Rozdział 45
Po śmierci Willa Solace'a nie powinno móc wydarzyć się nic gorszego. A jednak Laurel miała wrażenie, że to dopiero początek tragedii na ten tydzień. I nie myliła się.
Zaczęło się od wizyty kogoś, z kim niekoniecznie miała ochotę się widzieć.
Przede wszystkim, było jej smutno. Znała Willa dość długo, bo oboje zaczęli jeździć na obóz już dawno temu. Wiadomość, że umarł sobie ot tak, zostawił ich wszystkich jeszcze przed rozpoczęciem wojny, przez co już nigdy nie zobaczy Obozu Herosów, uderzyła jak wiadro lodowatej wody wylane prosto na twarz. Zbyt nagle, zbyt gwałtownie, wywierając przy tym zbyt duży szok. I ogromną pustkę gdzieś głęboko w sobie.
To są naturalne konsekwencje nadchodzącego starcia - powtarzała sobie w duchu Laurel. - Poświęcenia są niemal nieuniknionym elementem egzystencji herosa.
I była to prawda. Niemniej jednak myśl o losie, jaki spotkał Willa, tak strasznie dołowała.
Siedząc samotnie w swojej pryczy, Laurel miała widok na obozową kantynę - chyba jedyną budowlę, która uległa poważnemu zniszczeniu w trakcie wojny. O ile gorzej mogłoby być? W głowie dziewczyny pojawiła się wizja Obozu Jupiter zrównanego z ziemią. Tym razem tego uniknęli, ale musieli mieć się na wodzy. To i tak im groziło w najbliższym czasie.
Zaledwie dziś rano Laurel załatwiła sobie nową cięciwę. Teraz siedziała na swoim łóżku, trzecim od okna, tak by móc obserwować widoki za nim, a jednocześnie pozostać niezauważoną z zewnątrz. Próbowała nałożyć tę cięciwę, ale palce miała jak z waty. Co chwilę jej się plątały i dygotały. Wymamrotała pod nosem krótki, choć niezbyt kulturalny zwrot, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Podniosła wzrok w chwili, gdy Owen zajrzał do środka.
- Mogę, prawda? - zapytał, rozglądając się.
Laurel wykrzesała z siebie uśmiech i puściła łuk na materac.
- Jasne, chodź.
Poprawiła jasnofioletowy sweterek zarzucony na czarną koszulkę z trzema kolorowymi serduszkami w rzędzie, wpuszczoną z kolei w zwyczajne dżinsy. Blond włosy rozsypywały się swobodnie wokół jej twarzy. W oczach malowało się zmęczenie, ale i zadumanie - jakby obmyślała plan na cały następny tydzień. Zakładając oczywiście, że świat przetrwa do następnego tygodnia.
Owen usiadł obok niej. Zerknąwszy na chwilę w kierunku okna, spojrzał jej głęboko w oczy.
- Chciałem pogadać. Ostatnio to wszystko nas przytłacza, prawda?
Laurel zaśmiała się gorzko.
- I to jak. Nadal do mnie nie dociera, że to już jutro.
Chciała dodać coś o Willu, ale powstrzymała się. Nie wiedziała, jak dobrać słowa. Ten temat był zbyt delikatny.
Owen wpatrywał się gdzieś w dal lekko nieobecnym wzrokiem. Laurel przyszło coś do głowy. Kompletnie porzuciła to, o czym myślała przed chwilą.
- Przepraszam - wypaliła. - Ale jestem samolubna. Twój tata... a teraz Will... ty musisz jeszcze bardziej...
Chłopak spojrzał na nią z zaskoczeniem.
- Co? Nie, w porządku. Nie o to mi chodziło. - Zagarnął ręką grzywkę do tyłu (Laurel zauważyła, że często tak robi w stresujących lub wymagających intensywnego myślenia sytuacjach). - W związku z Chaosem, no i tym całym zamieszaniem... - uniósł brew. - Na chwilę obecną nasza przyszłość nie maluje się zbyt kolorowo, co nie?
Nasza przyszłość, powiedział. Mogło mu chodzić o wszystkich herosów, bogów, śmiertelników i kogo tam jeszcze na świecie. Ale nie. Gdy patrzył w ten sposób, swoimi intensywnie brązowymi oczami, Laurel wiedziała, że miał na myśli ich dwójkę, konkretnie ich.
