Rozdział 31

Stukając palcem w ekran smartfona o trzeciej w nocy, z jasnością ustawioną na minimum i kołdrą zarzuconą na ramiona jak płaszcz, podczas gdy wszyscy wokół spali, Owen McRae czuł bolesne uderzenie prawdy, którą próbował zataić przez dłuższy czas. Jego relacje z ojcem były znacznie bardziej skomplikowane, niż by się mogło wydawać komuś z zewnątrz.

To nie tak, że żyli w niezgodzie czy coś takiego. Z powodu koniecznego odejścia Nemezis, Owena i Harper wychowywał tylko on - przez już prawie osiemnaście lat. I, cóż, naprawdę nie mieli na co narzekać. Pan McRae spełniał rolę rodzica dobrze, a nawet bardzo dobrze, w dodatku starał się też załatać dziurę po brakującej matce.

Ale było jedno ale.

Tylko Owen je odczuwał - a przynajmniej tak mógł wywnioskować. Z jego obserwacji wynikało bowiem, że Harper nie ma z tym problemu. To ona zawsze chętniej zdawała mu relację z dnia spędzonego w szkole. To ona nie miała skrupułów z poinformowaniem, że chce zaprosić dziewczynę do domu. To ona częściej poruszała temat przyszłości, gdy mogli pogadać we dwójkę. (Tato na pewno czuje się okropnie. Jeśli przeżyję tę wojnę, nie chcę go zostawiać i wyprowadzać się gdzieś daleko). Na każdym kroku liczyła się właśnie z nim. Była dla niego... jak Artemida dla Zeusa. Ta jedna córka, zawsze najbliżej.

I za każdym razem, gdy poruszała temat ojca w obecności Owena, chłopak czuł dziwne ukłucie. Nie, to nie była zazdrość. Tylko wyrzuty sumienia.

Albo jakkolwiek można nazwać to uczucie. W każdym razie problem leżał w możliwości pełnej swobody podczas rozmów - a raczej w jej braku.

To nie tak, że Owen zawsze siedział spięty i sztywny w obecności ojca. Wręcz przeciwnie - zachowywał się tak, jak wśród przyjaciół, luźno, czasami wtrącając jakiś żart albo sarkastyczny komentarz. Tyle, że przez te wszystkie lata nie mógł powstrzymać nawracającej co chwilę niepewności.

Mogło się to wydawać trochę absurdalne, ponieważ Owen nie był osobą zamkniętą w sobie, cichą, nieśmiałą ani nic z tych rzeczy. Tym bardziej powinien czuć się swobodnie przy osobie, którą znał tak długo i widywał ją na co dzień. (No... może tylko ostatnio nie bardzo). A jednak ta niewidzialna bariera zawsze gdzieś się kręciła, dawała o sobie znać. Chłopak w zasadzie często ją ignorował, jednak w pewnych momentach myślał o niej intensywnie. Naprawdę nie wiedział, dlaczego tak było. Nie czuł, że to coś złego, ale może trochę dziwnego.

Pan McRae tak naprawdę nigdy go poważnie nie krytykował, nawet za oceny czy upomnienia otrzymywane w szkole. Może to przez odgórnie narzucone zasady, jakie panowały w ich domu? Ale przecież one były już dla Owena rzeczą naturalną - zarówno dzięki wychowaniu, jak i sumieniu syna bogini sprawiedliwości. Po prostu nie potrafił się otworzyć. I nie potrafił też znaleźć powodu, który go przed tym powstrzymywał.

Pobiegł myślami do rozmów z Harper. Przyszłość, o ile przeżyją tę wojnę, będzie czekać.

- Nowy Rzym czy jakieś śmiertelnicze miasto? - pytała go siostra bliźniaczka. - Chciałbyś iść na studia?

Nie był jeszcze zdecydowany w tej kwestii. Ale tak, starał się brać pod uwagę swoich bliskich w wizji ewentualnej dorosłości. Harper, Laurel, no i tato na pierwszym miejscu. Na kolejnych przyjaciele.

- Może - odparł wtedy. - Na razie wolę się skupić na, no wiesz, sprawach z Chaosem. Nie wiem, czy mieszkanie w Nowym Rzymie będzie lepsze.

Jego myśli zgadzały się z tą wypowiedzią. Pokonanie wroga było priorytetem - tak samo jak odnalezienie obozowiczów, którzy już strasznie długo nie dawali znaku życia. (Kiedy ostatni raz rozmawiał z Leonem Valdezem? Albo Damienem White'em?) Właściwie te dwie rzeczy się ze sobą wiązały. Łatwiej kogoś powstrzymać, mając wsparcie większej grupy lojalnych przyjaciół.

