Rozdział 25
Harper nie sądziła, jak szybko przejdzie od walki na śmierć i życie ze zmarlakami w ruinach pałacu Pana Niebios do bycia częstowaną ciastkami w jakimś przytulnym, nowojorskim mieszkanku. A jednak zajęło to zaskakująco mało czasu.
Miały tyle szczęścia, ze zaraz po opuszczeniu windy nic je nie zaatakowało. Potem Diana zaproponowała taksówkę, ale Lea uparła się, że ostatnio unika taksówkarzy - głupio tak siedzieć z nimi w absolutnej ciszy, dlatego resztę drogi odbyły piechotą. Na szczęście, nie miały daleko.
- Zaraz, zaraz - powiedziała Diana, utrzymując nadal tempo. - Kiedy już dotrzemy do tych twoich... E, zaufanych osób... Znajomych...
- Mojego brata - sprostowała Lea.
- Tak właśnie... No to on jest śmiertelnikiem, prawda? Podróż samochodem stąd do San Francisco, gdzie mamy Obóz Jupiter, zajęłoby dużo czasu. Delikatnie rzecz ujmując.
Córka Iris skinęła głową.
- Teoretycznie tak. Gdybyśmy podróżowały normalnymi środkami transportu. Ale mamy inny plan. Chodźcie, to wam wytłumaczę.
Już wkrótce zapukała do drzwi jakiegoś mieszkania, które znajdowało się na trzecim piętrze w nowojorskim bloku. Po chwili rozległy się kroki, a następnie w progu stanął młody mężczyzna.
Na pierwszy rzut oka byłby on ostatnią osobą, którą Harper mogłaby podejrzewać o pokrewieństwo z Leą Farewall. Może i był szczupły oraz w miarę wysoki, ale włosy miał ciemne, czekoladowobrązowe i proste. Za szkiełkami prostokątnych okularów błyszczały bursztynowe oczy - to znaczy, o podobnym orzechowym odcieniu jak u Diany, ale nieco jaśniejsze, wpadające w złoto. Miał na sobie zwyczajne dżinsy i biały podkoszulek z nadrukiem. Wyglądał na jakieś dziewiętnaście lat. Z trudem dało się więc uwierzyć, że jest bratem zielonookiej blondynki.
A jednak sekunda głębszego przeglądania się wystarczyła, by dostrzec jakieś podobieństwo. Nie chodziło o tak oczywiste elementy wizerunku. To, jak opierał się lekko o framugę, jak delikatnie przygryzał wargę, jak błyszczały mu oczy - to właśnie przypominało córkę Iris.
- Cześć, Lea - przywitał się natychmiast (miał niesamowicie sympatyczny, przyjemny dla ucha głos), a następnie podniósł wzrok na Harper i Dianę i skinął lekko głową. - Daniel Farewall, miło poznać. Diana i Harper, mam rację?
Dziewczyny skinęły głowami, a wtedy on zwrócił się do siostry.
- Wiecie, jeśli macie jeszcze trochę czasu, zawsze możecie...
Ale nie zdążył skończyć zdania.
Rozbrzmiał dźwięk kolejnych kroków, a chwilę później (zanim umysł Harper zdążył cokolwiek zarejestrować), młoda dziewczyna z szerokim uśmiechem na twarzy, licząca może również dziewiętnaście lat, zarzucała Danielowi ręce na ramiona od tyłu.
- Możemy jechać! - zawołała radośnie, wyciągając w dłoniach pudełko ciastek z kremem i rozrywając je. - Poczęstujecie się?
Niebieskie oczy błyszczały jej z ekscytacji. Gęste, czekoladowe loki sięgały jej większej połowy szyi. Twarz miała ładną, umalowaną bardzo delikatnie. Gdy tylko odsunęła się nieznacznie od Daniela, nie unosząc się już na palcach, uwagę przyciągnął jej nie za wysoki wzrost.
Brat Lei odchrząknął.
- Właśnie... to jest moja dziewczyna Prissy. Jest półboginią, córką Hermesa. Może załatwić wam transport do Obozu Jupiter.
- Cześć - oznajmiła Prissy, wyciągając jeszcze bardziej paczkę ciastek.
Harper bardzo lubiła ciastka, ale teraz nie miała na nie tak dużej ochoty. Poza tym - w tych konkretnych nie było czekolady.
- Cześć. Ja dziękuję, ale nie...
Lea szybkim ruchem wzięła jedno ciastko i skinęła głową na Harper. Koniec końców zarówno ona, jak i Diana się poczęstowały.
- To będzie szybka podróż - Prissy uśmiechnęła się, a następnie wcisnęła paczkę Danielowi i skrzyżowała ręce za plecami. - Mój ojciec Hermes jest bogiem podróżników. Czasami jego dzieci mają specjalną moc... No, chyba można nazwać ją teleportacją. Rzadko się takie coś zdarza, a jednak ja akurat miałam szczęście! - przestąpiła z nogi na nogę. - To co, wstąpicie najpierw na herbatkę?
Lea uśmiechnęła się słabo.
- Uch... Właściwie to nam się spieszy...
- Co ci się stało? - spytała nagle Prissy.
Dziewczyna zmarszczyła brwi, nie wiedząc, o co chodzi. Po chwili jednak dotknęła swojego policzka - tam, gdzie miała nacięcie po walce. Nie wzięła ze sobą apteczki, więc nie mogła tego opatrzeć wcześniej.
- A, to był tylko mały wypadek... No, w każdym razie musimy się spieszyć! - zmieniła natychmiast temat. - Może innym razem wejdziemy.
Daniel zmrużył oczy, patrząc na nią.
