Rozdział 56

Zdawało jej się, że śni.

Nie zobaczyła żadnego Podziemia. Nie pojawił się prom Charona ani też nikt nie zaczął osądzać jej czynów z całego życia, by przydzielić miejsce wiecznego spoczynku. Stan, w którym się znalazła, mogłaby porównać tylko i wyłącznie do snu - i to do takiego, nad którym nie ma kontroli. Po prostu patrzy na wszystko, co się dzieje.

Jej umysł pracował, ale był jakiś stłamszony, przymulony. Myśli układały się w proste informacje. Nazywam się Annabeth Chase. Mam osiemnaście lat.  Pamiętała całe swoje życie aż do momentu, w którym zginęła przez Morosa - boga gwałtownej śmierci - ostatniego lata, dokładnie pod koniec lipca. Pamiętała, w jakiej znajdowali się wtedy sytuacji. Powstawał Chaos, najgroźniejszy z pierwotnych bóstw. Przybrał na tyle silną formę, by zawalczyć z nimi w Kalifornii. Nie wiedziała, jak skończyła się ta bitwa, bo umarła. Pamiętała swojego chłopaka Percy'ego, który był z nią do końca. Ostatnie słowa, jakie wypowiedziała, brzmiały: Kocham cię. Kierowała je właśnie do syna Posejdona. Pamiętała także swoich przyjaciół, Piper, Grovera, Franka, Thalię i wielu innych. Pamiętała rodzinę: boską matkę Atenę, ojca - profesora historii oraz jego żonę, swoją macochę. Miała też przyrodnie rodzeństwo - część od strony mamy, w Obozie Herosów, a także dwóch młodszych braci od strony taty. Pamiętała centaura Chejrona, swojego nauczyciela, chyba cały panteon greckich i rzymskich bogów (oraz trochę egipskich i nordyckich). Pamiętała rodzinę Percy'ego: Sally Jackson, jej męża Paula i malutką Estelle Blofis. Pamiętała, jak dużo przeszła, od ataków pająków w wieku siedmiu lat, poprzez niebezpieczne przygody (nawet podróż przez Tartar) aż do tej ostatniej bitwy. Wiedziała, że ma za sobą dość długie jak na heroskę życie. Najwyraźniej dotarła już do końca.

Ale w takim razie, dlaczego tylko śniła? Może jej los został przesądzony bez jej udziału? Może trafiła do... No właśnie, dokąd? Pola Kary? Czy naprawdę zrobiła aż tak wiele złego? W takim razie Łąki Asfodelowe - ale nie, wtedy nie pamiętałaby swojego śmiertelnego życia. Pozostawało tylko Elizjum. Lecz czy nie powinna przechadzać się w takim razie po uroczych dolinkach z pięknymi widokami? Czy naprawdę w raju musiała oglądać tyle scen ze swojego życia, nie tylko tych dobrych? Nie. Coś tu się nie zgadzało.

Annabeth mogłaby na coś wpaść, gdyby tylko miała możliwość przytomnego myślenia. Teraz czuła się jak wtedy, gdy po wielu miesiącach wreszcie spotkała Percy'ego w Nowym Rzymie i padli sobie w ramiona. Dziewczyna całowała go, całkowicie oddając się chwili - i nie dbając o to, jak Rzymianie odbierają jej zachowanie.

Glonomóżdżek - pomyślała wówczas. Tak nazywała swojego chłopaka.

Dziwny stan, w jakim się znajdowała, trwał długo. Ale nie była pewna, jak bardzo długo. Godzinę czy dzień? Tydzień, miesiąc czy rok? A może minęło już sto lat i wszyscy jej bliscy dawno nie żyli?

Czyli tak właśnie wygląda śmierć - powiedziała sobie w duchu. - Ja śnię.

Ale nagle... Coś jej przerwało.

W jednej chwili wszystkie zmysły Annabeth się obudziły. Z jej piersi wyrwał się krzyk, gdy otworzyła oczy i poderwała się do góry. Uczucie senności zniknęło - poczuła zimny wiatr wiejący prosto w jej twarz. Poczuła włosy, które ocierały się o ramiona. Poczuła też, jak ściska ją coś w piersi i spojrzała w dół.

Rana po sztylecie zaczęła się zasklepiać.

A potem rozbłysło oślepiające światło.


***


Laurel ściskała łuk, w szoku obserwując wychodzącą zza rogu postać.