No... prawie lojalnych. Bo nadal nie wiedzieli, kto jest zdrajcą ani też jaki był powód zniknięcia Mirandy.

Owen nie powinien tego robić, ale korzystał z telefonu. Był już naprawdę zdesperowany i nie mógł zasnąć, więc przeglądał losowe wiadomości. Wszedł w konwersację z dawnym, szkolnym kolegą - Paulem - i zaczął czytać ich rozmowę. Sprawdził jakąś datę. Osiemnastego listopada, dwa lata do tyłu. Kącik jego ust powędrował lekko w górę, w brązowych oczach pojawiła się tęsknota. Normalne życie zakończyło się już dawno.

Przeglądał urządzenie jeszcze przez chwilę, po czym odłożył go. Zamrugał parę razy. Był w stu procentach pewien, że nie zdoła usnąć.

Chłopak podniósł się z łóżka, zrzucając kołdrę z ramion tak, że jej część wylądowała na ziemi. Przygryzł wargę, wsunął smartfon pod poduszkę i starając się zachować ciszę, skierował się w stronę łazienki.

Wyszedł na korytarz. Pomimo braku oświetlenia, pamiętał dokładnie drogę. Gdy już jego dłoń dotykała klamki... rozległ się szelest.

Owen poczuł dreszcz na plecach. Z automatu odwrócił się, jednak zanim zdążył jakkolwiek zareagować, światło się zapaliło, ukazując ukrytą dotychczas w ciemności niewysoką sylwetkę. Ręka na włączniku, wyraz twarzy - zdumiony, gęste kręcone włosy - potargane.

- Owen, co ty tu robisz? - spytała zaskoczona Hazel Levesque, po czym uświadomiła sobie, że zrobiła to trochę za głośno i zakryła usta dłonią. - Jest wpół do czwartej! Rano trening, a...

- Przecież wiem! - szepnął Owen. - Mógłbym spytać o to samo, Hazel, bo też jestem zdziwiony. Co ty tu robisz?

Dopiero teraz zorientował się, że dziewczyna trzyma jedną dłoń za plecami, jakby coś ukrywała.

- Mmm... - bursztynowe oczy zdawały się szukać drogi ucieczki. - Ważna sprawa. Chcę się upewnić, czy przypadkiem obóz jest całkiem bezpieczny.

Owen zmarszczył brwi.

- Przychodząc w środku nocy do piątki?

- Sprawdzam, czy wszystko w porządku!

Hazel rozglądała się przez moment, jakby się spodziewała, że nagle zza rogu wyskoczy jakiś potwór albo jeden z obozowiczów obudzi się przez światło w korytarzu i wstanie, opętany przez ejdolona - z oczami błyszczącymi na złoto. To właściwie nie było aż tak mało prawdopodobne.

W końcu odetchnęła ze zmniejszonym nieco  poziomem obaw.

- Skoro już tu jesteś, możesz wiedzieć. Ja i Frank... i jeszcze kilkoro centurionów... no, wiesz, dbamy o bezpieczeństwo. Atak może zostać przeprowadzony też w nocy. - Wyciągnęła rękę. - To akurat dzięki Lavinii i całej jej ekipie duchów natury. Załatwiła nam... eee...

Pretorka skrzywiła się.

- Krótkofalówki - podpowiedział gładko Owen.

- Ta, tak się właśnie nazywa. W każdym razie, ma bardzo dobry zasięg i...

W tym momencie przycisk na urządzeniu zaświecił się na czerwono. Rozległ się głos Franka:

- Hazel?

- Tak, jestem - odpowiedziała. - Wszystko w porządku?

- Nie bardzo. Przyjdź na Pole Marsowe, jeśli możesz. Potrzebujemy cię.

- Już idę - odparła. - Bez... odbioru. - Zerknęła na Owena. - Tak się mówi, praw... Zresztą, nieważne. Pójdziesz ze mną?

Owen czuł się niegotowy - w końcu poproszono go o to tak nagle, w środku nocy, kiedy siedział w piżamie, a od braku snu i światła smartfona zaczynały mu się robić wory pod oczami. Hazel tymczasem wyglądała na w pełni gotową. Była ubrana tak, jak za dnia, więc pewnie nie przebierała się do spania: dżinsy, biała koszulka, zapinana czarna bluza z kapturem.

