Rozdział 17

Szkoła. Miejsce tak znienawidzone przez wielu uczniów, tak demotywujące sporą ilość młodych ludzi, a czasami i tak strasznie niesprawiedliwe - to ono wywołało w Laurel Spencer najwięcej miłych uczuć.

Bo tej konkretnej szkoły nie wspominała źle. Nauczyciele jak nauczyciele - niektórzy w porządku, inni mniej. Lekcje również jak lekcje. Laurel uczyła się może nie najlepiej z całej klasy, ale na dość dobrym poziomie. Zdawała sobie sprawę, że zdobywanie wiedzy wymaga czasu i poświęcenia. Oceny miała takie, na jakie sobie zasłużyła. Jedynie tutejszą matematyczką szczerze gardziła - z konkretnych powodów. To była długa historia.

Ale nie chodziło tyle o edukację w owej szkole, co o ludzi, z którymi spędzała tu czas. Dostała mieszkanie w hotelu razem z Dianą - i to jej odpowiadało. A w szkole oraz czasie wolnym mogła spędzać czas z przyjaciółmi, siostrą przyrodnią i, oczywiście, Owenem.

Bo jak słodkie były te wszystkie chwile spędzone na zwyczajnym zastanawianiu się, kim jest matka jego i Harper i całkowitej niewiedzy o planach Chaosu. Oczywiście, wtedy Laurel nie chodziła jeszcze z Owenem...

Teraz, stojąc przed budynkiem szkoły, gdy wiatr targał jej jasnymi włosami, dumała głęboko. Cudownie by było, gdyby mogła i wrócić do tamtych dni, i móc nazywać syna Nemezis swoim chłopakiem. Niestety - miała już pewność, że to zbyt piękny los jak na półboginię.

Ale musiała być silna. Musiała spełnić swoją część zadania najlepiej, jak się da, a przy tym nie stracić bliskich osób. Dawno temu straciła ojca, macochę i przyrodniego brata. Potem zginęli Liam i Jimmy - ich akurat niezbyt znała, ale ogromnie szanowała. Następnie najada Alfejosu. No i Annabeth.

A teraz - o zgrozo - mogła stracić jeszcze innych przyjaciół. Harper McRae, Dianę Granger oraz wielu innych, w tym zaginionych obozowiczów. No i, przede wszystkim, Owena.

Ostatnio wiele myśli dziewczyny kłębiło się głównie wokół niego - ale co miała zrobić, skoro tak mocno go kochała? A on ciągle pakował się w jakieś kłopoty.

Może na początku tego nie dostrzegali. Byli tylko zabujanymi w sobie na amen dzieciakami. Ale wiele bolesnych doświadczeń pozostawiło ślady głęboko w ich umysłach i sercach. Zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej, lecz z drugiej strony zaczęli zauważać, co ich jeszcze dzieli.

Nemezis była boginią sprawiedliwości i równowagi. Spłacała wszystkie długi, nigdy nie oszukiwała i trzymała się określonych zasad. Afrodyta - ona zdawała się bardziej na emocje, kierowała się sercem. A dzieci obu bogiń dziedziczyły to. Owen może nie uchodził za jakiegoś sztywniaka (no - zdecydowanie nie), jednak we wszystkim umiał postawić granice. Laurel nie zapominała o używaniu rozsądku, ale zdarzało się jej pewne granice lekko naginać.

Dziewczyna wróciła pamięcią do pewnego wieczora parę tygodni temu. Ich kohorta była jeszcze pusta, więc mieli czas na pobycie we dwójkę. To było bardzo przyjemne, leżeć z nim na łóżku, wpatrywać się w intensywnie ciemne tęczówki śledzące uważnie jakiś komiks, który trzymał przed sobą. Tutaj Laurel nie musiała się nawet powstrzymywać, by zanurzyć palce w jego miękkich, kręconych włosach i musnąć ustami policzek.