Miała już do czynienia z wieloma bogami. Pomijając rozmowę z matką, którą odbyła parę minut temu, widziała walczących Olimpijczyków podczas bitwy o Manhattan, II Gigantomachii i podczas ostatniego starcia z Chaosem, latem. A jednak boga, który ukazał się teraz przed nią, nigdy wcześniej nie widziała. I mogła stwierdzić, że wywarł na niej najgorsze wrażenie z nich wszystkich.

Był niezbyt wysoki i wyglądał, jakby był już w podeszłym wieku - choć na jakieś trzy tysiące lat to i tak nieźle. Ciemnoszare szaty zawiązał w skomplikowany sposób, którego Laurel nigdy wcześniej u nikogo nie spotkała. Ale najgorsze okazały się jego oczy - o trudnym do określenia kolorze, ale wyrazie szyderczym i prześwietlającym na wylot. Dziewczyna domyśliła się, że jest bogiem z dwóch powodów. Po pierwsze, emanował dziwaczną, rzadko spotykaną energią (coś w podobie jak Afrodyta, lecz bardziej nieprzyjemne). Po drugie, w tym momencie Arely jęknęła i chwyciła rękojeść wystającą z jej pleców.

- Momos.

Wtedy Laurel się przypomniało. No tak - Momos. Słyszała o nim wiele, ale nic dobrego. Patron sarkazmu, ironii i kpin. Tak okropny, że w dawnych czasach inni bogowie wygnali go z Olimpu. Jak większość bóstw, które stanęły po stronie Chaosu, był synem Nyks. Prawdopodobnie spędził ostatnie kilka stuleci w Tartarze, z matką i rodzeństwem. A teraz wrócił, wspierając ich głównego wroga. I zamierzał wszystkich zabić.

- Miło być rozpoznawalnym! - roześmiał się na słowa Arely, jednak nie było w tym śmiechu nic ciepłego. Następnie spojrzał na Laurel. - To jak, półbogini? W jaki sposób wolałabyś zginąć? Załatwimy to szybko.

- Ona nie zginie - zaprotestowała natychmiast Arely. - Laurel, musisz po prostu...

W tym momencie oczy Momosa rozbłysły, a sztylet wbił się głębiej. Arely krzyknęła. Laurel zacisnęła pięści z frustracji. Mogłaby pomóc, gdyby tylko umiała jej dotknąć... Ale to było niemożliwe.

Musiała coś wymyślić. Albo przynajmniej odciągnąć jego uwagę od Arely.

- Przestań! - krzyknęła. - Ty jesteś bogiem sarkazmu, prawda? Dlaczego jesteś w Hadesie?

Nie użyła czaromowy. Jeszcze nie teraz. A jednak jej zwyczajny głos podziałał. Oczy Momosa przestały błyszczeć, gdy skierował twarz do Laurel.

- Mógłbym ci zadać podobne pytanie: co córka bogini miłości robi w Krainie Zmarłych? - parsknął. - Spójrz, jak potężny jest Chaos. Jeszcze nie powstał, a już tak wiele rzeczy znajduje się nie na swoim miejscu. Nie martw się, zabiję cię, gdy tylko...

Skierował wzrok z powrotem na Arely, której oczy zachodziły nienaturalną czerwienią.

- Zaczekaj - powiedziała z naciskiem Laurel, a potem tak subtelnie, jak tylko potrafiła, zabarwiła głos czaromową: - Powiedz mi, czy to ty otwierasz otchłań do Tartaru?

Przez twarz Momosa przetoczyły się różne emocje. Na chwilę się skrzywił, potem jakby usiłował bronić przed czarem, aż w końcu uśmiechnął się chłodno i odparł:

- Czy to nie oczywiste? Oczywiście, że to ja wszystkim steruję, dzięki potężnej mocy od Chaosu. - Spojrzał na nią grymaśnie. - Obóz Herosów przyjął cię z otwartymi ramionami, Laurel Spencer. Twoja rodzina cię kochała. Nigdy nie zrozumiesz, jak się czułem, wygnany z mojego własnego domu. Tylko dlatego, że chciałem trochę rozerwać tych sztywnych drani!

Laurel może i zrobiłoby się go szkoda, gdyby nie kilka znaczących czynników. Po pierwsze - ten facet stał po stronie Chaosu. Po drugie - chciał ją zabić, a Arely... wysłać do Tartaru, czy cokolwiek. Po trzecie - rozrywka według bogów mogła oznaczać na przykład wszczęcie wojny trojańskiej. A po czwarte - miał teraz naprawdę nieprzyjemny wyraz twarzy.

