Rozdział 65

Dwa piekielne ogary zapadły się pod ziemię.

Harper była pewna, że jej się nie przewidziało. Oba potwory narobiły już dość szkód. Wyglądały podobnie do Pani O'Leary, psa Percy'ego, którego Harper widziała parę razy w życiu. Wzrostem z pewnością górowały nad czołgami, ze swoimi opadającymi uszami i ciemną sierścią. Jedyna różnica, rzucająca się w oczy od razu: te nie zostały oswojone. Miały dziki, rozwścieczony wzrok i były gotowe rozerwać na strzępy każdego herosa, który stanąłby im na drodze - i nie tylko.

Już prawie docierały do głównej bramy. Obozowicze szykowali się na ich atak, próbując uformować wojenny szyk, ale musieli powstrzymywać jednocześnie inne potwory, które już do nich wtargnęły. Wywołało to chaos (pisany małą literą, oczywiście). Harper stała między członkami Pierwszej i Piątej Kohorty z uniesioną włócznią. Koło pasa nosiła przypięty sztylet. Dobrze wiedziała, że w porównaniu do boga, z którym przyjdzie jej się zmierzyć, ogary są jak niegroźne małe pieski. Takie, które szczekają i chcą ugryźć, ale w rzeczywistości nic poważnego nie zrobią. Ale gdyby nie dała rady się ich pozbyć, mogła zapomnieć o wszelkich zmaganiach z pierwotnym bóstwem Chaosem.

Chociaż... niekoniecznie. Przyszło jej do głowy, że skoro Chaos jest taki pewny siebie, będzie chciał zabić ich osobiście. Jasne, nie zwariowała jeszcze wystarczająco, by ryzykować, ale istniała taka możliwość. Pomyślała o poprzednich zmaganiach z wrogiem, a potem o jego ukazaniu się w Nowym Rzymie w postaci ognia. Dotychczas go powstrzymywali. Lecz teraz, patrząc z perspektywy czasu... On się tylko z nimi bawił. Przecież gdyby chciał, już dawno by nie żyli. Co, jeśli wcześniejsze porażki stanowiły część większego planu? Ale co mu dawało obrywanie srebrną tarczą i sztyletem?

Trzeba to rozważyć później - pomyślała Harper.

Przebiła swoją włócznią ghula, który atakował od lewej, po czym zwróciła się do harpii po prawo. Ta w pierwszej chwili uniknęła jej ciosu. Za drugim razem Harper się udało i harpia powędrowała do Tartaru, pozostawiając po sobie jedynie chmurkę charakterystycznego pyłu. Dziewczyna spojrzała w stronę pędzących ogarów. Z każdą chwilą coraz mocniej zaciskała palce na drzewcu. Rano zdecydowała się zapleść ciasno włosy, co okazało się słuszną decyzją. Teraz jej nie przeszkadzały i ani jeden kosmyk się nie wymykał. (Chciała w duchu podziękować za to bogom, ale przecież bogowie nie pomagali. Chyba powinna dziękować sobie z przeszłości). Stała w lekkim rozkroku, obserwując, jak napinają się mięśnie potworów. Robiły bardzo groźne wrażenie, ale ich ruchy okazały się dość przewidywalne. Ciągle pędziły do przodu. Harper już ułożyła sobie w głowie, jak uniknąć staranowania, a jednocześnie zranić przeciwników.

I właśnie wtedy, w ostatniej chwili - ziemia zapadła się pod ogarami.

Córka Nemezis opuściła włócznię z zaskoczenia. Ziemia zasklepiła się, blokując im powrót. Jak głęboko wpadły?

Nagle, ze znacznie mniejszej wyrwy, wybiegła postać w łopoczącym pretorskim płaszczu. Hazel, z pewnym siebie spojrzeniem złotych oczu i mnóstwem niesfornych, poskręcanych kosmyków o barwie cynamonu, zaczęła przekrzykiwać hałas panujący na polu bitwy.

- ZAJMIEMY SIĘ OGARAMI! - wrzasnęła. Harper słyszała jeszcze mnóstwo dźwięków, zgrzyt mieczy i tak dalej, ale wystarczyło dobrze skupić się na głosie pretorki, by wszystko zrozumieć. - PATRZCIE TAM!

Wskazała gdzieś w dal, żeby pokazać, o co chodzi, gdyby ktoś jej nie usłyszał. Następnie zwróciła się do kogoś obok siebie, ale ciszej. I zaniknęła w głębi stworzonego przez siebie tunelu.

Ach. Więc Hazel Levesque z gromadką półbogów i legatariuszy zakopała się pod ziemią, zabijając tam potwory lub zasypując je drogimi kamieniami. Żadne zdziwienie. To nie był sarkazm.

Przynajmniej zadziałało. Ogary nie pojawiły się już więcej. Ale Harper spojrzała w kierunku, który córka Plutona chciała im pokazać. Na początku niczego nie dostrzegła. Dopiero później wytężyła wzrok i zauważyła w oddali całą grupę kolejnych potworów. Ci tutaj mogliby nawet przypominać ludzi, gdyby nie byli tak wielcy, niechlujni i nadmiernie umięśnieni. Kojarzyła ich z mitów o Odyseuszu, a także - oczywiście - z opowieści Percy'ego, Franka, Hazel i Annabeth.

Chwilę zajęło Harper przypomnienie sobie nazwy. Lajstrygonowie, czyli ludożercy. Kiedy Percy miał trzynaście lat, zaatakowały go i jego przyrodniego brata Tysona podczas lekcji WF-u. Prawie by ich zabili, gdyby nie szybka interwencja Annabeth. A potem spotkał ich po raz kolejny, podróżując na Alaskę. Najwyraźniej i teraz "Kanadyjczycy" postanowili dołączyć do zabawy, by prędko wyeliminować każdego greckiego i rzymskiego herosa.