Ale, oczywiście, ta chwila musiała się popsuć, gdy tylko temat zszedł na sprawy wojenne.

- Nadal nie znamy dokładnej daty - powiedział Owen, odkładając komiks na bok, ale nie patrząc Laurel w oczy. - Nie wiemy, ile mamy czasu.

Dziewczyna przygryzła wargę.

- Wiem. Ale na pewno się dowiemy. Póki co...

- Nie miałem ostatnio żadnego snu - kontynuował Owen. - Podobno Ikelos zajmuje się przesyłaniem ich, prawda? Ale on chyba też ma teraz swoje zmartwienia...

- Mnie też nic się ostatnio nie śniło - przyznała Laurel - ale...

- Wiesz co, chyba pojadę jutro na misję.

Laurel zmarszczyła nos. Nic nie powiedziała.

I tak właśnie wyglądały ich relacje. Starali się kochać przy każdej możliwej okazji i okazywać to. Ale strach, że któreś z nich zginie, ciągle wzrastał, przeobrażając się w panikę. Przez Chaos nie mogli żyć spokojnie.

Cóż - takie losy herosów. A jednak...

- Laurel. Hej, Laurel!

Córka Afrodyty ocknęła się z rozmyślań. Zamrugała. Jej wzrok natychmiast wpadł na Claudię - jej brązowe oczy i ciemne, pofalowane włosy wypływające spod zimowej czapki. Nie zauważyła nawet, jak mocno zacisnęła pięść przy furtce od szkoły.

- Ach... wybacz - otrząsnęła się.

Właśnie wróciły z wycieczki po całej szkole. Oczywiście - pomimo pewnego upływu czasu, innego makijażu i obciętych włosów parę osób rozpoznało córkę Afrodyty, no i nauczyciele zastanawiali się, co była uczennica i nowa młodsza dziewczyna robią na szkolnym korytarzu. Wystarczyło jednak tylko trochę czaromowy, którą Laurel wypracowała w ostatnim czasie, by się odczepili. Przy rozmowie z dawnymi koleżankami uznała, że trochę za nimi tęskni. Ale to nie był czas na odnawianie starych znajomości, a tym bardziej nie tych ze śmiertelnikami. Jeszcze by wplątała zwykłych ludzi w śmiertelne kłopoty.

Claudia uśmiechnęła się blado.

- Chodźmy już, skoro nic nie znalazłyśmy. Musimy...

- Zairyfonować - dokończyła Laurel. - Tak. Poczekaj.

Wyciągnęła z kieszeni monetę. Zazwyczaj musiałaby tworzyć tęczę, by użyć takiej formy komunikacji. Ale ostatnio herosi zauważyli, że iryfon działa, gdy tylko rzuci się przed siebie monetę i wypowie krótką formułkę dla Iris. Najwyraźniej bogini tęczy była dla nich wyjątkowo łaskawa.

- O, Irydo - powiedziała więc Laurel, wypuszczając drachmę z palców w dal. - Pokaż mi Leę Farewall i Lavinię Asimov. Nowy Jork.

Potem podała dokładny adres kawiarni (bo zakładała, że właśnie tam były). Po chwili obraz zamigał, ukazując twarz dwóch dziewczyn o włosach w jaskrawych barwach: różowym i turkusowym. Pierwsza odezwała się Lavinia. Jej oczy rozbłysły.

- Laurel! Claudia! Dobrze, że jesteście, bo właśnie miałyśmy wysyłać te Iris-wiadomości.

- Iryfony - sprostowała stojąca za nią Lea.

- Tak, iryfony - poprawiła się Lavinia.

- Cześć. Przeszukałyśmy szkołę, ale wydaje się być tu zwyczajnie. Jak u was? Możemy się już spotkać? - spytała Laurel.

Centurionka kiwnęła głową.