Chciała dodać więcej czaromowy, ale wstrzymywała się. Ten facet był bogiem, a takimi trudno manipulować. Zaskoczyło ją, że uległ tym razem. Jej przyrodnia siostra Silena powiedziała kiedyś, że im silniejsze zaklęcie, tym łatwiej mu się oprzeć. Zapewne o to chodziło.

Niestety - przez zadumę opuściła na chwilę gardę. Momos zamrugał parę razy, po czym odzyskał blask w oczach. Zacisnął pięści z wściekłości.

- UŻYŁAŚ MAGICZNEGO GŁOSU! - wrzasnął oskarżycielsko. - NIECH CIĘ TARTAR POCHŁONIE!

Mówił dosłownie.

W chwili, gdy on sam uniósł się kilkanaście centymetrów nad ziemią, z głębi korytarza dobiegł hałas. Została chwila, może dwie, zanim przepaść dobrze do nich. A następnie z niepohamowaną prędkością pomknie dalej, pochłaniając nie tylko cały Hades, ale również świat zewnętrzny. Starania innych herosów pójdą wówczas na marne.

Nie - zaprotestowała Laurel. Pomyślała o Owenie, któremu obiecała wrócić. O Arely, która w nią wierzyła - choć znały się dopiero kilka minut. I o matce, która potraktowała ją w taki sposób; musiała zyskać trochę jej uwagi, pokazać, że dała radę.

- Zatrzymaj to! - wrzasnęła do Momosa z czaromową. -  Przestań... Daj spokój Arely! Ona i tak już nie żyje!

Korytarz zaczął się zapadać. Serce Laurel zabiło mocniej. Jeśli zginie, będzie po sprawie, więc nie mogła do tego dopuścić. Twarz Arely wykrzywił grymas, ale zaczęła stawać na nogi. Wciąż trzymała rękojeść noża.

- Tak? - roześmiał się Momos. - I ty też zaraz nie będziesz!

Okej. Czyli nie zadziałało.

To miał być już definitywny koniec, gdy nagle Arely stanęła stabilniej, rozkładając ciężar ciała (czy też esencji) tak, by nie upaść znowu. Wyciągnęła sztylet z brzucha i szybkim, gwałtownym ruchem cisnęła nim w stronę Momosa.

Najwyraźniej bóg nie spodziewał się tak samobójczego kroku z jej strony. Przepaść zatrzymała się. On odleciał do tyłu, opadając z powrotem na ziemię. Arely złapała Laurel za rękę - to znaczy wyglądało, jakby ją chwyciła. Córka Afrodyty nie poczuła jej dotyku, a jedynie szybki dreszczyk na całym ciele.

- Wszystko w twoich rękach. Nie mogę zrobić już nic więcej. Zachowaj spokój i ratuj świat!

Wytrajkotała tak szybko, że z trudem dało się wyłapać słowa. Ale było to zrozumiałe: w końcu miały naprawdę niewiele czasu.

Laurel wytrzeszczyła oczy. Właśnie teraz nadeszła chwila prawdy. Zachować spokój? Cóż, stanowiło to problem, zważywszy, w jakiej znajdowała się sytuacji. Jak mogła...

Aż nagle przyszło jej coś do głowy. Mimo, że w ostatnim czasie rozwinęła swój dar czaromowy, miała wrażenie, że wciąż jej czegoś brakuje. Tego czegoś, co dostrzegała u Piper McLean - specjalistki w dziedzinie magicznego głosu. Ona posługiwała się nim z większą swobodą. Była o krok dalej. Dotychczas Laurel próbowała ją dogonić, ale nie bardzo wiedziała, jak. Teraz chyba zrozumiała - dzięki Arely.

Spokój. Za każdym razem, gdy używała magicznego głosu, skupiała się tak mocno i powtarzała w duchu: Nie zawal tego. A cały sekret polegał na tym, by czaromowa płynęła z jej ust naturalnie, razem ze wszystkimi emocjami. Afrodyta była boginią skupiającą się nie tyle na rozsądku, co uczuciach. Wystarczyło po prostu wyluzować i wszystko z siebie wyrzucić. A poza tym, rzecz jasna, trafić do słuchacza.

Spojrzała w oczy Arely i już chciała jej odpowiedzieć. Ale w tym ułamku sekundy coś sobie uświadomiła. Wreszcie zgadła, kogo dziewczyna jej przypomina. Może nie chodziło o rude włosy i piwne oczy, ani też o piegowatą twarz, tylko o wyraz twarzy. Uderzająco znajomy. Niby spokojny, ale z łobuzerskimi iskierkami w tęczówkach. Kosmyki proste, lecz podkręcone subtelnie przy końcówkach. Przenikliwe, a przy tym łagodne spojrzenie. Idealnie prosty, ładny nos. No i ten dar uspokajania ludzi. A historia, którą wcześniej opowiadała... Wszystko stało się jasne.

