Rozdział 34
To nie był piękny poranek.
Słońce wcale nie wpadło z okna do pokoju, oświetlając twarz Harper, podczas gdy na gałęziach drzew śpiewały ptaszki. To nie była bajka. A nawet nie był to film dla nastolatek, bo dziewczyna nie wstała sama ani z pomocą budzika, by następnie przeciągnąć się i zejść na śniadanie. Nie. O czymś takim mogła sobie jedynie pomarzyć.
Na nogi zerwał ją dochodzący z zewnątrz hałas - głośne rozmowy półbogów. Różnych płci, co oceniła półprzytomnie. Chwilę zajęło Harper wstanie z łóżka. Ogarnęła do tyłu włosy, które opadały jej na twarz, założyła opaskę, po czym nadal w piżamie skierowała się do wyjścia, by mniej więcej zbadać sytuację. Dobra wiadomość (jedyna): już po paru krokach zorientowała się, że długi i mocny sen dał się we znaki. Jakkolwiek duże wyrzuty sumienia ją w pewnym stopniu zadręczały (jeszcze siedząc w kawiarni sama uważała, że zapadnięcie w sen bez jakichkolwiek działań daje im średnią przewagę w starciu z Chaosem), zmęczenie wzięło górę. A jednak teraz, po postawieniu zaledwie paru kroków oprzytomniała. Po szybkim przetarciu powiek była już w stu procentach pewna, że się wyspała. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miała tyle energii krótko po wstaniu z łóżka.
Jedyną rzeczą, która zbiła dziewczynę z tropu, była właśnie ta sprzeczka.
Im bardziej zbliżała się do drzwi, tym głosy stawały się wyraźniejsze. W końcu otworzyła drzwi - i zastała widok obozowiczów usiłujących w pośpiechu zebrać się do wyjścia w wielkim chaosie (tym przez małe ch, oczywiście). Lavinia Asimov chciała nad tym zapanować, ale po krótkiej chwili się poddała. Zegarek na ścianie wskazywał godzinę siódmą trzydzieści. Herosi cisnęli się do drzwi najwyraźniej po to, by zająć miejsca na śniadaniu. Harper westchnęła.
Choć nie planowała tego dnia wybierać się na misję, los zdecydował inaczej. W trakcie posiłku do niej i Owena podszedł Frank Zhang w celu wyjaśnienia paru kluczowych spraw - zdecydowanie sprzecznych z pierwotnymi planami dziewczyny. Kolejne wizje ukazały nam, że wskazówka, o której mówiła Nemezis, jest w waszym domu - już po usłyszeniu tego zdania Harper zrozumiała, co to oznacza. Musiała tam pojechać. Aczkolwiek musiała też przyznać, jak bardzo ją to zdziwiło.
Nemezis poinformowała o istnieniu znaku jeszcze w wakacje, a więc zapewne istniał on od tego czasu czy nawet wcześniej. Przecież od sierpnia Harper i Owen przyjeżdżali jeszcze do domu - parę razy w weekendy, nie na długo, ale jednak, no i na Boże Narodzenie. A poza tym często telefonowali lub rozmawiali z tatą przez telefon. Czy naprawdę nikt z nich nic nie zauważył? Znali dom jak własną kieszeń, więc jak to było możliwe? Może został ukryty w jakiś specjalny sposób? Może stanowił przedmiot, o którym nawet nie pomyśleli, coś, czego nie używali? Ale Harper nie mogła sobie przypomnieć, czy taką rzecz w ogóle mieli.
- Jesteś pewien, że to w naszym domu? - spytała Franka.
- Jesteśmy pewni.
- Tak, ale na sto procent?
- Na sto procent - powiedział Frank, po czym westchnął. - Tak, wiem, dla mnie też to trochę dziwne.
Skierował się z powrotem w stronę miejsca pretorów.
Owen przysunął szklankę tak, by przelatująca nimfa mogła mu nalać napoju. Gdy tylko odleciała, przybliżył do siebie naczynie i zerknął na siostrę.
- Ej no, przynajmniej jesteśmy o krok dalej - zauważył, po czym upił łyka.
