Rozdział 50
Owen McRae nigdy nie miał okazji uczestniczyć w naprawdę dużej wojnie.
Prawda, brał udział w jakiś pomniejszych starciach. Na zakończenie drugiej klasy liceum musiał zmierzyć się z Chaosem w podziemnym labiryncie. Potem, krótko przed wyjazdem na ostatnią misję, Obóz Herosów został zaatakowany przez przytłaczającą armię potworów. Powtórzyło się to również w dawnej kryjówce Luke'a, Thalii i Annabeth. No a potem, oczywiście, w Kalifornii.
Jednak te wszystkie poprzednie wydarzenia nie mogły równać się z prawdziwą bitwą, jaka teraz miała miejsce.
Siły wroga były niewątpliwie bardzo liczne - różnorodne potwory (chyba wszystkie, jakie istnieją w mitologii) oraz pomniejsi bogowie, którzy wsparli Chaos. Główny wróg się nie pojawił, co jasno sugerowało, że zamierza dołączyć później. Początkowym atakiem, mającym pewnie na celu osłabienie ich, dowodziła Nyks. Bogini ukazała się w ludzkiej, lecz ogromnej formie, jako wysoka na kilka metrów kobieta z czarnymi skrzydłami i biczem w ręku. Wzrok miała dziki, jakby już nie mogła doczekać się końca świata.
Z drugiej strony - herosi nie byli kompletnie nieprzygotowani. Cały rzymski obóz natychmiast natarł na nieprzyjaciół. Część obozowiczów zdążyła włożyć zbroje, część nie, jednak to nie miało znaczenia. Ruszyli zwarcie do walki, by bronić Obóz Jupiter przed siłami zła.
Fakt, walka wyglądała imponująco. Zgrzyt mieczy, sztyletów i innych rodzajów ostrzy niósł się po całym obozie. Z nieba lał się deszcz strzał, siekanych z góry przez łuczników - głównie dzieci Apollina. Oglądanie takiej sceny w filmie, siedząc bezpiecznie w domu, byłoby marzeniem. Ale tutaj, na prawdziwym polu bitwy, nie wydawało się to ani trochę fajne.
Obozowicze pilnowali, by nie dopuścić wrogów do głównej bramy. Oni jednak przedarli się do Nowego Rzymu, wywołując popłoch w spokojnym dotąd mieście.
Dla Owena był to najgorszy możliwy moment na rozpoczęcie wojny. Nie dość, że przed chwilą rozstał się z Laurel, to właśnie w tej chwili przypomniał sobie coś ważnego.
Krótko po śmierci Willa Solace'a, podszedł do niego Nico - wyglądający jak siedem nieszczęść dwa razy bardziej niż zwykle, wspominając, że Will kazał mu coś przekazać. Nie musiał tłumaczyć dalej. Owen doskonale wiedział, o co chodzi. Ale pomyślał sobie: No, nie. To tylko kolejny głupi pomysł, który nie zadziała.
Jednakże, w tym momencie, na widok armii zmierzającej w stronę obozu, uświadomił sobie, że żaden pomysł nie jest głupi. Nie w tych okolicznościach.
Musiał dostać się do głównej bramy. Musiał znaleźć gdzieś Franka albo Hazel i dowiedzieć się, gdzie trzymają tę książkę, którą znaleźli z Nikiem i Harper w mieszkaniu.
A stanowiło to pewien problem, ponieważ z każdej możliwej strony zbliżały się chcące jak najszybciej go zabić potwory.
Bogowie. Gdzie oni znów się włóczyli, gdy byli najbardziej potrzebni? Nemezis tak ich ostrzegała. Ostatniego lata - i wcześniej też. Wszystko po to, by zamilknąć na parę miesięcy, a potem nie pojawić się na wojnie?
Owen spojrzał w kierunku nieba, siekając mieczem jakiegoś potwora na swojej drodze. Jeśli Olimijczycy zamierzali dołączyć, coś im się nie spieszyło.
Za to usłyszał, jak jakiś starzec w oddali (zapewne bóg starości) prycha z niezadowoleniem i woła ostrzegawczo:
- Di immortales! Amazonki!
Szczęście? Idealne wyczucie czasu? Tego nikt nie wiedział. W każdym razie armia kobiet-wojowniczek, z którymi jakiś czas temu kontaktowali się Hazel i Frank, zmierzała im na pomoc, z zabójczą skutecznością pokonując wszelkie przeszkody na drodze. Prowadziła je wysportowana dziewczyna uderzająco podobna do byłej pretorki Reyny. Takie same oczy w kolorze obsydianu, jednakowy gęsty, czarny kucyk, oplatający ramiona niczym bicz, a nawet identyczny styl walki. Hylla Ramirez-Arellano zgodziła się przybyć i ich wesprzeć.
Pojawienie się Amazonek wywołało panikę wśród nieprzyjaciół - ale tylko chwilowo. Zaraz kontynuowali swoje ataki, starając się przy tym jeszcze bardziej.
- Dzięki za przyjście - zwróciła się Hazel do Hylli, gdy ta znalazła się w jej zasięgu. - To wiele znaczy.
Królowa Amazonek uśmiechnęła się z rozkoszą, patrząc tak, jakby Hazel powiedziała coś zabawnego. Jakiś cyklop skoczył w jej kierunku, ona jednak chwyciła go za nogę i rzuciła w dal.
- Och, nie ma sprawy. Pisz zawsze w razie potrzeby, pretorko Levesque.
Przez tą jedną chwilę wyglądała, jakby się świetnie bawiła. Zaraz jednak wyciągnęła noże, a jej oczy znów rozbłysły wojowniczo. Nie było czasu na miłe pogadanki.