- Jasne, że przyjemniej byłoby być zwykłymi ludźmi - mówił dalej. - Moglibyśmy siedzieć w tej nowojorskiej kawiarni, którą niedawno otworzyli, a naszym największym zmartwieniem byłaby matura i wybór studiów. Ja... To znaczy, przez to, że ze sobą chodzimy, jesteś znacznie bliżej niebezpieczeństwa, więc właściwie...
- O nie - przerwała mu. - Nie waż się tego mówić. Chcę się z tobą umawiać, nieważne, czy będziemy w kawiarni w Nowym Jorku czy w Tartarze.
Owen uśmiechnął się blado.
- Ja też. Kiedy jechałem z Percym i Harper, Starki wspomniały coś o twojej misji. Na pewno sobie poradzisz, ale zastanawiam się, czy Chaos nie wycaluje w te najbardziej bliskie mi i Harper osoby...
Laurel uniosła brew.
- Owen?
- No?
- Mógłbyś się już zamknąć? - pocałowała go. - Zależy mi na tym, żebyś nie umarł, więc tego nie rób. I będzie dobrze.
- Dobra - westchnął. - Postaram się. Ale ty też.
Pocałowali się znowu - tym razem trwało to trochę dłużej. Laurel zarzuciła mu ręce na szyję. Zaraz jednak pomyślała o Willu i poczuła się winna.
Przerwali pocałunek. Dziewczyna odsunęła się tak, by móc spojrzeć mu w oczy. Już chciała coś powiedzieć, gdy - oczywiście - coś musiało jej przeszkodzić.
Nie mamy czasu.
Prawie podskoczyła. Aksamitny, kobiecy głos wbił się w jej umysł, powołując do reakcji każdy mięsień. Wydawał się dziwnie znajomy - jakby już kiedyś go słyszała, ale było to zbyt dawno, by mogła pamiętać okoliczności rozmowy czy też inne szczegóły.
- Hej - odezwał się Owen. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
To nie było tak bardzo niemożliwe jak brzmiało, ale Laurel pokręciła głową.
- Nie, nie. Po prostu...
Już czekam - kontynuował głos. - Musisz być sama. Hm, będzie ciekawa zabawa!
Laurel czuła obecność tej osoby. Nie mogła jej ot tak zignorować. Mimo, że pytający wzrok Owena powodował pewne wątpliwości (może już oszalała, a tak naprawdę nikt do niej nie mówi?), musiała znaleźć właścicielkę głosu.
Pocałowała swojego chłopaka znowu, tym razem w policzek.
- Zaczekaj - poprosiła. - Muszę coś sprawdzić.
- Laurel...
- To zajmie chwilę! - zawołała. Nie wiedziała jeszcze, że to nieprawda. Że nie zajmie jej to chwili. - Zaraz wrócę - uśmiechnęła się, ale w oczach zamieszanie mieszało się nadal z dołującym smutkiem.
Wybiegła z pryczy, a następnie także z baraku. Rozejrzała się. Na zewnątrz nic się nie działo. Stała tak przez moment - ale nadal nic. Nie pojawiła się kolejna armia bazyliszków. Ziemia nie zaczęła się znów trząść.
W końcu usłyszała za sobą kroki i odwróciła się. Owen stał koło wyjścia z baraku. Skinął głową w jej kierunku.
- Ja tylko wychodzę - powiedział takim głosem, jakby miał wyrzuty sumienia, ale nie wiedział, czy do wszystkich, czy raczej do siebie samego. - Wybacz, że zacząłem tą superuczuciową atmosferę w takiej sytuacji, ale... może już nie być wiele okazji.
Laurel chciała mu odpowiedzieć, lecz zanim zdążyła to zrobić, głos znowu się odezwał.
Tunel Caldecott. Mamy wiele do dyskusji!
- Później się spotkamy - oznajmił Owen.
W pośpiechu skinęła mu głową. Zamierzała rzucić jakieś ostatnie słowo, ale nie wiedziała, jakie by pasowało. Do zobaczenia? To brzmiało, jakby się rozstawali na nie wiadomo jak długo.
Kiedy Owen zaczął się oddalać, Laurel sama skierowała się w swoją stronę. Po wybiegnięciu przez tylną bramę, gdy dotarła na brzeg Małego Tybru, w końcu podniosła wzrok. Na początku nikogo nie dostrzegła.
