Rozdział 49
Laurel często słyszała, jak ktoś mówi, że serce podskakuje mu do gardła. Zawsze sądziła, że to tylko przenośnia.
Ale w tym momencie poczuła się tak, jakby jej serce faktycznie wyskoczyło z piersi, a następnie podeszło do jej gardła, blokując zdolność mowy. Arely krzyknęła: - Uważaj! - i Laurel to usłyszała (no, dość oczywista rada), ale zaraz potem zalała ją fala ogłuszających wręcz dźwięków dobiegających z otchłani. To było jak ryk wszystkich potworów, jakie istnieją na świecie naraz. Poza tym - teraz przepaść do Tartaru zajmowała większą połowę placu.
- Nie podchodź zbyt blisko - powiedziała Arely, która sama też się cofnęła (może i nie żyła, ale musiała zdawać sobie sprawę, że Tartar umie wciągnąć także dusze zmarłych). - Musimy dostać się tam!
Mówiąc tam, skinęła głową w kierunku ciemnego tunelu ciągnącego się za przepaścią. By się do niego dostać, Laurel musiałaby przejść dosłownie po krawędzi nad otchłanią.
- Co tam jest?
Tajemnicze spojrzenie Arely nie mówiło jej wiele.
- Źródło - odpowiedziała tonem nadającym temu słowo wiele znaczeń, po czym ruszyła szybkim krokiem, omijając wielką wyrwę w ziemi.
- Świetnie - wymamrotała Laurel. - To wiele wyjaśnia.
Ale poszła za nią, skupiając całą uwagę na tym, by nie wpaść do środka. Jeszcze nigdy nie stawiała tak uważnie każdego kroku, ale, cóż - człowiek zmienia swoje podejście, kiedy przez jeden zły ruch może zostać wchłonięty przez piekło.
Arely tymczasem prychnęła.
- Nie możemy się aż tak rozgadywać. Na końcu tego korytarza jest coś, co wywołuje to zamieszanie... Podobno.
- Podobno? - spytała Laurel. - To znaczy, że nie jesteś pewna.
Arely przygryzła wargę. Jej ruchy były takie ludzkie, naturalne i normalne, a cała esencja nie wyglądała blado jak u innych duchów. To znaczy, teoretycznie cerę miała jasną, ale włosy - ogniście rude. Ubrania miały żywe kolory. Laurel z trudem uświadamiała sobie, że ona faktycznie jest martwa.
- Bo nie mogę być. To zła część Hadesu. Może nie tak jak Pola Kary, ale nikt tam nie zagląda. Jesteśmy pierwsze od dawna.
- Rozumiem. - Laurel z ulgą przeskoczyła na drugą część korytarza, oddalając się od Tartaru.
Arely się uśmiechnęła.
- Właśnie przeszłaś po krawędzi piekła. Głupio by było zaraz po tym zginąć. Chodź.
Ruszyła przodem, z aż zbyt dużą pewnością siebie jak na martwą dziewczynę, która prowadzi kogoś na samobójczą misję.
Laurel chciała się uśmiechnąć, ale jej usta nie zareagowały. To przez tę atmosferę. Wszystko wokół zdawało się krzyczeć do niej: Niedługo zginiesz!
Pomyślała o herosach, którzy zostali w Obozie Jupiter. Owen. Jeszcze niedawno powiedziała mu, że zobaczą się niedługo. Jednak biorąc pod uwagę, w jakiej znalazła się teraz sytuacji... Jej plany mogły się trochę pokrzyżować. W dodatku (jeśli Afrodyta mówiła prawdę) zwolennicy Chaosu już zaczęli bitwę i zaatakowali. Jak mieli się jej przyjaciele? Czy radzili sobie, czy może zostali już pokonani?
Nie myśl tak - skarciła się w duchu. Skoro Chaos wybrał na datę powstania dopiero jutrzejszy dzień, to prawdopodobnie dzisiaj jeszcze nie uczestniczył w bitwie. Zaatakował poprzez pośredników - a oni musieli liczyć się z faktem, że walczą z dobrze wyszkolonym rzymskim obozem oraz gromadą Greków. Szanse obu stron były mniej więcej wyrównane.
Tak przynajmniej zakładała. Nie wiedziała, z jakimi przeciwnikami mają do czynienia.
- Arely - odezwała się - jeszcze jedno pytanie. Dlaczego Afrodyta wybrała akurat ciebie? Jesteś specjalna?
Dziewczyna rzuciła jej spojrzenie spode łba.
- Schlebia mi to założenie - przyznała. - Ale nie jest prawdziwe. Ja po prostu... no, kiedyś... byłam zamieszana w pewien mitologiczny bałagan.
- Potrafiłaś widzieć przez Mgłę - domyśliła się Laurel, a Arely skinęła głową.
- Tak... tak samo jak moi rodzice. Miałam też przyrodniego brata, który był herosem. Ale któregoś dnia... sprawy zaszły po prostu za daleko. Długo by opowiadać. W każdym razie, w końcu zginęłam razem z mamą.