Tymczasem Diana, siedząca dziś nieco dalej od nich, mieszała łyżką w swoim talerzu z płatkami z mlekiem. Jeszcze nikomu nie zwierzyła się ze swoich snów. Zamierzała zrobic to dopiero po dogłębnej analizie. Kobieta, którą zobaczyła na początku, niewątpliwie była boginią. Diana miała tę pewność, ponieważ zdarzyło się jej już napotykać Olimpijki. Wytwarzały one wokół siebie charakterystyczną aurę, odróżniającą je od śmiertelników - podobnie zresztą jak bogowie. Nasuwało się tylko pytanie: która konkretnie bogini do niej przemówiła? No i co miała na myśli?
Jak zareagujesz, Diano? Będziesz smutna? Zaskoczona? Czy może poczujesz ulgę? Powiedz, zależy ci na tej sprawie?
O jaką sprawę chodziło? Dianie przemknęły przez myśl przeróżne czarne scenariusze.
Przypomniała sobie osoby, których śmierć najbardziej ją dotknęła. Jej mama. Satyr, który przyprowadził ją do obozu. Silena, Charles i wielu innych w bitwie o Manhattan. Liam i Jimmy. Najada Alfejosu. I Annabeth Chase.
Teraz zbliżała się kolejna bitwa. Miała być większa niż te dotychczasowe, a co za tym szło - więcej ludzi mogło zginąć. Diana nie chciała, by tak się stało, choć podświadomość szeptała jej, że to nieuniknione. I właśnie taka kolej rzeczy stawiała dziewczynę w kropce.
Przez wszystkie spędzone w greckim obozie lata starała się unikać przeszłości. Wszelkie tragedie, jakie ofiarował jej los, zostawiała po prostu za sobą. Chciała tylko dorosnąć wśród półbogów, spędzać czas na treningach walki, które lubiła, brać też udział w bitwach, a po skończeniu dorosłego wieku jakoś się ustatkować (najlepiej w Nowym Rzymie, gdzie całkiem jej się podobało). Brała pod uwagę, że może wcześniej umrzeć - oczywiście, że brała. Ale nie wyobrażała sobie umrzeć ze świadomością, że do niczego w życiu nie dążyła.
Ostatnio jednak wszystko zaczynało się sypać. Tych nieszczęść zbierało się coraz więcej. W wojnach, które były jej żywiołem, nie potrafiła powstrzymać śmierci bliskich osób, co strasznie frustrowało. Chciała dawać z siebie wszystko.
Rozejrzała się po losowych osobach. Kto mógł zginąć? Lavinia Asimov. Obok niej - Lea Farewall. Centurion Dakota popijał swoją ulubioną oranżadę. Will Solace wybierający na śniadanie wyłącznie to, co zdrowe, kłócąc się przy tym o coś z Nikiem. No i naprzeciwko Diany - Harper i Owen, z którymi właśnie rozmawiał Frank Zhang. Każdy z nich mógł nie przeżyć następnych kilku dni.
No i pozostawała jeszcze kwestia pozostałych wizji. To były wizje z wydarzeń sprzed bitwy o Manhattan. Głównie wspólne momenty Percy'ego i Annabeth, ale nie tylko. Rozmowa chłopaka z Tysonem i Posejdonem musiała mieć miejsce niedługo po śmierci Charlesa i wysadzeniu "Księżniczki Andromedy" - gdy Percy nie wrócił jeszcze do obozu. To była kolejna sytuacja, w której pokazywał swoją aż nadmierną chęć pomocy innym. Miał ochotę zostać w pałacu ojca, wesprzeć go w walce, jednak inne sprawy wzywały.
Dlaczego Dianie przyśniła się ta scena?
Eris, bogini niezgody. Ona z kolei mówiła o... praniu mózgu, chodziło więc pewnie o zesłanie szaleństwa na kogoś. Córka Aresa domyślała się, o co chodzi. Cieszyło ją to i smuciło jednocześnie. Z jednej strony - nikt ich nie zdradził, po prostu został opętany. Ale z drugiej, co się z tym kimś stało? Jest wśród nich, czy wśród zaginionych obozowiczów? Pamięta cokolwiek, czy żyje w nieświadomości? Ma coś wspólnego ze zniknięciem Mirandy, które miało miejsce w wakacje?
Na koniec swoich snów Diana zobaczyła Laurel. W najmniej odpowiednim momencie się urwało.