Nagle spośród oddziałów nieprzyjaciół wypadły dwa drakony i zaczęły pędzić przed siebie.
- Bronić głównej bramy! - wrzasnął Frank. Następnie zamienił się w smoka i ruszył przeciwko nim, ziejąc ogniem.
Tymczasem w mieście herosi zdołali jakoś powstrzymać wroga przed większymi zniszczeniami - może poza księgarnią, która spłonęła. Ci mieszkańcy, którzy byli najbardziej zagrożeni (czyli najmłodsi i najstarsi) oddalili się w porę, przynajmniej w większości. Obroną zajęli się głównie członkowie Pierwszej i Drugiej Kohorty.
- Drakon się zbliża! - krzyknął ktoś z Pierwszej, gdy w oddali pojawił się potwór przypominający bezskrzydłego smoka.
Ida zacisnęła zęby i wyciągnęła z pochwy miecz. Gdy tylko drakon podbiegł bliżej, łucznicy wystrzelili w jego stronę salwę strzał. Nie zrobiły mu większej krzywdy, za to na jakiś czas go powstrzymały. Potwór plunął jadem.
Tyler wyjrzał przez akwedukt w stronę Pola Marsowego, marszcząc brwi.
- Dobrze rozegrane.
Niestety, nie miał na myśli ich oddziału.
Jeden drakon był tutaj, co oznaczało, że drugi popędził w stronę głównej bramy. Dwa miejsca, na których herosom najbardziej zależało. No i całkiem możliwe, że tak potężnych potworów czy pomniejszych bogów było więcej. Jeśli zamierzali zaraz się tu zjawić, to obozowicze mieli poważne kłopoty.
Ida wyciągnęła miecz z pochwy i zwróciła się do reszty, posyłając znaczące spojrzenie:
- Teraz!
Grupa herosów ruszyła do walki. Część z nich rzuciła się na drakona, pozostali - na potwory wokół nich.
W tej samej chwili niebo rozdarł piorun. Lea napinała cięciwę, gotując się do strzału, ale zawahała się nagle i spojrzała w górę. Niektórzy łucznicy, którzy mogli sobie pozwolić na zachowanie dystansu podczas walki, zrobili to samo.
Na początku Lea pomyślała, że to kolejni nieprzyjaciele - może nawet sam Chaos. Zaraz jednak zorientowała się, że to wsparcie dla nich. Bogowie olimpijscy trochę się spóźnili, ale jednak przyszli. Malutka cząstka jej umysłu mogła odetchnąć z ulgą. Reszta zajęła się aktualnymi problemami. Dziewczyna ponownie uniosła łuk i założyła strzałę. Gdyby mieli jeszcze Łowczynie Artemidy i Obóz Herosów...
W tym momencie tuż za nimi jakaś restauracja (stosunkowo popularna w mieście) została rozwalona od środka. Przez zburzone ściany wypadło natychmiast stado telchinów. Od dawna się tam czaili, czy po prostu magicznie się pojawili? Tułów mieli czarny i smukły, przypominający morskie ssaki, ale twarze były psie. Zdecydowanie nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych do herosów. Niemal natychmiast rzucili się w ich kierunku.
Tyler przypomniał sobie, jak dawno temu, może z pięć lat do tyłu, miał styczność z demonami morskimi. To była długa historia, do której niekoniecznie lubił wracać. Nie miało to w tej chwili wielkiego znaczenia - no, prawie nie miało. Możliwe, że telchinowie nie zapomnieli go i wciąż chowali urazę. Trafiła im się właśnie idealna okazja na zemstę.
Chłopak zacisnął palce mocniej na rękojeści sztyletów. Dobra. Było źle. Ale przecież oni byli herosami. Pokonywali na swojej drodze setki potworów czy też innych niebezpiecznych stworzeń. Czym była gromada morskich demonów przypominających psy?
Już szykował się do ataku, gdy za nimi rozległ się hałas - słyszalny z pewnością nie tylko na cały obóz, ale i miasto.
Tyler znów się odwrócił. W oddali, zapewne gdzieś koło Forum, stał spiżowy posąg - ogromny jak zamkowa wieża - w tradycyjnej greckiej zbroi. Twarz miał pozbawioną wszelkich emocji, jednak zdawał się ogarniać wzrokiem cały obóz, jakby zastanawiając się, co zniszczyć najpierw.
Obozowicze mieli dosłownie chwilę czasu, zanim zacznie działać. W końcu z takim rozmiarem może po prostu przejść się spacerkiem dookoła i w taki sposób zabić ich wszystkich.
Luis przygryzł wargę z niepokojem.
- To ten z mitu o Jazonie, tak? Talos.
Tyler rzucił mu spojrzenie spode łba.
- Czyli jednak coś wiesz.
- Ale przecież stworzył go Hefajstos. Powinien być po naszej stronie.
Talos wyprostował się i zrobił taką minę, jakby wciągał powietrze - gdyby nie fakt, że automatony nie oddychają.
Tyler wywrócił oczami.
- Pamiętasz orła kaukaskiego, kochany? - Schował do pochew noże, które nie miały jak się przydać w starciu z takim przeciwnikiem. - Chodźmy go lepiej jakoś wyłączyć.
W tym momencie Talos zaczął rozpalać się do czerwoności, gotów usmażyć w swoim uścisku jakiś herosów.
_____
Noc to idealna pora na wrzucanie rozdziałów. Nikt mi nie zaprzeczy.
Dziękuję za uwagę.
Ave!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top