O ile wcześniej trajkotała jak najęta bez żadnego skrępowania, tu mówiła ostrożniej, analizując każde słowo przed wypowiedzeniem. Jakby się obawiała, że gdy powie za dużo, Laurel się czegoś domyśli.
Córka Afrodyty nie bardzo wiedziała, o co jej chodzi, ale postanowiła porzucić ten temat. Zwłaszcza, że miała teraz ważniejsze sprawy na głowie.
- No dobrze. Jak długo musimy iść?
Arely wzruszyła tylko ramionami.
Aha.
Jako że głupio było iść razem w takim niezręcznym milczeniu, Laurel postanowiła utrzymywać konwersację.
- Zanim ta przepaść się powiększyła, chciałaś mi coś powiedzieć, tak? Dlaczego to zadanie ma być idealne akurat dla mnie?
Musiała przyspieszyć, ponieważ Arely chodziła dziwnie szybko jak na tak drobną i niewysoką dziewczynkę. (Może używała jakiejś formy lewitacji?) Wyprzedzała ją już od dłuższego czasu i teraz nawet nie odwróciła się przy odpowiadaniu.
- Mówiłam ci, że powinnaś to wiedzieć - odezwała się ciszej niż wcześniej. Całkiem rozsądnie, jeśli nie chciały zdradzić ewentualnemu wrogowi, że tu są.
- Liczyłam na rozwinięcie tematu.
Arely wywróciła oczami.
- Chcę wiedzieć - upierała się Laurel.
- Chcesz chronić rodzinę i bliskich, prawda? - dziewczyna spojrzała jej w oczy. - I to wyjątkowo. Są dla ciebie absolutnie najwyższą wartością. Kogoś mi pod tym względem przypominasz.
Półbogini chciała już użyć czaromowy, by wyciągnąć z niej więcej informacji, ale szybko doszła do wniosku, że to zły pomysł. Po pierwsze, ostatnio magiczny głos nie podziałał. Po drugie, musiała go oszczędzać na zbliżającą się walkę. Za to coś sobie w tym momencie uświadomiła.
Arely prześwietliła ją tymczasem wzrokiem.
- Aha, no tak. Chcesz dowiedzieć się więcej o mnie? To w sumie zrozumiałe, bo ja o tobie wiem stosunkowo dużo. Nie ma sprawy, ale powiem tyle, ile mogę. - Odwróciła się z powrotem. - Moja śmierć była wynikiem wcześniejszych prób powstania Chaosu. Zdarzało mu się... niecierpliwić, rozumiesz, kiedy miał szczególnie ponure chwile. Działał wtedy, aczkolwiek na znacznie mniejszą skalę niż teraz. Raz zdołał jednak namówić Eris, by rozpocząć atak. Zginęłam ja, moja mama, a także parę innych osób, nie tylko zwykłych ludzi. Dopiero potem Liam Cage i inni przypomnieli tym bogom, że powinni jeszcze się wstrzymać. - Zastanawiała się przez chwilę, z której strony jeszcze może ugryźć temat, aż w końcu zdecydowała. - Mama przez jakiś czas pracowała jako fryzjerka, potem przejęła poważniejszą firmę razem z tatą. Mój brat... on już wcześniej zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie stanowi Chaos. A później, to znaczy po mojej i mamy śmierci... Ojciec zrzucił część winy na mojego brata, przez co ich relacje się posypały. Że niby na naszą rodzinę spadają problemy, bo jako że jest herosem, potwory i takie tam mają nas na celowniku. Nie wiem, jak teraz sprawy się mają. Ale to nie była prawda... - Dostrzegła spojrzenie Laurel i się powstrzymała. - O, chciałaś coś powiedzieć?
Laurel zastanawiała się, czy tak bardzo to widać po jej spojrzeniu, czy też Arely czyta w jej myślach.
- Właściwie...
- Ach, tak. Twoja rodzina jest wśród duchów wyrzuconych z Elizjum. Jeśli ta misja nie wypali, wszyscy zostaną... wchłonięci. Przez Tartar, prawdopodobnie.
Okej. Tym razem mina Laurel musiała mówić naprawdę wiele.
- A więc chodźmy.
- Ha! - mimo, że Arely już szeptała, była podekscytowana. - Teraz masz skuteczną motywację. Świetnie, to się przyda.
Laurel chciała coś dodać. Może i miały mało czasu, ale jednak to, co Arely mówiła wcześniej - to było w gruncie rzeczy smutne. Chciała się w jakiś sposób do tego odnieść, ale jej towarzyszka nagle stanęła w miejscu i wyciągnęła rękę w bok - znak "stop". Dopiero teraz Laurel spostrzegła, że dotarły do miejsca, gdzie korytarz zakręcał się w prawo.
Arely odwróciła się.
- Dobra. A teraz ciii - poprosiła, kładąc palec na ustach.
Przywarła do ściany i delikatnie wyjrzała zza niej. Przyglądała się tak przez chwilę, a gdy Laurel chciała też rzucić okiem, cofnęła się i spojrzała na nią. Źrenice miała rozszerzone, wyraz twarzy - pełen szoku.