Ale Laurel nie miała czasu, by się nad tym dłużej zastanawiać. Momos wydał z siebie zduszony krzyk, a następnie wyciągnął nóż. Ichor, złota krew bogów, sączyła się teraz z jego piersi. Wzrok był dziki i wściekły.

- CHCECIE UMIERAĆ POWOLI?! - ryknął. - NIE MA PROBLEMU!

Przepaść zaczęła znów rosnąć, ale tym razem Laurel zareagowała natychmiast. Zebrała wszystkie emocje, jakie w sobie miała - złość, obawę, smutek, nadzieję - i krzyknęła:

- Nie ma problemu, byś natychmiast przestał, prawda?! - podniosła wzrok; błękitne oczy wydawały się jaśniejsze niż zwykle, w dodatku błyszczały, zdradzając wszystko, co czuła. - A więc zrób to!

Przez twarz Momosa znowu przetoczyła się zaskoczenie i opór, ale tym razem trwało to krócej. Laurel odetchnęła z ulgą, bo od wielkiej otchłani dzieliły ją teraz z niecałe dwa metry.

Bóg wydawał się zmieszany, jakby szukał jeszcze resztek własnego rozsądku. Na moment zdołał je zebrać.

- Ja... przestanę? - zapytał, po czym zmarszczył brwi. - Nie...

- Nie ma problemu! - zawołała Laurel, zanim otchłań ruszyła dalej. - Już mówiłeś!

Momos krzywił się. Mimo wszystko, był bogiem. Ale przecież Piper udało się kiedyś przekonać Asklepiosa do współpracy. Albo Boreadów...

- Racja. Mówiłem.

- Doskonale. To teraz jeszcze ulecz Arely.

Bóg wstrzymywał oddech, gdy oczy dziewczyny wracały do normalności. Jej rana się zasklepiła. Arely odetchnęła z ulgą.

- Trzymaj go pod kontrolą - powiedziała. - Do czasu, aż wszystkiego nie naprawi.

Laurel skinęła głową. Czuła zmęczenie, ale ustępowało ono adrenalinie. Zauważyła, że Moros trzyma sztylet, który przed chwilą wyjął sobie z piersi. Jego dłoń się trzęsła.

- Rzuć to - rozkazała córka Afrodyty. Nóż upadł na ziemię, a Arely go podniosła. - Jesteś w stanie przywrócić Królestwo Zmarłych do poprzedniego stanu i zamknąć przepaść do Tartaru.

- To będzie trudne - ostrzegła jej towarzyszka. - Nawet dla niego, więc pochłonie też pewnie mnóstwo twojej energii.

- Zrób to - oznajmiła Laurel. - Natychmiast.

To, co następnie się wydarzyło, było do ogarnięcia tylko przez herosa z nadpobudliwością.

Momos skrzywił się już po raz ostatni, po czym przeobraził się w wielki czarny płomień. Na początku Laurel omal nie krzyknęła, bo myślała, że wyrwał jej się spod kontroli, chce ją zabić i uciec. Ale nie.

Czarne płomienie rozprzestrzeniły się po całym Podziemiu. Dziewczyna odruchowo zrobiła krok do tyłu, lecz po chwili spostrzegła, że ogień omija ją i Arely. Nastąpiła seria wybuchów, ryków, huków. Nie wiedziała, co się dokładnie dzieje, bo wszystko przysłaniały te wielkie języki ognia. W którymś momencie poczuła, że faktycznie opuszczają ją siły. Nogi były niepewne. Obraz przed oczami zaczęły wypełniać ciemne plamy.

- Czy on... teraz wszystko zniszczy? - wymamrotała półprzytomnie.

Czy Arely naprawdę tak się rozpromieniła, czy wyobraźnia po prostu płatała jej figle?

- Nie, teraz jest dobrze - powiedziała. - Dziękuję ci, Laurel, ale muszę już iść na osąd. Skończyłaś misję... Ale musisz jeszcze wrócić do obozu w jednym kawałku.

Laurel zapamiętała jej uśmiech - bardzo znajomy - zanim Arely zbladła, a wraz z nią wszystko wokół. W tym momencie strasznie się zasmuciła, że ta dziewczyna nie żyje i to ich ostatnie spotkanie.

A potem straciła przytomność.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top