Rozdział 66

Luis od początku żałował, że zgodził się na pomysł Tylera, ale teraz nie było odwrotu.

Widział, co się dzieje w oddali. Kilka potworów zapadło się pod ziemię. Reszta została odrzucona podmuchami wiatru. Nieliczne, które zdołały ujść z życiem, natychmiast spotkały się z ostrzami broni herosów. Można by powiedzieć, że wszystko szło idealnie - pod warunkiem, że nie było się na miejscu Luisa.

Odważył się na ułamek sekundy spojrzeć w stronę nieba. Mignęło mu przed oczami znacznie więcej kształtów niż wcześniej. Co to oznaczało - pomniejsi bogowie musieli się już przyłączyć do walki. Z jednej strony to dobrze, bo wielu z nich walczyło po stronie Olimpu: Nemezis, Hypnos, Hemera... Z drugiej jednak, równie sporo zdecydowało się wesprzeć Chaos - może nawet więcej. Luis wciąż pamiętał, jak dowiedział się od Lei o pierwszym od dawna bogu, który zdradził Olimpijczyków - Boreaszu. Za nim poszli nie tylko jego dzieci (między innymi Chione, z którą Luis szczególnie nie miał ochoty się spotkać), ale i reszta sporo innych bożków i duchów, takich jak arai. Arai zazwyczaj wolały pozostać całkiem wolne, ale najwyraźniej przypadła im do gustu idea Chaosu: bezdennej otchłani, w której nic nie jest na swoim miejscu. Gdyby postanowiły zaatakować Obóz Jupiter, nie skończyłoby się to zbyt dobrze. Luis zastanawiał się, dlaczego już nie zesłano do nich demonów klątw, ale wolał nie skupiać się na tej myśli, żeby nie zapeszyć. Bo czego jak czego, lecz akurat pecha im nie brakowało.

Przynajmniej brama była teraz bezpieczna, chwilowo. Chłopak odparował już-nie-wiadomo-które uderzenie od telchina mieczem. Pył, w który potwór się zamienił, został natychmiast porwany przez wichurę.

- Wystarczy! - krzyknął Luis.

Był trochę zmęczony nieustannym zabijaniem potworów w jednym miejscu, ale Tyler miał jeszcze gorzej. Mimo to odwrócił się do niego, rzucając swoje typowe, pełne irytacji spojrzenie.

Wiatr ustał.

Luis opuścił miecz. Napięcie w powietrzu wydało się ulotnić, przynajmniej na jakiś czas. Nie było już słychać szumu wiatru, a jedynie odgłosy walki: brzęczenie kling wykutych z niebiańskiego spiżu i cesarskiego złota, ryki potworów i walące się budowle. Ale obóz i Nowy Rzym wciąż pozostawały bezpiecznie chronione.

Jeden bazyliszek rzucił się w ich stronę. Tyler cisnął sztyletem tak, że ostrze odcięło mu głowę. Bazyliszek szybko powędrował do Tartaru, pozostawiając po sobie jedynie trochę pyłu. Chłopak podszedł, żeby podnieść nóż.

Nie wyglądał najlepiej i każdy, nawet niezbyt uważny obserwator by to dostrzegł. Ciemne oczy miał zmrużone, malowało się w nich wyczerpanie. Luis ukucnął obok niego.

- Chodźmy do obozu - powiedział, oglądając się kątem oka, czy coś nie atakuje od tyłu. - Potrzebujesz przerwy.

Tyler podniósł się i uniósł brwi.

- Chaos nie odpoczywa. Martw się o siebie.

Luis chciał powiedzieć, że to nieprawda. Chaos odpoczywał przez miliardy lat, zbierając siły do powstania, a potem jeszcze miał dwie przerwy między bitwami.

- Ja nie wyglądam, jakbym miał zaraz zemdleć - rzucił zamiast tego. - Chodź...

Nagle niebo gwałtownie pociemniało. Luis poczuł się tak, jakby ktoś go szturchnął po wpatrywaniu się w jedno miejsce przez dobre kilka godzin. Mnóstwo czasu przemknęło mu przed oczami - i to dosłownie.

A jednak widać to było tylko na niebie. Położenie wszystkich dookoła się nie zmieniło. On sam stał dokładnie w tym samym miejscu. Potwory nie zniknęły i nie zmaterializowały się nagle w innych miejscach. Oraz nie przybyło ich więcej (na szczęście, jeszcze).

Tyler wymamrotał pod nosem swoją ulubioną kombinację bardzo barwnych słów.

- Zaczęło się - mruknął. - Wiesz co, chyba się jednak przejdziemy.

Błyskawicznie ruszył w stronę obozu. Luis zamrugał parę razy, żeby wrócić do siebie, po czym pobiegł za nim.

- Też to poczułeś?

- Tak.

- Co się zaczęło?

Spojrzenie, jakie rzucił mu Tyler, było mało konkretne. Ale z pewnością nie oznaczało nic dobrego.

