Rozdział 59
Zaczęło się ponownie sypać, gdy nadszedł Minotaur. Do tego momentu szło nieźle.
No... może nie tak bardzo nieźle. I nieźle, począwszy od ostatniej śmierci jakiegoś herosa. Bo chwila, w której umierał, już się nie liczyła.
Ale zapadał już zmrok, a przez dłuższy czas nikt nie ginął. Żaden budynek nie został brutalnie zrównany z ziemią ani nie buchnął ogniem. Amazonki w towarzystwie Pierwszej Kohorty udały się do Nowego Rzymu, co spowodowało nagłe wycofanie się większości wrogów. Teraz ruszyli w kierunku Świątynnego Wzgórza, jednak i tam nie udało się nikogo uśmiercić. Herosi wytrwale bronili świątyń bogów - szczególnie postawionych niedawno, na wzór makiety Jasona Grace (tej z Monopoly).
W pewnym momencie Diana podbiegła do Harper i wręczyła jej sztylet.
- Nie mogę znaleźć Owena - wyjaśniła - ale już wy powinniście mieć ten nóż.
Harper bardzo chciała puknąć się w owej chwili w głowę. No jasne. Kompletnie zapomniała o sztylecie z magiczną mocą. Dotychczas Diana go przechowywała, jednak już za niedługo mógł być potrzebny gdzie indziej.
- W porządku, dzięki!
Gdy Diana odbiegła, Harper zauważyła masę sylwetek w oddali. Na początku przypominali jej ludzi, jednak po chwili przyjrzała się lepiej. To były same kobiety o wężowych ogonach zamiast nóg, z płonącymi włosami, kłami i dzikim wzrokiem. Drakainy.
Świetnie - pomyślała.
Piąta i Czwarta Kohorta (bo głównie to te otaczały wzgórze) natychmiast ruszyły do ataku, a Harper razem z nimi. Szybko przekonała się, że drakainy mają przynajmniej jedną zaletę. Nie odznaczają się szczególnymi zdolnościami. Nie potrafią pluć jadem ani nie są wyjątkowo duże. Ale inna sprawa, że mają ogniste włosy oraz zawsze ogromny apetyt na półbogów.
(No i syczą, wymawiając S. Czasami w walce to rozprasza).
Pierwszą drakainę Harper pokonała z łatwością. Może dlatego, że wydawała się niegotowa, jakby niedawno odrodziła się z Tartaru i próbowała sobie przypomnieć, który heros zgładził ją ostatnio. Ostrze włóczni weszło w nią jak w masło. Pył, który został z drakainy, oblepił ciemne dżinsy Harper.
Kolejna przeciwniczka stanowiła większe wyzwanie. Zaraz po śmierci swojej koleżanki rzuciła się z wściekłością na Harper. W pierwszej chwili dziewczyna musiała zrobić unik. Następnie odwróciła się do drakainy i już chciała ją zaatakować, ale ta zdołała minąć ostrze i drasnąć ją w twarz. W ostatniej chwili, kiedy prawie zyskiwała przewagę, została trafiona strzałą kogoś z łuczników.
Harper podniosła wzrok, by sprawdzić, kto ją zabił, ale mnóstwo osób strzelało z łuków, więc ciężko było ocenić.
Natarła na kolejną drakainę, a ta odbiła jej uderzenie tarczą. Następny ruch Harper okazał się szybszy, bo trafiła w swoją przeciwniczkę - która zasyczała i już po chwili została z niej tylko chmura pyłu.
A potem, oczywiście, pojawił się Minotaur.
Harper go nie zauważyła, bo był zbyt daleko, koło Akweduktu. Ale herosi w okolicy Forum, Pola Marsowego i Nowego Rzymu nie mogli nie zwrócić uwagę na ogromnego bykołaka w spiżowym napierśniku, dzierżącego duży topór i biegnącego w stronę głównej bramy. Jego ryk poniósł się po całym obozie, niemalże przygłuszając pozostałe odgłosy walki.
TRACH! Cokolwiek pozostało z Forum, zostało właśnie całkowicie zniszczone. Minotaur umknął przed deszczem strzał, który posypał się w jego stronę, a także przed atakami Amazonek i obozowych szermierzy. Ruszył w kierunku Domu Senatu, by go rozwalić. I może zabić paru półbogów po drodze.
W tym samym czasie Owen zdecydował się zostawić notes w principiach. Tam było najbezpieczniej - to znaczy najmniej śmiertelnie niebezpiecznie w całym obozie. Co chwilę przypominał sobie wszystko, czego się z niej dowiedział. Nie było tego nie wiadomo ile - więc miał nadzieję, że w kluczowej chwili nie popełni żadnego błędu.