Owen nie powinien się zgadzać na pójście z nią.

Więc, oczywiście, to właśnie zrobił.

- Jeszcze pytasz? Jasne, że tak.

Szybko wbiegł po swoją własną bluzę i zegarek, po czym razem z Hazel ruszył w kierunku Pola Marsowego.

- Ile osób w tym uczestniczy? - zapytał Owen, gdy biegli. - I jesteście jakoś podzieleni?

Hazel przytrzymała u góry włosy, które wiatr nasuwał jej na twarz.

- Poza mną i Frankiem są Lavinia, Larry i Ida - wyjaśniła. - Mamy tylko dwie krótkofalówki, więc ja poszłam sama koło kohort i baraków. A oni na pozostały teren obozu, gdzie jest bardziej niebezpiecznie. Oczywiście, nie zbadali go całego, są dopiero na Polu Marsowym. Tak jak mówili.

Rozmowa zabierała jej pewną część energii i po chwili dziewczyna zaczynała się lekko męczyć. Owen skinął więc głową.

- Okej. To może pogadamy o tym później.

Hazel nie miała nic przeciwko. Biegli dalej.

Tymczasem Diana Granger, gdy po długim, naprawdę długim czasie zdołała w końcu zapaść w sen, otrzymała serię typowo "herosowych" wizji.

Na początku pojawiła się kobieta w długiej, jedwabnej sukni. Jej bujnymi włosami do ramion targał wiatr. Diana próbowała skupić się na jej twarzy, jednak z jakiegoś powodu nie mogła. Widziała tylko zarys delikatnego uśmiechu.

- Och, to się wydarzy! - zawołała kobieta. Jej głos był nieco stłumiony. - W najmniej oczekiwanym momencie. Jak zareagujesz, Diano? Będziesz smutna? Zaskoczona? Czy może poczujesz ulgę? - przechyliła głowę. - Powiedz, zależy ci na tej sprawie?

Półbogini chciała coś odkrzyknąć, podbiec do nieznajomej albo przynajmniej lepiej jej się przyjrzeć, ale nie zdążyła. Sceneria natychmiast się zmieniła.

Kobieta w sukni w jednej chwili przeobraziła się w boginię Eris. Jej włosy stały się dłuższe i czekoladowe, twarz - o wiele wyraźniejsza, z błyskiem w oku typowym dla seryjnych morderców.

- Pranie mózgu to nic trudnego - mówiła wesoło, stojąc przed Chaosem. - Wystarczy jeden heros. Najlepiej jakiś niepozorny. Przekaże nam wystarczająco informacji. A potem umrze.

W chwili, gdy Chaos otworzył usta, by jej odpowiedzieć, sen zmienił się ponownie.

Diana od dawna nie widziała Ikelosa, a nie znała go za dobrze - pewnie dlatego zajęło jej sekundę rozpoznanie go. Zwłaszcza, że pojawił się tylko na sekundę. Dziewczyna nie zdążyła mu się dobrze przyjrzeć (nie mówiąc już o otoczeniu), ale zarejestrowała parę szczegółów: ciemne włosy opadające na czoło, wzrok skupiony, a może nawet wściekły, uniesiony miecz gotowy do ataku.

Ta scena przebiegła jej przed oczami zdecydowanie zbyt szybko. W tle słychać było jeszcze zderzenie dwóch ostrzy, krzyki, może nawet dostrzegła jakąś niewyraźną postać. W każdym razie zaraz potem pojawił się blask - tak oślepiający, że, choć Diana tylko śniła, musiała odwrócić wzrok. Po plecach przebiegł jej zimny dreszcz, powietrze się napięło. Czuła tę charakteryczną aurę, która towarzyszyła jej zawsze, kiedy bogowie przybierali pełną formę.

Gdy blask zniknął (co nie trwało długo), kolejna wizja ukazała Percy'ego Jacksona. Pomimo, że był z dwa lata młodszy, wyglądał o wiele lepiej niż teraz. W oczach miał dawny blask, nie był tak przeraźliwie chudy, oczy mu błyszczały. Srebrne pasemko w jego włosach jeszcze całkiem nie zniknęło.

- Tato, mogę pomóc - zwrócił się do stojącego przed sobą mężczyzny o siwej brodzie, trzymającego w dłoni trójząb. - Wiem, że mogę. Nie wytrzymasz tu dłużej.