A więc północ coraz bardziej się zbliżała. Coraz mniej czasu, a herosi nadal nie mieli żadnego planu. Poza tym - Luis przypomniał sobie, jak Lea opowiadała mu o Mortonie. Oficjalnie przyłączył się do Chaosu pół roku temu. Nie był bogiem, więc z pewnością nie walczył z Olimpijczykami, ale coś musiał planować. Wątpliwe, że jego rola kończyła się na próbie przebudzenia Kronosa - ponieważ to byłoby zbyt piękne. Herosi mogli w każdej chwili spodziewać się jego wizyty, najpewniej z kolejnymi oddziałami nieprzyjaciół.

Wślizgnęli się do obozu tylną bramą. Tyler od razu wbiegł do baraku Drugiej Kohorty i spojrzał na pierwszy zegarek. Wskazywał godzinę osiemnastą... ale sekundnik stał w miejscu.

- Świetnie.

Tyler miał taki wyraz twarzy, jakby zamierzał cisnąć zegarkiem przez okno.

- Poczekaj - Luis zajrzał do swojej pryczy, która była tuż obok i zmierzył wzrokiem całe jej wnętrze, aż dostrzegł prostokątny zegarek stojący na szafce. - Wpół do dwunastej.

Dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy zdał sobie sprawę, co to oznacza. Zostało tylko pół godziny. Pół godziny do starcia, które szykowano od początku istnienia świata. Nawet niecałe pół, bo po chwili wyświetliła się liczba 31.

Było oczywiste, że zwykli ludzie nigdy nie dorównują siłom Chaosu - nawet, jeśli są herosami. Ale może istniał jakiś inny sposób, jakiś podstęp? Gaja i Uranos też wydawali się potężnymi przeciwnikami, a jednak zostali uśpieni. Gdyby dało się zrobić to samo w przypadku ich wroga... Niekoniecznie pogrążyć go w całkowitym śnie. Ale przynajmniej odesłać na kolejne kilka miliardów lat, zanim postanowi znów wrócić z jeszcze silniejszą chęcią zemsty. To chyba najlepsze, co dałoby się zrobić. O ile by się dało.

W czasie, gdy Owen i Harper będą zajmować się najważniejszymi rzeczami, trzeba zadbać o Obóz Jupiter. Już wystarczająco wielu herosów oddało tego dnia życie.

Podniósł wzrok na Tylera. No tak, on stanowił kolejny problem. Zdarzało się, że jego porywczość wychodziła mu na dobre. Ale nie teraz, nie w tym wypadku.

Zapewne chciał od razu wracać na pole bitwy, co nie było jednak dobrym pomysłem. Luis nie wiedział, czy gwałtowny upływ czasu wpłynął jakoś na wyczerpanie innych. Sam czuł się tak samo jak wcześniej. Ale to nie miało znaczenia.

- Czyli - powiedział - mamy pół godziny...

- Wspaniała dedukcja.

Luis zmarszczył brwi.

- Już dość zrobiłeś. Mógłbyś tu zostać.

- Zdziwisz się, jeśli powiem że nie? - zapytał Tyler. A potem, widząc wyraz jego twarzy, dodał szybko: - Słuchaj, Luis. Wiem, co robię.

- Wątpię.

Tyler uniósł brew.

- Chcesz się przekonać? Poczekaj, aż to wszystko się skończy.

Nachylił się do niego, ale w tym momencie rozległ się huk na zewnątrz - znacznie głośniejszy niż hałas towarzyszący bitwie. Luis odwrócił wzrok w stronę okna. Coś musiało spowodować ten dźwięk... Kolejna niespodzianka w stylu drakonów, Talosa lub czegoś jeszcze gorszego. Rzucił ostatnie spojrzenie Tylerowi, po czym od razu wybiegł na zewnątrz.

W jednej chwili wydarzyło się tyle rzeczy, że tylko dzięki ADHD zdołał to ogarnąć. Najpierw zobaczył sylwetkę smoka, który przelatywał nad polem bitwy i ział ogniem. Hałas jeszcze się zwiększył, słychać było mnóstwo krzyków. Przez jakiś czas bitwa musiała intensywnie toczyć się dalej.

A potem coś grzmotło za plecami Luisa. Chłopak odwrócił się, myśląc, że to kolejny piorun stworzony przez bogów, który spadł na ziemię. Ale nie. Było o wiele gorzej.

Dopiero później zauważył, że obozowi medycy oraz pomagający im herosi z niepokojem szykują się do ucieczki albo odparcia ataku. Wtedy skupiał się tylko na głównej bramie. Co z tego, że wszyscy tak bardzo próbowali ją chronić i nie dopuścić wrogów do obozu? Teraz została wyważona tak łatwo, jakby była małym, postawionym pionowo klockiem, który wystarczy lekko pchnąć, by upadł.

A pierwszy drakon już pędził w ich stronę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top