- Tak. Kontaktowałyśmy się już z resztą. Spotkajmy się, to wszystko sobie wyjaśnimy. My też... - blask w jej oczach przygasł. - My też nic nie mamy.

Laurel poczuła się, jakby ktoś wymierzył jej policzek. Kolejna nieudana misja.

Claudia skinęła ponuro głową.

- Dobrze. Do parku? Tam, skąd wyszliśmy?

- Tak - odparła Lavinia. - Tam się spotkajmy.

Lea zadygotała, obejmując się ramionami.

- Mmm. Robi się trochę zimno.

- Już idziemy - odparła natychmiast Lavinia, po czym zwróciła się do Laurel I Claudii: - Do zobaczenia za chwilę!

Wizja zniknęła. Obie dziewczyny wymieniły spojrzenia, po czym zaczęły iść przez odśnieżony chodnik.

***

Pomimo całej swojej odwagi i inteligencji Tyler Clarke był osobą, która łatwo popadała w złość. Aktualnie, po już setnej porażce z rzędu, szedł do parku jak chmura gradowa, z płonącymi ciemnymi oczami. Przyciągało to uwagę przechodniów, którzy zerkali na niego z niepokojem, lekkim lękiem albo odwracali wzrok.

Ale Luis już dawno się do tego przyzwyczaił.

- Hej, hej - zwrócił się do Rzymianina z uśmiechem. - Oni się boją, że ich zabijesz.

Przypomniał sobie dawne czasy, gdy byli jeszcze młodszymi dziećmi. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie.

A było to tak: krótko po przyjęciu oferty od Ikelosa bóg ten zabrał ich do pałacu Nyks. Luis najchętniej siedziałby cały czas z Leą Farwall, ale Eris zabrała ją na jakąś rozmowę. Chłopak musiał więc stać w komnacie Nyks i słuchać jej wykładu o tym, jak wiele korzyści przyniesie im współpraca z Chaosem oraz co czeka zdrajców. W kącie siedział jeszcze jeden bóg, który wyglądał na znudzonego. Ukazywał się w formie wysokiego nastolatka o ciemnych włosach i dwukolorowych oczach - jednym szarym, drugim czarnym. Pomimo panującej wiosny miał na sobie bluzę z długimi rękawami. Potem Luis poznał jego imię: Liam Cage, syn Chaosu.

To właśnie on interweniował, gdy bogini przeszła do opisywania kar za zdradę i nieco zbyt wdała się w szczegóły.

- Nyks, to jest jeszcze dzieciak. Trochę mniej drastyczności.

- Bzdura! - bogini fuknęła, rozkładając czarne, mroczne skrzydła, a mrożące krew w żyłach oczy wlepiając w chłopaka. - Herosie, jesteś wystarczająco dojrzały, by zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji. Wiesz, która strona jest właściwa, prawda?!

Musisz udawać - rozbrzmiały Luisowi w głowie słowa Ikelosa. Nadal był trochę wstrząśnięty, aczkolwiek znacznie mniej, niż na początku. Mógł bynajmniej spokojnie rozmawiać.

- No, yyy...

- Świetnie! - przerwała mu Nyks. - Chcesz wyjść na balkon? Na powietrzu lepiej się oddycha. Możemy tam porozmawiać!

Wszystko działo się tak szybko. Luis spostrzegł, że Liam rzuca mu spojrzenie (milczący wyraz współczucia), a potem bogini nocy poprowadziła go korytarzem.

Chłopiec zaczął już dochodzić do siebie. Początkowo perspektywa takiej gry aktorskiej trochę go przerażała, ale z czasem przywykł. Na początek nie musiał właściwie nic robić - tylko zawrzeć tę umowę, że poczeka przez lata i w odpowiednim momencie pomoże.

Będzie okej - pomyślał.

A potem przeniósł wzrok na widoki z balkonu. Byłby się udławił powietrzem, gdyby go w tamtej jednej chwili nie zabrakło.