Pomyślał też o Laurel. Nie spotkał jej już... cóż, bardzo długo. Ale zajrzał niedawno do obozowych lekarzy - nie było jej też wśród rannych. Chłopak próbował sobie wmówić, że pewnie uczestniczy w bitwie i dobrze sobie radzi, że żyje. A jednak niepokój rósł z każdą chwilą, nie pozwalając mu się skupić.
Owen spojrzał ostatni raz w górę - gdyby jakiś bóg nieoczekiwanie cisnął w dół błyskawicą, wolałby być gotowy - po czym wrócił do walki.
***
Tyler nie był pewien, czy telchinowie faktycznie łażą tylko za nim, czy to on ma jedynie takie wrażenie - ale obstawiał pierwszą opcję.
Jak już zabił jednego, pojawiła się cała gromada kolejnych. Od razu ruszyły do bitwy z herosami, ale jeden z nich wlepił wzrok prosto w niego i odezwał się, przekrzykując hałas:
- Mógłbyś sobie darować - skinął w kierunku świątyni Bellony za plecami Tylera. - Chcesz bronić tego budynku? On już dawno został przeklęty!
Tyler ścisnął rękojeść noża.
- Przeklęty? - wbił ostrze w demona morskiego atakującego z boku. - Nie można ot tak przeklnąć świątyni.
Tamten telchin obnażył kły. Ewidentnie nie zamierzał mówić nic więcej, za to szykował się do skoku naprzód. W ostatniej chwili został trafiony przez jakiegoś łucznika strzałą. Padł i rozsypał się w pył.
Tyler zaklął pod nosem. Może i nie powinien narzekać, ale akurat ten potwór mógłby pożyć trochę dłużej. Gdyby dał radę wyciągnąć z niego więcej informacji...
Odwrócił się w stronę świątyni Bellony. Czy naprawdę zwolennicy Chaosu ją przeklnęli, czy to była tylko pułapka? I co dokładnie telchin miał na myśli, mówiąc o przeklęciu? Pojawienie się greckiego napisu, a następnie pożar, czy coś zupełnie innego?
Nie pozostawało nic innego, jak to sprawdzić.
Wbił ostrze jednego noża w kolejnego morskiego demona i już zamierzał skierować się w stronę świątyni, gdyby nie nagły ryk w oddali, który pochłonął uwagę Tylera.
Minotaur. No jasne, tylko jego tu brakowało.
Bykołak najpierw skierował się w stronę głównej bramy, sprytnie unikając ataków półbogów. Po drodze zahaczył o Forum i doszczętnie je zburzył, a potem ruszył dalej.
Co działo się następnie, Tyler już nie patrzył. Pobiegł w stronę świątyni Bellony.
W głowie rozważał wszystkie możliwe scenariusze. Sufit zawali się, kiedy wejdzie. Budowla zacznie płonąć. No.... co tam jeszcze mogło się stać? To nie miało znaczenia. Musiał się dowiedzieć, o co chodziło telchinowi.
Ku jego zdumieniu, na początek nic się nie wydarzyło. Nic nie eksplodowało ani nie zapłonęło. Świątynia wyglądała wewnątrz tak, jak zawsze: białe marmurowe ściany, podtrzymujące sufit kolumny i prawie całkowita pustka, poza posągiem bogini. I panowała tu typowa spokojna, tajemnicza atmosfera.
Tyler policzył w myślach do dziesięciu. Nic się nie wydarzyło. Może to miało uruchomić się dopiero później? Albo w ogóle nie miało się uruchomić?
Co powinien zrobić? Wyjść? Zostać i dokładnie przeszukać świątynię? Nie, w tym czasie wojna mogła się skończyć pięć razy.
Cofnął się do wyjścia. A może dopiero, gdy spróbuje wrócić, coś się wydarzy?
Ale nie. Wyszedł na zewnątrz, a nadal nic się nie działo. Mimowolnie wezbrała w nim irytacja i nawet nie zauważył telchina obok siebie, który jakoś zdołał dostać się tak blisko świątyni. Był przygotowany do ataku, jednak zanim zdążył rzucić się naprzód, lód pokrył go całego.
Tyler już miał się odwrócić, gdy, oczywiście, w tym momencie musiało się zacząć.
Świątynia zatrzęsła się, a wraz z nią połowa Obozu Jupiter.
____
także cześć
nie wrzucałam tu nic... przez długi czas, przynajmniej w porównaniu z poprzednimi rozdziałami, które pojawiały się najwyżej co tydzień. a teraz stuknęły dwa. ale ciągle żyje i już (CHYBA) wracamy do dawnej pseudoregularności.
napiszcie gdyby była gdzieś literówka albo co.
ave!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top