Dopiero po tych słowach Diana zwróciła uwagę na otoczenie. Poza Percym i Posejdonem stał tu jeszcze cyklop Tyson. Byli pod wodą - a przynajmniej tak jej się wydawało. W pewnym momencie od strony wroga przeleciał ogromny pocisk, trafiając w drugi koniec dziedzińca. Bóg mórz skrzywił się.

- Wracaj do obozu - odparł. - I powiedz Chejronowi, że już czas.

- Na co?

- Musisz poznać przepowiednię. Całą przepowiednię.

Percy nie wyglądał, jakby mu to odpowiadało.

- A co jeśli to jest ta decyzja? Pozostać tu I walczyć albo odejść? Co jeśli cię opuszczę, a ty... - słowa ugrzęzły mu w gardle.

Diana przyjrzała się Posejdonowi. Jego oczy miały identyczny kształt i kolor morskiej zieleni jak oczy Percy'ego i były jednakowo przepełnione smutkiem.

- Musisz iść, Percy - powiedział znów. - Nie wiem, jaka będzie twoja ostateczna decyzja, ale twoja walka wiąże się z ziemią. Poza tym musisz ostrzec przyjaciół na obozie. Kronos znał wasze plany. Macie szpiega. My tu wytrzymamy. Nie mamy wyboru.

Tyson złapał Percy'ego za rękę.

- Będę za tobą tęsknił, braciszku!

Heros nadal miał w oczach koszmarną desperację. Naprawdę chciał pomóc, ale nie mógł, co doprowadzało go do szału.

Nagle scenerię pochłonął mrok, z którego następnie zaczęła kształtować się ogromna otchłań. Choć Diana odzyskała zdolność poruszania się i mogła podbiec bliżej, nie zrobiła tego. Wiedziała, do czego prowadzi ta dziura.

A potem... dostrzegła siedzące na jej brzegu dwie postacie. Percy'ego i Annabeth, ale jako szesnastolatków. Chciała krzyknąć, by się odsunęli, jednak nie potrafiła wydobyć głosu z gardła.

Tymczasem ci dwoje zdawali się wcale nie dostrzegać drogi do Tartaru pod nimi. Rozmawiali, jakby siedzieli zupełnie gdzieś indziej.

Na twarzy Annabeth gościł uśmiech. Jasne włosy miała spięte w kucyka, a szare oczy błyszczały, gdy słuchała Percy'ego.

- ... Nico powiedział mi, że muszę się skupić na jednym obrazie - mówił chłopak - który utrzymuje moją więź ze światem, żeby pozostać śmiertelnikiem

- No i? - Annabeth wbiła wzrok gdzieś daleko.

- A potem na Olimpie, kiedy chcieli zrobić mnie bogiem i tak dalej, myślałem sobie...

- Och, straszną miałeś na to ochotę.

- No... może troszkę - przyznał. - Ale nie zrobiłem tego, ponieważ pomyślałem... Nie chciałem, żeby wszystko pozostało takie samo na wieczność, bo wszystko może się jeszcze poprawić. No i myślałem...

Zamilkł na chwilę, zawstydzony. Gdy spojrzał na Annabeth, zauważył, jak z trudem powstrzymuje śmiech.

- Śmiejesz się ze mnie.

- Wcale nie! - zaprotestowała.

- Wcale to ty mi tego nie ułatwiasz.

Annabeth wybuchnęła w końcu śmiechem, zarzucając mu ręce na szyję.

- Nigdy, ale to nigdy nie będę ci niczego ułatwiać, Glonomóżdżku - oznajmiła. - Przyzwyczaj się.

Gdy się pocałowali, Dianie ścisnęło się serce.

Nie zauważyła nawet, jak z Tartaru wyleciała momentalnie chmara ciemnego dymu, przysłaniając wszelkie widoki. Percy i Annabeth zniknęli.

Po rozwianiu się dymu nad przepaścią pojawiły się dusze zmarłych. Były zbyt spanikowane, zbyt szybko się poruszały, by Diana mogła skupić wzrok na którymkolwiek z nich.

A potem usłyszała za sobą głos:

- Cholerny Chaos. Trzeba to odkręcić.

Odwróciła się. Z dwa metry za nią, że wzrokiem wbitym w dal, stała dziewczyna z kołczanem zarzuconym na ramię. Jej włosami oraz ubraniami (szczególnie przydużym swetrem w kolorze lawendy) targał wiatr. Spojrzenie miała niezwykle skupione, a w dłoni ściskała łuk.

Laurel Spencer.

W tym momencie sen się skończył.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top