To przypominało mu Kalifornię, gdzie się wychowywał - aczkolwiek bardziej mroczną, wyniszczoną. Zamiast budynków leżały tam ruiny. Na ulicach nie było żywej duszy idącej pieszo albo choćby w samochodzie czy rowerze. Wszystko pokrywało coś w rodzaju grzyba, tyle że w kolorze czerni - miejscami także ciemne odcienie szarości. W zasadzie właśnie tak można by wyobrazić sobie piekło - ale pozbawione wszelkich cierpiących grzeszników i miejsc ich tortur.

Nyks uśmiechnęła się do niego, ale w jej ciemnych oczach brakowało ciepła.

- Och, to nie jest takie złe - zapewniła, wymawiając ostatnie słowo tak, jakby było synonimem do cudowne. - Te widoki są jedynie iluzją. Pamiętasz, co mówiliśmy na wejściu?

- Aha - Luis oparł ręce o balustradę z cichą nadzieją, że w jego oczach nie widać, jak bardzo jest przerażony. - Że to tylko iluzja? Jakby kopia prawdziwego pałacu, taka za pomocą... Jak to się nazywało?

Nazwa naprawdę wyleciała mu z głowy. Pamiętał jedynie, że Lea bardzo się tym zainteresowała. Chodziło o jakąś silną iluzję, która działała na śmiertelników, a czasami także na herosów. Ale jak się nazywała... Cóż, Luis nigdy nie miał jakiejś błyskotliwej pamięci. Szczególnie, kiedy się denerwował.

- Mgła - odparła dobitnie Nyks. - Dokładnie! Ale to wierna kopia. Nie zatuszowaliśmy przed wami żadnego ukrytego korytarza ani nic w tym stylu. Przysięgliśmy na Styks.

- No jasne - chłopiec zdobył się na uśmiech. - E, fajne widoki. Macie takie w prawdziwym pałacu czy...

- To Hades.

Luis wzdrygnął się, słysząc nowy głos za sobą. Ale jeszcze bardziej go zaskoczyło, że ten głos na sto procent nie mógł należeć do nikogo dorosłego. Odwrócił się.

Chłopiec, który stanął w progu (ba - pojawił się tam tak nagle) mógł być w jego wieku lub przynajmniej w podobnym. Ale pierwszy rzut oka wystarczył, by odgadnąć, że osobowością różni się znacznie od Luisa.

Brwi nad bardzo ciemnymi oczami miał zmarszczone tak bardzo, że wyglądały jak proste kreski. Jego spojrzenie było zdecydowanie zbyt poważne i zbyt przepełnione złością jak na około ośmioletniego dzieciaka. Włosy miał brązowe i potargane. Ręce trzymał splecione na piersi - no i był dość wysoki jak na swój wiek.

Luis spojrzał na niego. Nieznajomy nie patrzył mu prosto w oczy. Zerkał trochę na widoki za nim - nadal ze swoją nadąsaną miną.

- Hades? - wypalił odruchowo. - Ten bóg...

Nyks poklepała go po ramieniu. Gdyby Luis nie był synem Chione, lodowaty chłód by go sparaliżował. Ale on poczuł tylko dreszcze.

- A właśnie. Pamiętasz, jak ci opowiadałam o Tylerze Clarke'u? To właśnie on. Tyler - podniosła wzrok. - Luis Ward.

Ale zanim Luis zdążył cokolwiek powiedzieć, Tyler skinął podbródkiem w stronę oddali.

- Mówiąc Hades, nie mam na myśli boga - powiedział. - Tylko jego królestwo. Ono też się tak nazywa. - Spojrzał na Nyks. - Wiesz, po co tu przyszedłem.

Bogini zacmokała.

- Jesteś trochę za wrogo nastawiony.

Tyler zacisnął usta. Rzucił synowi Chione krótkie spojrzenie, po czym ukrył dłonie w kieszeniach swojej czarnej bluzy.