Harper obróciła włócznię w dłoniach. Jeden z Rzymian rzucił się naprzód. Chciała natychmiast pójść jego śladem, jednak w tym momencie w ich stronę przetoczył się powiew wiatru. To znaczy, mówiąc powiew, nie oddaje się istoty rzeczy. Był wystarczająco silny, by odrzucić od nich wszystkich Lajstrygonów - a jednak jakimś cudem ominął obozowiczów. Chłopak, który zaatakował jako pierwszy, wycofał się. Córka Nemezis spojrzała w dal, choć masywne sylwetki innych potworów przysłaniały jej widoki. To na pewno zrobił Tyler.

Odetchnęła z ulgą, widząc jak główna brama staje się bezpieczniejsza. Pfu - najmniej śmiertelnie, szalenie niebezpieczna jak tylko możliwe. Zostały przy niej jedynie mniejsze potwory. Wbiła włócznię w łeb bazyliszka, robiąc unik przed jego jadem, po czym pobiegła dalej.

Jeden błąd: nie dostrzegła drugiego bazyliszka, czającego się za jej plecami, dopóki nie zaatakował.

W ostatnim momencie Diana odepchnęła ją na bok, szybkim ruchem przecinając potwora na pół. Klinga z cesarskiego złota błysnęła. Ale zanim bazyliszek rozpadł się w pył, zdołał wystrzelić strumieniem jadu jeszcze raz.

- Diana... - Harper urwała, widząc, gdzie leci jad. Na chwilę logiczne myślenie się wyłączyło. Jej umysł pogrążył się całkowicie w panice. - Chodź!...

Złapała ją za rękę. Gdyby dotarły do obozu, do medyków, mogłaby być jeszcze nadzieja.

Ale Diana odtrąciła jej rękę, wywołując zaskoczenie. Odwróciła się. Brwi miała mocno ściągnięte, wargi zaciśnięte. Czy to było tylko wrażenie, czy w jej oczach dosłownie płonął ogień jak u Aresa? Nie dotykała koszulki i ramienia, które miała uplamione jadem, choć ewidentnie czuła taką pokusę. Świadczyło o tym skrzywienie na jej twarzy.

- Jak ty mnie... irytujesz - wykrztusiła.

W głowie Harper świat przewracał się teraz do góry nogami.

- Dlaczego to zrobiłaś? - niemal krzyknęła z wyrzutem. - Chodź!

Poczuła coś w głębi duszy. Niemożliwą do zatrzymania chęć zemsty, gdyby Diana miała tak skończyć. Ale nie chciała, żeby tak skończyła. Dlaczego jadu było tak dużo? Dlaczego bazyliszek tak bardzo się przyłożył w swojej ostatniej chwili życia?

- O co się martwisz? - Diana zginęła się lekko, ale wciąż mocno trzymała miecz. - Chcę jeszcze kogoś zabić.

Harper chciała ją powstrzymać, ale po spojrzeniu w jej oczy się zawahała. Może tak właśnie miała umrzeć, może tak wolała. Nie u obozowych lekarzy, którzy na próżno będą próbowali ją ratować, tylko na polu bitwy? Co nie usprawiedliwiało pustki głęboko w sercu i cisnących się łez.

Przypomniała sobie Dianę w dniu, gdy spotkały się po raz pierwszy. Trochę młodszą, trochę niższą, z włosami farbowanymi na inny odcień fioletu. Ale z takim samym zdecydowanym spojrzeniem. O jasnobrązowym kolorze tęczówek. Niemal czuła smak czekolady, którą piły razem w kawiarni.

Harper bardzo chciała pokierować się uczuciami i mimo wszystko spróbować przekonać Dianę, jeszcze jakoś jej pomóc. Ale to było bez sensu. Jad wdawał się coraz głębiej, więc medycy nie zdołaliby nic poradzić. Już widziała mnóstwo umierających herosów tego dnia. Jeśli chciała zachować się właściwie wobec córki Aresa...

Odparowała włócznią cios od telchina i po szybkiej wymianie cięć i pchnięć zesłała go do Tartaru.

- Wiem, czemu się w tobie zabujałam - westchnęła, mrugając, by odgonić łzy.

Diana parsknęła. Może by się roześmiała (albo ją uderzyła), gdyby nie te okoliczności.

- Powodzenia z Chaosem, Harper.

Zdołała jeszcze ścisnąć rękojeść miecza i zaatakować kolejnego potwora. Po kilku sekundach rozpłynął się w pył.

Znowu wiatr. Tym razem Harper ogarnął niepokój. Nie znała za dobrze Tylera. Nie wiedziała, jaki limit mają jego moce. Ale to z pewnością musiało być wyczerpujące.

Krótko po tym, jak pozbyła się kolejnego bazyliszka, przez niebo przetoczyła się błękitna błyskawica. Mignęła tak szybko, że z trudem zarejestrowała ją wzrokiem. Dziwne uczucie podpowiadało Harper, że to znak dla kogoś, ale nie mogła wyjaśnić, skąd to wie.

Błyskawica przetoczyła się od Świątynnego Wzgórza na Wzgórza Berkeley. I w tym momencie Harper dostrzegła dwie grupy biegnące od tamtych stron.

Pierwsza składała się z ludzi, chyba samych dziewczyn, choć nie umiała ocenić z takiej odległości. Wszystkie nosiły srebrne kurtki i ciemne spodnie i były znakomicie uzbrojone. Drugą tworzyli z kolei nastolatkowie przyodziani w zbroje. Harper rozpoznała ich dopiero, kiedy się zbliżyli.

Greccy obozowicze. I Łowczynie Artemidy. Przybyli im na odsiecz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top