Jakiś lar przeleciał za plecami półbogini, rozmawiając z żywym kolegą - chłopakiem z Pierwszej Kohorty, który wyraźnie nie miał na to ochoty. Diana westchnęła, po czym nabrała płatek na łyżkę i zjadła.
I nagle usłyszała głos obok siebie:
- Hej, hej, chyba się przysiądę!
Odwróciła głowę. Kolejny duch - tym razem lar Piątej Kohorty wpakował się na siedzenie obok niej. Było akurat wolne, bo zajmująca je wcześniej dziewczyna dosłownie przed chwilą odeszła.
Diana westchnęła teatralnie, podpierając ręką policzek.
- Czego chcesz, Witeliuszu?
- Pogadać! - odparł oczywistym tonem, poprawiając workowatą tunikę i togę z rąbkiem zwisającym tuż nad brzuchem. - Wiesz, Diana, że lubię dzieci Marsa? Szczególnie odkąd poznałem Franka.
- Jestem od Aresa, nie Marsa - podkreśliła. - Poza tym, miecz ci zaraz wypadnie.
Skinęła na jego niezgrabnie przymocowaną broń. Witeliusz zerknął w dół i prychnął.
- Bzdura. Jest idealnie! - poprawił się na krześle, a raczej lewitował w umyślny sposób. - Patrz tylko.
Wyciągnął miecz z pochwy, wskoczył na stół i wykonał serię cięć i pchnięć. Nie zwracał uwagi lub po prostu nie zauważał, że Diana w ogóle na niego nie patrzy. Był zbyt podekscytowany.
- Już nie mogę się doczekać tej bitwy! Wszyscy będą oszołomieni moimi zdolnościami, nie sądzisz? - skierował ostrze w stronę jakiegoś herosa, na oko jedenastoletniego. Chłopak był ewidentnie jednym z nowicjuszy, co wynikało z jego zagubionego spojrzenia oraz z faktu, że zapomniał o niematerialności larów. Gdy Witeliusz wbił mu klingę w pierś (to znaczy, właściwie jej nie wbił - miecz przeniknął jedynie), odskoczył w bok i już po chwili zniknął w tłumie. Witeliusz odwrócił się do Diany, zadowolony. - Widziałaś to? Moje ataki są nie do zatrzymania.
Diana zakryła usta rękawem, żeby ukryć uśmiech.
- No. Niesamowite.
- Wiedziałem! - Witeliusz nie wyczuł sarkazmu w jej głosie. - Ty jesteś córką Marsa. W dodatku walczysz porządnie, mieczem. Jak prawdziwa Rzymianka!
- Jestem Greczynką - wymamrotała. - Ares. Grecja.
- Krwawe bijatyki! Ale też strategia! - zawołał.
- Witeliuszu, idź już sobie.
Lar zmrużył oczy, po czym przypiął miecz równie niedbale jak wcześniej.
- Aczkolwiek to trochę chamskie. Z chęcią opowiedziałbym ci jakąś historię z mojego życia. Może tę, którą opowiadałem Zhangowi...
- Witeliuszu! - dziewczyna odchrząknęła.
- Ech, i tak nie mam teraz czasu - uznał. - Do zobaczenia, Diano Granger, niech ci Fortuna sprzyja! - pomachał, po czym skierował się w stronę innych larów. Po chwili zniknął jej z oczu.
Po śniadaniu pretorzy jeszcze raz zebrali herosów w Forum, ogłaszając nowe informacje. Dzisiejsza misja miała liczyć znacznie mniej osób niż zwykle, ale przynajmniej miała określony cel. Sugestia wysłania tylko jednej osoby została natychmiast odrzucona, gdyż wiązała się ze zbyt dużym ryzykiem. Wybrano więc Owena i Harper (bo to do nich jechali) oraz Nica di Angelo (ponieważ, to już chyba tradycja, potrzebowali transportu - normalnie podróż zajęłaby ze dwa dni).
Diana powinna się cieszyć, że znaleźli nową poszlakę. Zamiast tego biła się z wątpliwościami. Bo co, jeśli podczas tego wyjazdu wydarzy się coś złego? Konkretniej: to coś, przed czym ostrzegała bogini?
Na domiar złego - żegnając się z Harper spostrzegła, że dziewczyna jest spięta. Wymieniły tylko szybki uścisk.
- Obiecuję nie umrzeć - rzekła Harper. - Pa.
Diana trzymała ją za słowo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top