Współczesny Luis kopnął tymczasem niewielki kamyk, który znalazł się pod jego nogami. Tyler zacisnął pięści.

- Jeśli się nam nie powiedzie, i tak wszyscy zginą.

- Chcesz ich przyzwyczaić? - chłopak wywrócił oczami. - Znowu schodzisz na pesymistyczne tematy. Przecież nam się uda.

Tyler nie odpowiedział. Nasunął tylko szalik na usta i szedł dalej.

W rzeczywistości w jego umyśle przesuwało się w tej chwili mnóstwo trybików. Myślał nad czymś intensywnie.

Może gdyby zarówno on, jak i Luis skupili więcej uwagi na otoczeniu, dostrzegliby latający wysoko ciemny kształt.

Dopiero, gdy kształt znalazł się tuż nad nimi, dostrzegli go w pełni. Luis podniósł głowę - ale nie zdążył nawet zarejestrować nic wzrokiem, gdy Tyler odepchnął go na bok.

- Uważaj! - krzyknął.

Ale nie tylko oni znaleźli się w również w beznadziejnej sytuacji. Również w Nowym Jorku, w tym samym czasie, Ikelos stał w lekkim rozkroku, pomiędzy Taleją a Eterem. Przed nim wznosiły się trzy postacie, on jednak zwrócił uwagę tylko na tę środkową.

- Dawno się nie widzieliśmy, Ikelosie.

Moros wbił w niego wzrok. Plamy na ciemnych tęczówkach poruszały się. Włosy miał nieco dłuższe niż ostatnio, a jego twarz szpeciło kilka blizn po cięciu nożem. Ale nadal miał przy sobie ten ciemny, długi płaszcz. Był sam - ale nawet bez wsparcia mógł stanowić zagrożenie.

Eter zaklnął pod nosem. Taleja zacisnęła usta, stając w pozycji bojowej. Ikelos spoglądał na swojego hot-doga z lekkim wahaniem, jakby się zastanawiał, czy nie usiąść z boku i nie dojeść go najpierw do końca.

Ale w końcu wyprostował się i uśmiechnął, patrząc Morosowi prosto w oczy.

- No - powiedział. - Widać, że wracasz z Tartaru. Wyglądasz okropnie.

Oczy Morosa zapłonęły.

- Śmiej się, póki możesz. Wiem, że chcecie mnie wszyscy powstrzymać - omiótł wzrokiem także Taleję i Etera. - A moim zadaniem jest wyeliminowanie wszelkiego zagrożenia. No i... zdrajców.

Tutaj jego wzrok padł znów na Ikelosa.

Ale zanim bóg zdążył mu na to odpowiedzieć, rozległ się dźwięk miecza wyciąganego z pochwy. Następnie pojawił się blask.

To była Taleja. W jej dłoni rozbłyśnie srebrny miecz, a następnie bogini zmieniła się. W jednej chwili wybrała swoją najpiękniejszą możliwą formę człowieka - długie, jasne włosy zaplecione z tyłu, starogrecka suknia do ziemi, złota biżuteria - a potem przybrała swoją pełną, boską formę.

Tego nie da się już dokładnie opisać. Ta postać Olimpijczyków jest niewątpliwie piękna - tak piękna, że ludzkie umysły nie byłyby w stanie tego w pełni ujrzeć i eksplodowałyby.

Eter wziął ukradkiem głęboki wdech. Taleja uniosła miecz.

- Przejdźmy od razu do rzeczy - oczy jej rozbłysły. - My też chcemy cię pokonać. I damy radę. Prawda, Eter, Ikelos?

Odwróciła się do nich na chwilę. A następnie ścisnęła swój miecz jeszcze mocniej i natarła jako pierwsza. Ale Moros był na to gotowy.

Już wkrótce zgrzyt dwóch ostrzy poniósł się po okolicy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top