Może naprawdę oszalałam - przemknęło jej przez myśl.
Z perspektywy czasu uznała, że wolałaby w tamtym momencie oszaleć. Zamiast tego została naprawdę przez kogoś wezwana. Na drugim brzegu rzeki najpierw rozbłysło światło, z którego zaraz potem zaczęła wyłaniać się pewna postać.
Pierwsze spostrzeżenie: była uderzająco piękna. Miała idealną sylwetkę, szczupłe nogi, a przy tym czarujący uśmiech i figlarnie błyszczące oczy. Wyglądała na jakieś dwadzieścia lat, aczkolwiek wygląd nie zawsze odzwierciedla prawdziwy wiek (szczególnie wśród mitologicznych stworzeń). Na materiałowy kombinezon w kolorze krwistej czerwieni zarzuciła kurtkę ze sztucznego czarnego futra.
Gdy się odezwała, jej głos Laurel usłyszała już normalnie, nie wewnątrz umysłu.
- Moja kochana, nareszcie możemy się spotkać - uśmiechnęła się, wyciągając ramiona, jakby znały się od zawsze. - Mam nadzieję, że zdążymy jeszcze porozmawiać, zanim staniesz na krawędzi Tartaru.
***
Fatalnie. To słowo idealnie określało, jak Harper McRae się czuła.
Pochylając się nad mapą Obozu Jupiter i słuchając wywodu Franka Zhanga o tym, jak korzystnie i rozsądnie uformować oddziały na czas walki, nie potrafiła się skupić. Przypomniało jej się, jak tamtego lata znalazła się w podobnej sytuacji.
To było wtedy, gdy zaczęły się już dziać dziwne rzeczy, wskazujące jasno na zbliżanie się drugiej bitwy. Harper siedziała razem z Damienem White'em koło ogniska Hestii. Również z mapą, ale greckiego obozu. Dziewczyna dokładnie pamiętała twarz Damiena, gdy mówił o nadchodzącym zagrożeniu. To spojrzenie czekoladowych oczu - zazwyczaj wściekłe i rozbiegane, tym razem wydawało się uderzająco spokojne, skupione. Pamiętała sposób, w jaki jego lśniąco czarne włosy były przerzucone na bok. Pamiętała też ostatnie słowa przed atakiem: Musimy więc być gotowi, Harper. Atak może nastąpić w każdej chwili.
Od tamtego dnia aż po dziś ani razu się z nim nie widziała. Nie wiedziała nawet, czy żyje. Obóz Herosów zalała armia potworów, oni musieli jechać na misję, zostawiając wszystko w rękach planu Annabeth Chase, która aktualnie była martwa.
Czy teraz będzie tak samo? - pomyślała Harper. - Teraz też wydarzy się coś złego?
Właściwie... już się wydarzyło. Zostali pozbawieni kolejnego znakomitego herosa.
W pewnym momencie Frank odchrząknął.
- Eee, tak w ogóle, może to nie jest odpowiedni moment... - spuścił wzrok. - Ale słyszałem o tobie i Dianie...
Harper natychmiast zrozumiała, o co mu chodzi. Uniosła brew.
- Od kogo słyszałeś?
Frank był wyraźnie zakłopotany.
- No... plotki szybko się rozchodzą, to znaczy... nie chciałbym być wścibski, ale to prawda? Kłótnia... czy coś?
- Żadna kłótnia - odparła Harper. - Po prostu uznałam, że tak będzie lepiej. Dawniej było super, ale przez ostatni czas... Trochę się rozbiegamy.
Frank przygryzł usta.
- To znaczy...
Harper zaśmiałaby się, gdyby nie fakt, że parę godzin temu zginął Will Solace.
- To nie zawsze wygląda jak w serialu dla nastolatków. Nie każda miłość z liceum trwa całe życie - przerzuciła do tyłu warkocze. - A poza tym, to mamy teraz ważniejsze sprawy. Jak z tą formacją?
- E, no więc...
Nagle drzwi otworzyły się. Nico di Angelo wyszedł, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem. Tuż za nim pojawiła się Hazel z udręczoną miną.
- Czekaj! - zawołała za nim. - Dokąd idziesz?
Jakby Harper brakowało zdumiewających zwrotów akcji w życiu. Nico odwrócił się do nich. W oczach miał więcej złości niż smutku.
- Idę z Percym. Po Annabeth.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top