złością zaatakował tego pierwszego. Nie minęła chwila, a po obu pozostał tylko żółty pył.

W stronę syna Nemezis pomknęła następna ognista kula. Znowu się uchylił, jednak tym razem nie miał wystarczająco szczęścia. Pocisk trafił w ziemię, a trzej inni lajstrygonowie, którzy zrozumieli, co się stało, rzucili się w jego stronę. Owen podniósł wyżej miecz, gotów zamachnąć się lub cofnąć - choć dobrze wiedział, że to się nie uda. Otoczyli go ze wszystkich stron i zaatakowali.

Tak w zasadzie powinno się to skończyć, ale nagle przez niebo przetoczył się grzmot - znacznie głośniejszy niż poprzednie. Lajstrygonowie odsunęli się niepewnie. Jeden z nich, który już trzymał jakiegoś herosa w uścisku, puścił go. Zarzucili wszyscy swoje maczugi na plecy i zmienili się w pył.

Owen rozejrzał się, ale inni obozowicze byli równie zdziwieni jak on. Tylko Hannibal dumnie zdeptywał drakona, z którym najwyraźniej wygrał pojedynek.

Laurel otrząsnęła się jako pierwsza. Gdy chłopak spojrzał w jej kierunku, już wypuściła pierwszą strzałę i nakładała na cięciwę kolejną. Stała do niego bokiem, więc dopiero teraz dostrzegł zadrapanie na jej policzku.

No tak. Pomimo zniknięcia lajstrygonów na terenie miasta wciąż nie brakowało potworów do pokonania. Już ścisnął rękojeść miecza i zamierzał zaatakować, kiedy nagle...

Nadszedł czas.

Głos wbił się ostro w jego umysł, dosłownie wytrącając go z równowagi. Był zdecydowanie znajomy, ale niezbyt przyjemny. Owen poczuł się tak, jakby właścicielka głosu weszła w głąb jego umysłu i zaczęła tam wszystko przestawiać.

Świat wokół z każdą chwilą zdawała się pokrywać coraz grubsza warstwa mgły - przez małe "m". Owen usłyszał kroki jakiegoś potwora biegnącego w jego stronę. Zamachnął się mieczem na oślep i cudem mu się udało. To znaczy chyba, ale usłyszał świst i ryk tuż koło siebie - taki, co zawsze towarzyszył wędrującym do Tartaru potworom. Następnie jego miecz zamienił się w zegarek, mimo że Owen nie nacisnął zgrubienia na rękojeści. Głos wrócił.

Już nadszedł czas.

Zegarek zaczął zaciskać się na jego nadgarstku zdecydowanie zbyt mocno. Czas... no jasne. Otrząsnął się i zamrugał parę razy. Wszystko wokół było wciąż niewyraźne, ale tarczę zegarka widział bardzo dobrze. Minęło wpół do dwunastej. Mieli tylko pół godziny... Może nawet niecałe. Owen chciał się ocknąć. W każdej chwili był narażony na atak potworów. Ale nie mógł się nawet ruszyć - dopóki nie poczuł ręki na ramieniu.

Miała zimne palce. Odwrócił się i ją ujrzał, po raz pierwszy od dawna, lecz wyglądała identycznie jak ostatnio. Długie, lśniące włosy w kolorze lukrecji spięte wysoko i ciasno. Oczy o barwie gorzkiej czekolady. Czerwona skórzana kurtka jako jedyny kolorowy element w czarnym stroju. Wetknięty za pas bicz. I, oczywiście, rysy twarzy - tak chłodne i królewskie. Harper mogłaby tak wyglądać za jakieś sześć, siedem lat, pod warunkiem, że świat przetrwa do tego czasu.

Musisz się spieszyć - powiedziała.

Otrząsnął się na tyle, by odzyskać głos.

- Też cię miło widzieć, mamo - mruknął.

Nemezis wpatrywała się wściekle gdzieś w dal. Kiedy zdjęła rękę z jego ramienia, temperatura się podniosła.

Jeśli wam się nie uda - rzekła - wszystko będzie stracone. Wasza dwójka umrze najbardziej bolesną śmiercią, jaką można sobie wyobrazić, podczas gdy wokół będzie płonąć cały świat.

Owen wziął głęboki wdech. W ustach bogini zemsty to chyba miały być słowa motywacji i pocieszenia.

- Jak uroczo. Jakieś wskazówki?

Nemezis w dalszym ciągu nawet na niego nie spojrzała.

Myślę, że wszystko już wiesz.

Nie wiedział nic, ale gdy chciał zapytać, nie potrafił wydobyć z siebie głosu.

Powodzenia - rzuciła bogini. - Czas jest ważny.

Skinął głową.

- Tak, ale...

Obraz wokół, który przedtem stanowiły jedynie kolorowe plamy, wyostrzył się gwałtownie. Nemezis zniknęła. Owen rozejrzał się po polu bitwy z pewnym zakłopotaniem.

Laurel odwróciła się do niego. Spostrzegła, że ma zegarek zamiast miecza i zmarszczyła brwi.

- Na jak długo odleciałem? - zapytał prędko, zanim ona zdążyła to zrobić.

Dziewczyna się skrzywiła.

- Na jak długo co?

Spojrzał na zegarek. Gdy rozmawiał z matką, dłuższa wskazówka dobiegała już do siódemki. A teraz wróciła do szóstki.

- Ja... nic - wymamrotał. - Po prostu...

Laurel wychyliła się lekko, by zobaczyć coś za jego plecami. Nagle wytrzeszczyła oczy i krzyknęła: - Uważaj!

Owen odwrócił się stanowczo za późno. Ostatnie, co zapamiętał, zanim urwał mu się film, to ogromna wyrwa w ziemi, która rosła z każdą chwilą, chłonąc wszystko co napotkała na swojej drodze. Syn Nemezis nie zemdlał. Nie pamiętał też wpadania do otchłani. Ostatnie, co kojarzył, to Laurel chwytająca go za ramię i krzyk kogoś w oddali.

A potem wszystko zaczęło działać nie tak, jak trzeba.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top