- Musisz to powstrzymać, Laurel - powiedziała twardo, zapominając o zachowaniu ciszy.
Wyciągnęła zza pleców kołczan i... Zaraz. To był kołczan Laurel, jej własny. Czy ona go wyczarowała? I jak trzymała go w niematerialnych dłoniach? Jakiś przywilej od Afrodyty czy co?
- Musisz...
Chciała powtórzyć, ale już nie zdążyła. Ze zdumieniem spojrzała w dół, na drzewce włóczni, które również jakimś cudem wystawało z jej niematerialnej esencji.
Laurel nie wiedziała, co się właśnie stało. Arely była martwa, więc to nie mogło jej bardziej zabić. Ale może działało na jakiejś innej zasadzie? Podtrzymałaby ją przed upadkiem, gdyby tylko mogła jej dotknąć.
W tym momencie odezwał się głos gdzieś z głębi korytarza.
- Miło cię widzieć, Laurel Spencer. Jesteś w samą porę na swoją śmierć!
***
Wiadomości o niepokojących zjawiskach w Nowym Jorku rozeszły się w mig po mediach społecznościowych, z których zwykli korzystać śmiertelnicy. Internauci pisali na temat dziwnych, różnokolorowych rozbłyskach na niebie, których źródeł nie dało się zidentyfikować. Pojawiło się mnóstwo teorii, takich jak atak obcych (bo w filmach ufo zawsze wybiera USA), jednak niedawno nastąpił przełomowy moment owych dyskusji.
A mianowicie, rozbłyski po prostu zniknęły i nie pojawiały się od dłuższego czasu.
Zdania były bardzo podzielone. Jedni gotowali się na najgorsze, twierdząc, że rzekomi obcy jeszcze wrócą, drudzy odetchnęli z ulgą, jeszcze inni zastanawiali się, czy przypadkiem nie oszaleli. Aż w końcu, w umysłach ich wszystkich wspomnienia o nietypowym zjawisku zaczęły się zamazywać.
I tak nikt by nie pomyślał, że wynikało to jedynie ze starcia czwórki bogów, które dobiegło już końca.
Na opuszczonej dzielnicy Manhattanu, w tak zwanym ślepym zaułku, tulił się koło śmietnika brązowawy piesek - wychudzony z głodu i z potarganym jednym uchem.
Przykucnęła koło niego młoda kobieta, której zniszczony starogrecki strój nie pasował do nowojorskiej zimy. Wyglądała, jakby pochlapała się złotą farbą - miała plamy w tym kolorze na sukni i odsłoniętych ramionach.
- Hm, chodź tutaj! - uśmiechnęła się do niego pogodnie, a wtedy pies niepewnie wstał i zbliżył się. - Patrzcie, jaki jest słodki!
Eter, który opierał się o ścianę budynku, rzucił jej ponure spojrzenie. Oczy miał lodowato niebieskie.
- Taleja, nie wygłupiaj się. Musimy się spieszyć.
Ta go zignorowała. Wyciągnęła dłoń, na której pojawiły się kawałki psiej karmy. Zwierzak natychmiast się na nie rzucił.
Eter spuścił wzrok.
- Zamierzacie tu siedzieć do rana?
Ikelos ukucnął koło Talei, a gdy pies skończył jeść karmę, wziął go na ręce.
- No co? - zapytał, odwracając się do Etera. - Nie chcesz pobawić się z pieskiem?
- Chaos powstaje. Mieliśmy poprosić innych bogów o pomoc.
- Dopiero co skończyliśmy tę nawalankę - przypomniał Ikelos.
- Daliśmy ledwo radę, a było nas troje na jednego. Jeśli inni bogowie po stronie Chaosu też są tak silni, a pewnie są, to przegramy.
- Lubi, jak się go drapie za uchem - powiedziała Taleja do Ikelosa, głaszcząc pieska. - O, zobacz.
Eter parsknął. Pozostała dwójka bogów wymieniła spojrzenia.
- No dobra, niech ci będzie - Fobetor wstał. - Wracajmy do krwawej i bezlitosnej wojny. To takie radosne i na pewno poprawi nam humor.
- W porządku, ale znajdziemy potem znowu tego pieska - Taleja złapała Etera za rękę i wyciągnęła go bardziej w stronę ulicy. - No to co, na pomoc Ananke nie możemy już liczyć, tak?
Ikelos przygryzł wargę, kładąc psa na ziemię. Na policzku miał smugę Ichoru, złotej krwi bogów.
- No, tak można wywnioskować. Słuchajcie, kiedy ostatnio widzieliście Reę?
Eter wzruszył ramionami.
- Dawno. Ale... nie wiem, gdzie może teraz być.
- Znajdziemy ją - oznajmiła z przekonaniem Taleja. - To zajmie aż tak niedużo czasu. Ona zawsze była w porządku, więc na pewno nie wesprze Chaosu.
- Co do tego na pewno...
- A więc postanowione - Ikelos wzniósł się lekko w górę, rzucając znaczące spojrzenie. - Wpadniemy do Rei. Jeśli dobrze pójdzie, możemy nawet dożyć jutrzejszego dnia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top