- Więc zadzwonię później - oświadczył, a ton jego głosu jasno sugerował nietolerancję sprzeciwu. - Dobrze. Do zobaczenia. I mam nadzieję, że będziemy mogli spotkać się znowu - tutaj spojrzał na wszystkich.
Harper pokiwała głową. Prissy znów się uśmiechnęła.
- Świetnie! - złożyła ręce przed sobą, łącząc jedynie koniuszki palców. - A zatem do Obozu Jupiter.
To, co następnie się działo, mogłoby przypominać podróż cieniem. Gdyby podróż cieniem powodowała tyle zawrotów głowy, a zamiast ciemności wokół migał obraz całej trasy - ale tak szybko, że nie dało się skupić na żadnym widoku i koniec końców ukazywały się jedynie rozmazane, kolorowe plamy. Gdy Harper odzyskała już zdolność logicznego myślenia, poczuła, że ktoś chwyta ją mocno za rękę. Odwróciła się. Orzechowobrązowe oczy Diany Granger błyszczały.
McRae zamrugała parę razy, by dojść do siebie. Znajdowały się teraz przed wejściem do Obozu Jupiter. Obok niej samej, w podobnej odległości jak Diana z drugiej strony, stała Lea.
- Teraz jest trening szermierki - wymamrotała córka Iris.
- E, co jeszcze do tej Prissy - odezwała się Diana, puszczając rękę Harper. - Czy ona była w Obozie Herosów?
Harper spojrzała na nią pytająco. To chyba była ostatnia sprawa, jaką powinny się teraz zajmować.
- Diana...
- Była - odparła natychmiast Lea. - Czemu pytasz?
- Nigdy jej nie widziałam. Ile ona może być ode mnie starsza? Rok? Dwa lata?
Lea zmarszczyła brwi.
- Ile miałaś lat, kiedy zaczęłaś tam jeździć?
- Trzynaście.
- Prissy opuściła go wcześniej. Jako piętnastolatka. Wtedy właśnie zakochała się w moim bracie i uznała, że chce spróbować z nim normalnego życia. Chodzili razem do liceum, a teraz są na tych samych studiach - wyjaśniła.
- Ach. Rozumiem.
Harper odchrząknęła.
- Skupiając się na istotnych sprawach, chodźmy już do obozu. Najpierw do dzieciaków Apollina - skinęła na ranę na policzku Lei. - A potem może zdążymy na trening.
Jej towarzyszki potaknęły, po czym pobiegły. To jeszcze nie był koniec wrażeń na ten dzień.
***
TRZASK! - rozbrzmiało, gdy dwie klingi skrzyżowały się.
Tyler napiął mięśnie, szykując w myślach repertuar kolejnych ruchów i dbając o to, by nie mieć żadnej luki w swojej gardzie. Gdy tylko Luis po raz kolejny zaatakował, chłopak przychylił rękojeść miecza. Ostrza prześlizgnęły się po sobie.
Chłopak spojrzał przyjacielowi w oczy. On też się starał, sądząc po błysku w jego oku. Jednak przez tę maskę skupienia przedzierało się coś w rodzaju roztargnienia, jakby duszą był nie do końca tutaj. Jakby jego myśli zajmowało coś zupełnie innego.
Taka chwila nieuwagi wystarczyła. Tyler wytrącił mu miecz z ręki, złapał go za nadgarstek i pchnął na ziemię.
- Jeden do jednego - wyrzucił z siebie automatycznie, wraz z odetchnięciem. Dopiero potem zmarszczył brwi. - Po jakiego diabła bujasz w obłokach?
Wyciągnął do niego rękę.
- Wcale nie bujam - Luis przyjął ją i wstał.
Tyler rzucił mu spojrzenie spode łba.
- No dobra, trochę się rozmyśliłem - westchnął Luis. - Swoją drogą... Skąd wiesz? - podniósł miecz.
- Ostatnia runda - potomek Akwilona zignorował to pytanie. - Decydująca.
Luis skinął głową. Zaczęli.
Tyler zaatakował pierwszy. Zwykle nie przepadał za obozowymi mieczami, ale ten, który udało mu się zdobyć, był akurat w porządku. Spróbował od dołu - ale Luis natychmiast sparował jego uderzenie.
Jeszcze przez chwilę walka ciągnęła się. Tyler zaklął w myślach. Dwie poprzednie zajęły im dość długo, więc zapewne nie zostało wiele czasu. Skupił uwagę na napinaniu się mięśni przyjaciela, by w miarę przewidywać jego ruchy. Na pół sekundy zamyślił się - a wtedy Luis wykonał manewr wytrącania broni z rąk przeciwnika.
Przez krótką chwilę wszystko wskazywało na jego zwycięstwo, ale gdy miecz miał już upaść na ziemię, Tyler zdołał go chwycić. I błyskawicznie ciął.
Ward chyba nie spodziewał się takiego zwrotu akcji, bo następne odparcie wykonał już z większym trudem. Gdy walka miała już się zakończyć, rozległ się gwizd. Obaj zamarli z mieczami gotowymi do ataku, podczas gdy Frank Zhang ogłaszał koniec zajęć z szermierki. Chłopcy wymienili szybko spojrzenia. Nie potrzebowali słów, by się rozumieć: jeszcze to dokończą.
- Ekhem, ekhem! - krzyknął Frank, zwracając na siebie uwagę herosów. - Wiem, że chcielibyście odpocząć, ale mamy ważną sprawę. Wszyscy do senatu.
Tyler wywrócił oczami.
- Znowu?
Ale finalnie razem z innymi udał się na zebranie.
Jak się okazało, pretorzy chcieli omówić coś naprawdę ważnego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top